– Matthew Lee – przedstawiła Czarnego kobieta. Anouki spojrzał na nagą szablę.
Czarny zaśmiał się i sprawnie schował ją do pochwy, pod płaszcz.
– Jestem astronomem. To znaczy byłem. Skorzystałem po prostu z zapobiegliwości DeWonte'a – klepnął rękojeść. – Oni tam w „Arce" setkami tkają w transmutatorach Miecze, siekiery, kosy; tonami zrzucają nam tu przeróżne żelastwo.
– Lepianki Fitzpatricka…
– To ekstremista.
– Histeryk – dodała kobieta.
– Aż tak źle?
– Twój samochód… Zdziwię się, jak dociągnie do Piszczeli.
– Proces postępuje, a?
– Oceniałbym to w skali mikro. Do pewnego progu Procesory, na przykład, martwe całkowicie. Radio Iarnpowe: jednorazowego użytku. A rewolwery… zaiste, rosyjska ruletka. O ile wiem, osiem, dziewięć strzałów wytrzymu. ją; no, jeszcze są przypadki wyjątkowe…
– Charliego zabił jego własny stroepper, dwudziestka dwójka.
– Charlie nie żyje? – zdziwiła się.
– O, widzisz, masz dobry przykład – kontynuował Czarny. – Odwrotnie proporcjonalnie do stopnia złożoności, z uwzględnieniem narzutu losowego. Wiesz co jest bardzo popularne? Wiatrówki, broń pneumatyczna. I kusze samopowtarzalne. Co on robi?
Podążający za Cieniem kucał nad trupem leżącym na metalowej, dwukołowej maszynie. Wąchał jego dłoń.
– Anouki? – kobieta dotknęła ramienia Białego Diabła. – Kto to w ogóle jest?
– Sen. Wracam z Groty.
– Przecież widzę, że sen. Indianin.
– Tak. Tropiciel. Znajdzie mi Saint-Pierce'a.
– Anouki! On ma twoje włosy!
Czarnooki zachłysnął się; spojrzał na Podążającego za Cieniem, na zbulwiałą głowę Spieglassa i z powrotem na szamana, na blond skalp u jego pasa.
– Chryste Panie…!
Biały Diabeł był wyraźnie zmieszany. Nie wiedział, co powiedzieć. Pocierał nerwowo wnętrza dłoni.
– Kogoś ty wyśnił…? – szepnęła kobieta. Biały Diabeł patrzył gdzieś w bok.
– Cóż…
Gdyby był do tego zdolny, Podążający za Cieniem poczułby się zażenowany w imieniu swego stwórcy. Coraz niższe i niższe miał o nim mniemanie. Trafił mu się zarozumiały tchórz na boga. Kobieta zaciągnęła się papierosem.
– Lee – tchnęła – zabij to.
– Ojalika – jęknął malejący olbrzym – ja cię proszę… Nie zwracała nań uwagi.
– Lee! Zlikwiduj tę zmorę! A Groty… Groty trzeba będzie zasypać. Tylko ucieleśnionych id nam tu brakuje. Lee, głuchy jesteś?
Czarny Czarnooki tylko stał i patrzył na szamana. – On rozumie, co mówimy – rzekł naraz. Ojalika szarpnęła głową. – Co?
– Tak, tak – pospieszył z wyjaśnieniem Anouki. – Specjalnie wybrałem takiego. To mieszaniec z terenu Kanady. Naprawdę, on mi jest potrzebny…
Spomiędzy drzew po lewej wyskoczył Potwór. Spojrzeli nań w panicznym odruchu. A pierwsza oderwała wzrok od zwierzęcia Ojalika, jakoś wyczuła ruch Podążającego za Cieniem. Wskazała go papierosem: z odległości dziesięciu-dwunastu kroków mierzył do nich z tego swojego ogromnego łuku, którego cięciwę napiął był aż poza obojczyk; stalowy grot strzały celował w serce Czarnookiego. Czarnooki tylko się uśmiechnął. Zacisnął w pięści urękawicznione dłonie. Biały Diabeł zadyszał się w strachu; wszystko mu się waliło, obracało w rzeczy odwrotne zamierzonym.
– Luis! – krzyknął błagalnie. – Nie rób tego!
Jego skalp powiewa u mojego pasa, pomyślał tropiciel, a on mnie błaga. W duchu splunął swemu stworzycielowi w twarz.
– Nie zdążysz nas wszystkich zabić – stwierdziła Ojalika.
– Zabiję Czarnego – odezwał się. – Anouki Spieglass się nie poruszy, a tobie, bezczelna kobieto, roztrzaskam czaszkę.
Ojalika przekrzywiła lekko głowę, zmrużyła oczy.
– Dlaczego? Boisz się o własne życie? Okay, rezygnuję z zamiaru likwidacji snów.
– Nie wierzę ci. Masz mord na twarzy. Spojrzała w dół, na dopalający się papieros.
– Mam mord na twarzy. Cóż. Można to i tak określić. To ja jestem odpowiedzialna za wszystkich ludzi na tej planecie, Luis… Tak masz na imię, prawda? To ja dowodzę w tym bagnie. Mogę spełnić wiele twych życzeń. Moją śmierć natomiast sprowadzi na ciebie jedynie zemstę; no, mam nadzieję, że ktoś będzie chciał mnie pomścić… – mówiac, wykonała powoli i swobodnie szereg czynności: rzuciła niedopałek w błoto, jeszcze przydepnęła go, pomacała po kieszeniach ciemnych spodni i żółtej kamizelki, wyjęła jakiś czarny przedmiot i skrętem nadgarstka skierowała go ku szamanowi. – Dobra, Luis, strzel albo wyceluj we mnie, to załatwię cię od razu. Wolno, wolno, wolno zluzuj cięciwę. Strzała. Odrzuć łuk. Taak. Biały Diabeł zazezował w bok.
– Ojalika – zachrypiał – ta bestia stoi za tobą.
– To jego?
– Mój – rzekł Podążający za Cieniem.
– No to mamy pata. – Przesunęła długopalcą dłonią po gładkim sklepieniu czaszki. – Ale ty od początku nie zamierzałeś strzelić, prawda?
– Teraz podejdę do ciebie… – zaczął pospiesznie Czarny Czarnooki, próbując przejąć inicjatywę. Lecz szaman już zdecydował.
– Nie uczynię wam krzywdy, jeśli nie będę musiał -wyrecytował z kamienną twarzą.
Milczenie zapadłe po tym oświadczeniu trwało tak długo, że mimowolnie jęli się przysłuchiwać własnym oddechom.
Nareszcie ona:
– Okay, Lee. Skoro on nam wierzy.
Czarny obrócił się do niej i czym prędzej zmienił temat.
– Co ty tam masz?
Nie powinien zadawać tego pytania, nie mogła go zignorować; ale zachowała spokój.
– Ach, to? Telefon, sam widzisz; oczywiście nie działa. Cóż, Luis, musiałam się ratować podstępem. – Schowała pudełko do kieszeni.
– W ciebie powinienem wycelować – rzekł tropiciel, podnosząc łuk; przedmiot „telefon" jest niegroźny, zanotował sobie w myśli.
– Dziękuję. Lee, niniejszym wprowadzam zarządzenie zabraniające snom wstępu do Piszczeli. Przypomnij mi, żebym przekazała DeWonte'owi, by zrzucił na wejścia do Grot trochę jakiegoś śmiecia bez osłon i spadochronów. Dobra, może w końcu zajmiemy się tym nieszczęśnikiem. Podeszli na skraj wgłębienia, w którym spoczywała maszyna i zwłoki. Podążający za Cieniem stał po drugiej jego stronie. Czarny Czarnooki obejrzał się za siebie, ale Potwór już gdzieś zniknął. Mężczyzna parsknął zirytowany. Anouki niepewnie zbliżył się do Podążającego za Cieniem.
– Co ty wyprawiasz? – jął szeptać. – Zabiją cię. A ty mi musisz znaleźć Saint-Pierce'a. Jesteś tropicielem. Rozumiesz? Tropicielem. Siła twego istnienia leży w wyobrażeniu. Inaczej rozpuścisz się równie pewnie, jak po mojej śmierci: musisz wytropić Saint-Pierce'a. Podążający za Cieniem go ignorował. Dzielił swoją uwagę pomiędzy obserwację tajemnych ruchów szyi pary zwierząt błoniastoskrzydłych, a próby wychwycenia poszczególnych słów z szybkiej konwersacji prowadzonej przez Ojalikę i Czarnookiego nad zwłokami nagiego mężczyzny oraz zimną i cichą maszyną dwukołową.
– …wszystkie Trupy…
– …nie wiem, nie wiem; może ten klan…
– …szaleć z Harleyem po wykrotach…
– …jeśli wejdziemy w sojusz…
– …znaki totemiczne…
– …cały burdel na tej planecie…
– Chodź – Biały Diabeł pociągnął Cayugę ku jeepowi. – Chodź, musimy zdążyć przed zmrokiem; nocą w lesie… Tropiciel wskazał łukiem zwłoki.
– Kto zabił?
– Trupy.
– Trupy?
– Autochtoni. Tubylcy. Tutejsza rasa. Chodź, chodź.
– Nie rób tego więcej.
– Co…? Czego?
– Nie dotykaj mnie.
Anouki siedział już w samochodzie, a Podążający za Cieniem zagłębiał się pomiędzy niedrzewa, gdy rozległ się krzyk Ojaliki.
– On nie może wejść do Piszczeli! Słyszysz, Anouki? Zabraniam! Nie zatruwaj mi tej planety jeszcze swoimi kompleksami!
Podążający Za Cieniem potrząsnął głową. Planeta. Niemożliwe. Wszystko kłamstwo.
A zatem dlatego nazywają je Piszczelami. Cóż tak przeżłobiło te skały – woda? wiatr? Sterczą krzywymi żebrami z nagiego bagna na setki metrów; długie, wąskie, strzępiaste. Koloru mokrego popiołu. Wąwozy pomiędzy nimi, śmiertelnie cieniste, złowróżbnie głębokie, przykryte są plątaniną mostów wiszących i stałych. Samych szczytów Piszczeli nie dojrzysz z tak bliska. A to na nich mieści się fort. Widziałem lśniące maszynoptaki spływające doń z chmur. Widziałem aureole złotych zorzy ponad krawędziami skalnych żeber, jak powidoki zachodzącego słońca. Niebosiężne wysokości… Jak oni tam wchodzą? Wlatują – wlatują na tych błoniastoskrzydłych zwierzętach; ich nieregularny klucz płynie właśnie przez nieboskłon. Tu wszystko odwrócone; słowo znaczy rzecz przeciwną; czarne jest białe; mężczyźni jak kobiety, kobiety jak mężczyźni. Mgła unosi się nad ziemią, mgli się, odkąd wyszliśmy z niepuszczy; tak, tak, tak dobrze. Mgielne, chwilowe istnienia. Nie mogę na niego spojrzeć, bym nie pomyślał: to mój stwórca. Ale i on nie może spojrzeć na mnie i nie zobaczyć swego skalpu, i nie przestraszyć się; tak jest sprawiedliwie. I dlatego nie patrzy, omija wzrokiem. Przygotowuje się właśnie do zejścia z płaskowyżu na równinę, do Piszczeli; rozładowuje unieruchomionego jeepa. Maszyna zdechła mu w połowie stoku. Stoi niebezpiecznie przechylona na lewą stronę. Obracam nad ogniskiem upolowanego podczas marszu skoczka pajęczego; zapach jego palonego tłuszczu jest przyjemniejszy, niż można się było spodziewać po wyglądzie zwierzęcia. Jeśli to zwierzę. Przynajmniej dym jest zwiewny i ulotny, ponieważ taki być powinien. Słońce zapada na wschodzie. Monumentalne, kamienne ostrza Piszczeli wyciągają swe cieniste szpony po brudnej gładzi równiny. Ktoś rzucił się wiszącego mostu w międzyżebrową czeluść – i pożarł go w locieie mrok. Nadciąga noc.
– Wysłuchaj mnie, Luis. Podążający za Cieniem, mój tropicielu. – Trawi go jakaś gorączka, ogień sekretnej żądzy; mówi jak zamroczony, jakby rzeczywiście do swego snu i we śnie inwokował. – Ty jeden nie możesz mnie zdradzić, nie możesz opuścić. Ty mi go odnajdziesz, dzięki tobie poniesie karę. To zły człowiek; to nawet nie człowiek. To wampir; drapieżne monstrum, wybryk natury. Wampir. Nie wiesz? Krew wysysa. Wbija zęby, o, i wysysa. – Przekrzywiając nieludzko głowę i naprężając szyję, pokazał, jak. – Nieśmiertelny. Olivier Saint-Pierce; za niego się podawał, gdy go pochwycono. Należało go od razu zlikwidować. Ale żywy wampir… taki fenomenalny metabolizm – miałby się zmarnować? Wykorzystali, a jakże. Dwustuletni lot „Arki", dwustuletni nasz sen – nieśmiertelny to wszak wymarzony pilot nadzorca; poza tym w ten sposób na zawsze się go pozbywali, nie mordując. Humaniści, myślałby kto… I oto gdzie trafiliśmy! Mimo zabezpieczeń, mimo tych niezliczonych sztucznych niby-inteligencji. Liczyli na jego instynkt samozachowawczy. Ale on nawet nie myśli jak człowiek! Specjalnie, specjalnie uszkodził statek, specjalnie sprowadził nas na to cmentarzysko. Bagno. Nasz statek, „Arka"… Łódź śródgwiezdna, żeglujemy po niebie. Nie, ty nic nie rozumiesz. Gwiazdy to wyspy w oceanie mrocznej pustki; okręt nasz… zobaczyłbyś go, ale zaszedł za dnia. Przemierzaliśmy mrok z szybkością myśli przez czas tak długi, iż musiano nas pogrążyć w sztucznym śnie, abyśmy nie pomarli w drodze. Jedynie on, nieśmiertelny… i jego krwiodawcze świnie. To potwór, jak mogliśmy… Tak. Tak. I teraz jesteśmy tu. Bagno. Czy wiesz, że trzymał nas tam na orbicie, uśpionych, przez dziesiątki lat, w nieświadomości katastrofy… i dopiero gdy dosięgła „Arkę" przeklęta moc Bagna i zadęło się wszystko sypać… Wiesz, ilu zginęło, zanim De-Wonte, jako pierwszy przetrwawszy awarię swego anabiozera, zbudził resztę? Saint-Pierce to morderca; on ma mord w swojej naturze; to potwór. Jest tu. Trupy go kryją. Na nas pasożytuje; nie zabija – pasożytuje… – Anouki zwolnił tempo monologu -…dopada, obezwładnia samotnego w puszczy… – zapatrzył się w przeszłość; tak, to wspomnienie upokorzenia: ten żar nie spełnionego samozniszczenia -…pije, pije, pije, pije… Aaaaarchch…! -skoczył w ognisko. – Boże, Boże mój!!