– Nasza wyspa nie jest… – zaprotestowała Sancha, lecz Bianco znów szarpnął ją za koszulę, tym razem mocniej i ze złością.
Bajarz nie zwrócił na nich uwagi.
– Zupełnie jakby mogło to cokolwiek pomóc – podjął z cicha. – Bo przecież pozostały uwięzione, bezpowrotnie spętane materią i zamknięte w obcych kształtach. Nie potrafią się uwolnić. Nawet teraz. Może już wcale nie pamiętają, kim były wcześniej, swobodne i nieposkromione na przestrzeniach dziewięciu sfer nieba. Duchy powietrza i pustki, mieszkańcy ponadksiężycowego świata. Któż jeszcze zdoła odczytać ich minioną chwałę w tych plugawych, wynaturzonych formach?
Dziewczynka spuściła wzrok. Nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Ale też starzec nie odczekiwał od niej odpowiedzi.
– Jednak nie na tym polegał błąd magów, wcale nie – ciągnął posępnym tonem. – Siedzieli w swoich wieżach z piaskowca i kamiennych zamkach, tacy pewni własnej potęgi, ufni w swe obliczenia, mapy nieba, formuły i magiczne księgi. Nie przewidzieli, że nie starczy tchnąć życia w nowe kształty, trzeba jeszcze nad nim zapanować. A to się nie udało, więc nie mogąc ich zniszczyć, odpychali własne nieudane twory na najdalsze krańce ziemi, aż w końcu stały się niczym gęsta, purpurowa piana, którą unosi się na brzegach niezmierzonego morza. Tak, tym właśnie były potwory dla magów. Krwawą pianą, którą czasami sztormy rzucają im pod nogi, a wtedy trzeba ją jak najszybciej zdeptać i zmyć z trzewików. Tymczasem piana rozrastała się, a fale niosły ją coraz dalej…
Umilkł. Sancha wsunęła dłoń w palce przyjaciela i dała mu znak, żeby odeszli po cichutku, bo słowa bajarza dziwnie ją przerażały. Chłopiec jednak odsunął ją lekko i nadal stał w miejscu, aż starzec ponownie ocknął się z zadumy.
– Wciąż nie rozumiecie? – rzucił.
W pytaniu było tyle złości, że dziewczynka aż się wzdrygnęła.
– Magowie też długo nie rozumieli, choć powinni się domyślić, skoro tylko pierwsze lamie pojawiły się w nabrzeżnych zaroślach, a harpie zaczęły wić gniazda na dzwonnicach kościołów. Niepostrzeżenie na krańcach świata wezbrał przypływ. Potwory nie potrzebowały już czarodziejów. Nie były dłużej obce w naszym świecie. Rosły w siłę i płodziły nowe pokolenia.
– Przecież to tylko potwory – wykrztusiła zdezorientowana Sancha.
Bianco tak gwałtownie wyrwał dłoń z jej uścisku, że aż się zachwiała. Odwróciła się ku niemu, zaskoczona, ale on spoglądał już gdzie indziej. Osłaniając dłonią oczy, patrzył wysoko ponad wioskową palisadą.
– Dafnisy! – wykrzyknął z całych sił. – Dafnisy się pylą! Wiatr miota je na nasze pola! – Resztę jego słów zagłuszyła wrzawa, która podniosła się przy pomoście.
Sancha podążyła za jego spojrzeniem i – jak zwykle – nic nie dostrzegła. Ale Bianco na pewno miał rację. Gdzieś na północ od wioski, w przybrzeżnym lesie, osłonięte gęstwiną dafnisy rozkrzewiły się i zakwitły szkarłatnym kwieciem. Gdy zaś przekwitły, wicher nadął błoniaste worki nasion i uniósł je znad ziemi rdzawą chmurą na poszukiwanie nowych, sprzyjających gruntów. Jeśli padną na żyzną ziemię – od lat spulchnianą motykami, czyszczoną z kamieni i wciąż wilgotną od nocnego deszczu – błony skurczą się i popękają, a ze środka wyłonią się zarodki, żywe i łakome. Wypuszczą długie, chwytne wici, wrosną w glebę, zakorzenią się głęboko, a ich jad będzie z każdą chwilą nabierał mocy. Po kilku dniach urodzajne pole zmieni się w uroczysko, na które ani człowiek, ani zwierzę nie ośmieli się wkroczyć.
O ile zdążą się rozplenić, pomyślała Sancha. O ile nie wyrwiemy ich teraz, póki są młode i słabe, i nie rzucimy w palący ogień.
Odruchowo potarła łydkę, oparzoną dzisiejszego ranka. Dobrze wiedziała, co należy uczynić, bo dafnisy pyliły się kilka razy w roku i cała wioska zgodnie ruszała je pielić, jeżeli usiłowały się zagnieździć nieopodal osady. Właściwie nie były najgroźniejszymi z potworów, choć Sancha słyszała o starych, rozrośniętych monstrach, które pluły jadem na odległość rzutu kamieniem i błyskawicznie oplatały ofiarę palącymi wiciami. Jednak nie bała się ich nadmiernie. Zanadto były niemrawe: nogi-korzenie więziły je w jednym miejscu. Budziły tylko wstręt.
Ale kiedy chciała wraz z innymi ruszyć na pole, poczuła na ramieniu szorstką dłoń.
– O, nie – rzekła surowo matka. – Jak na jeden dzień dość już zmarnowałaś czasu, a przy pieleniu dafnisów nie będzie z ciebie wielkiego pożytku. Pójdziesz ze mną. Nina zaczęła rodzić. Czas, żebyś przyjrzała się kobiecemu trudowi.
* * *
Nina krzyczała cała noc. Sancha z trudem rozpoznawała jej głos, choć znała go bardzo dobrze, podobnie jak tę izbę o świeżo pobielonych ścianach. Starsza siostra Bianca była pogodną, hałaśliwą kobietą o twarzy nakrapianej niezliczonymi piegami. Choć długo nie mogła doczekać się własnych dzieci, zawsze miała ciepłe słowo dla młodszego brata i jego przyjaciółki.
Teraz leżała za przepierzeniem, na wąskim łóżku we wnęce oświetlonej tylko mdłym łojowym kagankiem, toteż Sancha nie widziała zbyt wiele nawet wówczas, kiedy matka wepchnęła ją za zasłonę. Stare kobiety, które zajmowały się położnicą, zasyczały gniewnie spod czarnych chust i szybko odsunęły małą na bok. Poród był trudny i nie potrzebowały ślepawej, bezużytecznej dziewczynki, która będzie im wchodzić w drogę.
Przed świtem krzyki Niny stały się donośniejsze i wezwano ojca Barnaba. Przybył bez zwłoki. Z zadowoleniem omiótł wzrokiem gromadkę kobiet, które głośno odmawiały modlitwy, przycupnięte na stołkach i ławach u pieca. Nina zawyła, a zza przepierzenia wychynęła jedna ze staruszek.
Modlitwa w izbie przycichła.
– Dobrze, że jesteście, ojcze. – Wytarła o fartuch zakrwawione ręce. – To nie potrwa już długo.
– Jej mąż, niech go wszyscy święci prowadzą, zginął wczoraj na morzu. – Mnich ze smutkiem potrząsnął głową. – Modlę się, aby nie utraciła i dziecka.
– Dziecko jest silne, ojcze – stara spojrzała na niego bystro – i nie lękamy się, że umrze. Obawiamy się czegoś znacznie gorszego – dodała przyciszonym głosem, po czym znów znikła we wnęce.
Wśród kobiet rozszedł się szmer, zagłuszony zaraz przez głos rodzącej. Przycupnięta na ziemi Sancha poczuła, jak kościste palce matki zaciskają się mocno na jej ramieniu. Twarze sąsiadek były białe jak świąteczne, pszeniczne ciasto i ściągnięte oczekiwaniem. W ich oczach połyskiwał strach, a czasami jeszcze coś – okrutne, drapieżne pragnienie.
Zza sukiennej zasłony niosła się dławiąca woń krwi. Wrzaski cichły stopniowo, zastąpione przez inne odgłosy – nerwową krzątaninę staruch, ich podniesione głosy, stukot naczyń. Potem wszystko się urwało. Sancha nie dosłyszała nawet pierwszego krzyku dziecka.
– Wejdźcie, ojcze – rozległo się z wnęki.
Mnich podniósł się pospiesznie, ściskając w dłoniach kadzielnicę, ozdobioną świętymi wizerunkami.
– Zła krew – odezwała się szeptem jedna z kobiet. Dłonie miała ciasno splecione na podołku. – Widzieliście jej palce u stóp, zrośnięte jak u wodnichy? Skażona krew odezwie się prędzej czy później.
– To się niejednemu zdarza – sprzeciwiła się inna. – Spomiędzy braci jej męża dwóch w dziecięctwie pomarło i święta ziemia ich nie pokryła. Pamiętacie? Marnieli i schli kolejno jak trawa w suszę, choć piersi matki nabrzmiewały od mleka. A szczęki mieli pełne zębów i twarze porośnięte sierścią. Ojciec Barnabo w ogóle nie powinien był im pozwolić zaczerpnąć oddechu…
Matka wymruczała coś ze złością, wskazując brodą na Sanchę, i kobiety zamilkły, czym prędzej.
Zasłona zafalowała znowu. Mnich wynurzył się z zasępioną twarzą, a za nim postępowała starucha z krwawym kłębem szmat w dłoniach.
– Dodajcie do ognia – rzucił ostro ojciec Barnabo. – Szybko.
Nic więcej Sancha nie zdołała zobaczyć, bo matka zakryła jej twarz rąbkiem fartucha. Ale czuła ohydny smród spalenizny i słyszała skwierczenie płomieni.
– To nie był cynocefalita – doszedł ją przez fartuch głos staruszki – tylko gegenees. Próbował sam utorować sobie drogę. Prawie ją rozerwał…
– Ninę? – odważyła się odezwać Sancha. Nie miała pojęcia, jakim sposobem potwór zdołałby się zakraść do wioski i tej chaty. Zwykle palisada była wystarczającą zaporą. – Czy on zaatakował Ninę?
– Dosyć! – Matka poderwała ją z ziemi i popchnęła ku wyjściu tak mocno, że dziewczynce zakręciło się w głowie. – Wyjdź stąd, głupia! Wyjdź stąd natychmiast!
Wypadła z chaty jak strzała, byle dalej od przemożnej woni krwi i śmierci. Gdy mijała l'Albero del Miracolo, wychwyciła szept:
– Sancha?
Bianco wynurzył się zza pnia – był nie więcej niż słabym konturem na tle głębokiej ciemności, ale rozpoznała jego głos.
– Co z nią? – Chwycił ją za rękę. – Co z Niną i dzieckiem?
– Nie widziałam – odparła niepewnie. – Chyba coś złego.
– Opowiedz mi! – zażądał. – To trwało tak długo – dodał ciszej. – Wdrapałem się na jabłoń, lecz w izbie było ciemno i nic nie widziałem. Słyszałem tylko krzyki.
W tę jedną noc nie mógł wejść do chaty siostry. Jak wszyscy mężczyźni, musiał się trzymać z dala od domostwa rodzącej.
– Nie widziałam jej – zaczęła ostrożnie. – Ale kiedy noc dobiegała kresu, babki wezwały ojca Barnaba.
– Co się wydarzyło?
– Nie wiem. Dziecko nie chciało się urodzić, a sąsiadki rozmawiały o potworach. O zrośniętych palcach twojej siostry i martwych braciach jej męża. A potem ojciec Barnabo wyszedł od Niny, lecz nie było słychać płaczu dziecka. Nikt się nie cieszył. Powiedzieli, że rozszarpał ją gegenees. Ale to przecież niemożliwe. Skąd miałby dość odwagi, aby wejść do chaty pełnej ludzi?
Bianco odwrócił się od niej i ciężko oparł dłońmi o pień l'Albero del Miracolo. Wydawało się, że jego plecy drżą od tłumionego płaczu.
– Nie martw się. – Położyła mu dłoń na ramieniu. – Na pewno go złapią. Gegeneesy nie są zbyt mądre.
Chłopak otrząsnął się jak pies, kiedy go dotknęła.
– Przejrzyj na oczy, Sancho – rzucił ze złością. – Nie możesz być przecież tak głupia. Żaden potwór nie zakradł się tej nocy do izby i nie rozerwał Niny na strzępy. Żaden prócz tego, którego urodziła. Nosiła w łonie gegeneesa o sześciu ramionach, a on postanowił wyszarpać sobie pazurami drogę z jej ciała.