Sancha skinęła głową. Ojciec Barnabo nie zwykł pobłażać występkom i zazwyczaj bardzo sumiennie badał, czy ofiary potworów nie uległy im z własnej woli. Widać jednak ogrom nieszczęścia, które spadło na wioskę, natchnął go niecodzienną łaskawością.
– Prawdziwy zamęt nastał jeszcze później, kiedy mnich wezwał starszych do świętej wyprawy przeciwko potworom. Przeciwko dzikim argusom, złodziejom wiejskiej trzody, plugawym syrenom, które sprowadzają sztormy, ich sługom hippokampom i kakosom, a nawet skylli, co siedzi w jaskini u północnego skraja zatoki. Inaczej nigdy nie nastanie pokój, rybacy będą ginąć w odmęcie oceanu, a chłopcy, strzegący stad, staną się strawą okrutnych bestii.
Dziewczynka wstrzymała ze zdumienia oddech. Owszem, ojciec Barnabo od dawna nawoływał, aby wyplenić z wyspy obmierzłe monstra. Brakło jednak wieśniaków do podołania podobnemu zadaniu. Mogli najwyżej zabić harpunami syrenę, jeśli sztorm wyrzucił ją daleko na brzeg, zastawiać wokół pastwisk pułapki na argusów, wybierać jaja z gniazd stymfalid albo podkładać ogień pod kopce myrmaków. Ale na swych kruchych łódkach nie dościgną na otwartym morzu hippokampa ani w tamaryszkowych zaroślach nie stawią czoła spragnionej krwi lamii. Sama wyspa była zbyt rozległa i dzika, aby opanowali wszystkie jej zakątki, a co dopiero mówić o niezmierzonym morzu, które z dawien dawna stanowiło siedzibę potworów.
– Oszalał. – Bajarz odgadł jej myśli. – Jak reszta jest na wpół przytomny ze strachu. Syreny i wcześniej napastowały rybaków. Jednak zadowalały się jednym nieostrożnym młodzikiem, teraz zaś utraciliśmy dwie łodzie, i nawet ojciec Barnabo się boi.
Sancha podniosła oczy znad miski korzeni, które matka kazała jej oczyścić na obiad.
– Mnich jest stary – wyrzekł powoli bajarz. -Jest stary i pamięta, że kiedyś było tu więcej wieśniaków. Znacznie więcej. A przecież nawet wtedy nie zdołali wytępić potworów.
– I co mu odrzekli?
– Och, wysłuchali mnicha w skupieniu, jak zwykle. – Bajarz uśmiechnął się półgębkiem. – Rozumieją przecież jego niepokój i świętą furię. Ale nie będzie żadnej wyprawy przeciwko argusom, którzy ponoć rozplenili się niezmiernie na północnych wzgórzach. Najwyżej podrzuci im się jakąś zatrutą padlinę, niech wyzdychają w boleściach. Nikt nie zamierza też drażnić skylli w jej grocie. Co to, to nie. Przecież każdy w wiosce od dziecka wie, gdzie siedzi potwór, i nikt się nie zapuszcza na tamte wody. Jeśli cokolwiek gadzina pochwyci i zeżre, to najwyżej nieostrożnego trytona, hippokampa albo kakosa, co nie jest ostatecznie żadną stratą. Ponadto gdyby ktoś nadpłynął od strony Półwyspu, jakiś pirat albo mag przeklęty, niezawodnie wybierze drogę obok skylli. Zatem i ten będzie z niej pożytek, że w razie, czego obcą załogę należycie przetrzebi, bo jest szybka i każdą z sześciu głów potrafi złapać ofiarę. Po co mają się tutaj plątać nieproszeni goście? Nie wiedzieć, jakie nowe zło za nimi przyjdzie. Niechże, więc skylla zostanie. Ale z syrenami inna będzie sprawa.
– Dlaczego?
Bajarz poskrobał się po głowie i milczał jakiś czas.
– Bo tak długo mnich gadał, aż się starcy ugięli – odparł w końcu z westchnieniem. – Bali się, że jak się uprą, odmówi należytego pochówku ich krewnym. Ale przeważyło coś jeszcze. – Na twarzy bajarza pokazał się dziwny grymas. – Barnabo podburzył młodych. Donnino miał licznych przyjaciół i wielu chce pomścić jego upadek. Mnich nazwał ich ostrzem Pana. Dzisiaj w południe wypłyną.
Sancha i Bianco stali z bajarzem w przystani, kiedy ośmiu młodzieńców w śnieżnobiałych koszulach i z czołami wciąż błyszczącymi od poświęconego oleju wyłoniło się ze świątyni. Pierwszy z nich niósł chorągiew z wizerunkiem świętego Diamante, który zabił hydrę, pozostali zaś z dumą dzierżyli harpuny i szerokie noże do szlachtowania bydła. Z tyłu dreptał ojciec Barnabo, z pokornie pochyloną głową, lecz w jego twarzy raz po raz odbijał się wyraz dogłębnego zadowolenia.
– Czy naprawdę pokonają potwory? – zaniepokoiła się Sancha, bo ośmiu śmiałków wyglądało dziwnie żałośnie na tle sinoniebieskiego przestworu morza.
– Żartujesz, głupia? – ofuknął ją Bianco. – Ośmiu głupków przeciwko wszystkim potworom oceanu? Syreny rozszarpią ich na drobne strzępy.
Ojciec Barnabo zatrzymał się przy pomoście i wysokim, koźlim głosem zaintonował triumfalny hymn. Młodzieńcy kolejno pochylali się, by przyjąć jego błogosławieństwo, ale w ich gestach i postawie nie dawało się odczytać szczególnej pobożności. Chcieli zabijać potwory i powrócić w sławie do rodzinnej wioski. Nic więcej.
– Dlaczego syreny tak nas nienawidzą? – Dziewczynka podniosła na bajarza bladoniebieskie oczy.
Po obliczu starego przemknął cień.
– Ściągają sztormy, ponieważ taka jest ich natura. Są tym, czym je uczyniono. Jak my wszyscy.
– A jak je uczyniono?
Oczywiście bardzo dobrze pamiętała nauki ojca Barnaba o występnych sztuczkach czarodziejów, pragnęła jednak posłuchać bajarza, zanim matka znajdzie jej jakieś niecierpiące zwłoki zajęcie na resztę dnia. W opowieściach wędrownego starca wszystko wydawało się zupełnie inne, a najzwyklejsze rzeczy nabierały posmaku cudowności.
– Syreny… – Bajarz mlasnął, jakby smakował to słowo i obracał je na języku. – Nie, nie opowiem ci teraz o syrenach, aby wicher i fale nie uniosły ku nim opowieści i nie ściągnęły ich na tutejsze wody, morskie stwory są, bowiem skryte i zazdrosne o własne tajemnice. – Umilkł, zapatrzony w toń zatoki.
Sancha nie ośmieliła się go ponaglać – wyrwany znienacka z zadumy, mógł się obrazić i nie odezwać więcej ani słowem.
Chłopcy z wioski odbili od pomostu. Biały żagiel łodzi wydawał się zdumiewająco kruchy na tle otwartego morza.
– Dzisiaj mam dla ciebie inną historię – podjął bajarz. – O dziewczynie, która dawno temu urodziła się na wyspie pośrodku morza, wygiętej niczym ośli grzbiet i sterczącej pod gęstwą lasu. Jej ojciec… – urwał i znów zamyślił się na chwilę. – Jej ojciec znał wszystkie tajemnice wód, zdradzieckie prądy, podwodne łąki, gdzie zbiera się nieprzebrane mrowie śledzi, dorszy i sardeli, skały, na których wylegują się foki i trytony, a także mielizny, rafy i ławice piasku, co więzi kadłuby okrętów.
– Był rybakiem jak my? – nie wytrzymała Sancha.
Bajarz zmarszczył z przyganą brwi.
– Sądzę, że nie miałby nic przeciwko temu, aby nazwać go rybakiem – odpowiedział powoli. – Córka nadała mu miano pasterza ryb. Miała jasne włosy i oczy, w których odbijało się niebo, a kiedy biegła po morskim piasku, jej stopy były bielsze od piany. Pewnego razu jej uroda ściągnęła wzrok czarodzieja, który mieszkał w wieży nieopodal. Gdy na nią popatrzył, nie potrafił już odwrócić spojrzenia, pragnął widzieć ją znów i bez końca. A ona śmiała się tylko. Im dłużej brzmiał jej śmiech, tym większa złość rosła w sercu maga. Przygotował w pracowni napar fiołkowy jak krew mątwy i wylał go w zatoce, gdzie miała zwyczaj się kąpać. Gdy zaś o poranku dziewczyna, jak co dnia, zeszła na brzeg, czarodziej czekał na nią, pełen słodkich zapewnień i obietnic. Ale ona nie chciała go nawet wtedy. Nie wierzyła, że mógłby uczynić jej krzywdę. Po prostu rozpuściła włosy, odwróciła się do niego plecami i weszła w morze. A czarodziej upadł na piach, krzycząc z rozpaczy i upokorzenia tak głośno, że usłyszało go sześć wielkich czarnych brytanów, które strzegły jego wieży. Potem wypowiedział zaklęcie i wezwał demona.
Dziewczynka poczuła miły dreszcz przerażenia. Uwielbiała historie bajarza. Zwłaszcza te o demonach.
– Sześć olbrzymich psów, czarnych niczym smoła albo serce lamii, runęło ku kąpiącej się dziewczynie. Lecz demon był najszybszy. Kiedy odwróciła się ze strachem ku nadbiegającym zwierzętom, otoczył ją niby ciemna chmura i wciągnęła go w siebie jak oddech. Upadła w wodę, prosto pod nogi rozjuszonych brytanów. Psy ją opadły i nie zdołały już się cofnąć, gdyż właśnie w tej chwili dziewczyna zaczęła się przemieniać, rozrastać i potwornieć. Rysy rozmyły się, twarz pokryła gruba pomarszczona skóra, a śmiech przeszedł w chrapliwe rzężenie i umilkł na zawsze. Ramiona i nogi przywarły do korpusu, zrosły się z nim w jedno. Na koniec zaś wchłonęła ciała brytanów, stopiła się z nimi, pozostawiając jedynie sześć paszcz, które ujadały z przerażeniem i kłapały ostrymi zębami. Dopiero, kiedy potwór z wysiłkiem wypełzł na brzeg, mag pojął w pełni, czym było jego zaklęcie. Nie potrafił go wszak cofnąć i ocalić dziewczyny o imieniu Skylla, więc tego samego dnia powiesił się na szczycie własnej wieży.
– Skylla? – wykrzyknęła stłumionym głosem Sancha.
Bianco z przyganą pociągnął ją za rękaw, zamilkła, więc pospiesznie. Ale właśnie tak nazywano sześciogłowego potwora strzegącego wejścia do ich zatoki.
– Ale jego śmierć nie wyzwoliła demona. – Bajarz ze smutkiem potrząsnął głową. – Zwykle potrafią się uwolnić po śmierci maga, który je spętał. Ten jednak widać był zbyt słaby, by strząsnąć zaklęcie, lub zanadto zagubił się w dziewczynie, również obłąkanej ze strachu…
– Czy tak właśnie powstały potwory? – zapytał z napięciem Bianco. – Z powodu zaklęcia, które poszło nie tak, jak trzeba?
Starzec milczał długo. Sancha pomyślała, że obraził się na dobre i nie przemówi więcej.
– Czasami – odparł wreszcie. – Inne uczyniono w rozmysłem. Argusów stworzono w czasach przed Guerre dei Gierofanti dla ochrony stad i aby z murów oraz wież obronnych wypatrywały wroga. Syreny były z początku ozdobą książęcych zwierzyńców. Wylegiwały się na marmurowych podestach, czesały srebrnymi grzebieniami włosy i śpiewały ku uciesze gości. Trytony miały odnajdować w oceanie ławice ryb i napędzać je w rybackie sieci, harpie zaś tępić drapieżne ptaki, by nie porywały z ludzkich osad kurcząt, gęsi, królików i jagniąt.
– Później jednak zdołały się uwolnić – odgadł Bianco.
– Nie, nie uwolnić – poprawił ostro bajarz. – Zaledwie zbiec na pustkowie, z dala od ludzkich siedzib i magów, którzy je powołali do podksiężycowego świata. Uciekały do kryjówek takich, jak ta wyspa, zagubiona pomiędzy odmętami na skraju Arcipelago delia Rugiada Rossa. W najbardziej niegościnne, ponure i jałowe z miejsc. – W zadumie przeczesał rzadką brodę palcami.