Rocco wszakże często się pysznił, że w Brionii, gdzie ocalały pradawne sekrety protoplastów książęcej rodziny, nadal można oglądać magię w jej prawdziwej postaci, zmienną jak ogień, pełną niebezpieczeństw i cudów. Cytadela wciąż skrywała przedziwne monstra, posłuszne jedynie woli księcia-maga i śmiertelnie groźne dla każdego, kto zechciałby wystąpić przeciwko niemu. Tylko, dlatego odległe prowincje wciąż uznawały zwierzchność księcia-maga. Wprawdzie w większej części była to jedynie gra pozorów, pusty ceremoniał dworski, za którym nie stało prawdziwe przywiązanie ani obietnica pomocy, ale chwiejne rządy hierofantów mocno nadszarpnęły znaczenie miasta i na razie Rocco nie mógł liczyć na nic więcej. Nie przestawał jednak powtarzać synowi, że magia, która płynie w żyłach potomków Severa, wyniesie ich ponad wszystkich innych – jeśli nawet nie teraz, to za panowania Diamante.
– Dlaczego do mnie przychodzisz? – zapytał chłopiec, tknięty nagle podejrzeniem, że rozmowy z widmową kobietą także są częścią planu jego ojca, jakąś próbą, której z pewnością nie zdoła sprostać. – Dlaczego opowiadasz mi te wszystkie rzeczy?
Arachne usiadła pod przeciwległą ścianą. Jej twarz była jasna w ciemności i tak rzeczywista, że przez chwilę znów uwierzył, iż jest żywa. Potem zobaczył, jak kekropsi suną ku niej po posadzce i układają się tuż za jasnym kręgiem jej sukni. Wyciągnęła dłoń, aby pogładzić najbliższego po skórze, lecz przeszedł przez jej palce, jakby uczyniono je z dymu. Monstrum zasyczało z rozczarowaniem, a jego wężowe ramiona wiły się jeszcze przez chwilę, na darmo usiłując jej dotknąć.
– Usłyszałam, jak płaczesz – odpowiedziała. – Kiedyś obiecałam Severowi, że będę chronić naszych synów. Dlatego przyszłam.
Pomyślał o zasztyletowanym stryju i jego dwóch synach, których otruto w klasztorze.
– Nie ja jeden cię potrzebowałem.
– To prawda. – Skinęła głową. – Ale ja nie żyję. Moja moc niknie o brzasku i nie sięga poza te korytarze.
Mogła mówić prawdę, lecz wychował się w miejscu, gdzie słowa były najtańszą z broni, a plecy wciąż paliły go od uderzeń.
– Ojciec powiedział, że mnie zdradzisz.
– Nie, skarbie. – Pochyliła się lekko ku niemu. – Tej jednej rzeczy nie potrafię zrobić, choćbym chciała. Być może jednak nie zdołam ci pomóc. A teraz śpij. Póki tu jestem, kekropsi cię nie skrzywdzą.
Kiedy Rocco wysłuchał wreszcie syna i dowiedział się, że po korytarzach cytadeli wędruje duch Arachne, najpierw nie dowierzał chłopcu, potem wpadł we wściekłość, na końcu zaś postanowił ją pojmać. Przywykł wierzyć, że jest panem twierdzy, być może słabszym od poprzednich, ale niepodzielnym, i myśl, że ktokolwiek, choćby duch zmarłej dawno temu niewiasty, drwi sobie z jego władzy, przyprawiała go o wściekłość. Zamykał syna w coraz bardziej wyszukanych lochach tortur, każąc mu przyzywać Arachne, choć doradcy przestrzegali go, że wystawia na szwank życie swego jedynego dziedzica. Nie dbał o to, ogarnięty obsesją i furią, która wzmagała się z każdą nocą, albowiem duch nieodmiennie wymykał się z pułapek, niepomny na zaklęcia i potwory mające go okiełznać. Wkrótce Rocco zrozumiał, że monstra, stworzone niegdyś przez męża Arachne, wciąż kłonią przed nią głowy, a inkantacje są bezsilne wobec zjawy. Nigdy też nie zdołał zobaczyć nawet skrawka jej sukni, choć często słyszał jej głos i biegł jak szalony, aby chociaż spojrzeć na Arachne, skoro już nie dostawało mu sił, aby ją uwięzić.
Miotając się w bezsilnej złości, zaczął sprowadzać do cytadeli hierofantów i magów, którzy pomogliby mu pozbyć się nieproszonego gościa. Bezskutecznie. Nie pomógł ani słynny Grajek z Solerno, który dźwiękiem piszczałek przepłaszał z miast zabłąkane demony i monstra, ani Sztukmistrz z Centocchio, twórca niezwykłych lustrzanych pudełek, w istocie będących pułapkami na duchy. Nie pomogła nawet strega, którą strapiony władca wezwał na pomoc i nocą rozkazał wpuścić do cytadeli. Skoro zawiodły zarówno kunszty wysokie, jak i plugawe gusła, książę postanowił jąć się świętych sposobów. Patriarcha długo tłumaczył mu, że nie jest władny wypędzić ducha precz, ponieważ to nic innego, jak złudzenie umysłu dziecka, które nazbyt łatwo udzieliło się innym. Wreszcie uległ nagabywaniom, ale jego wysiłki również spełzły na niczym, choć poprowadził wielką procesję przez komnaty, tarasy, podziemne korytarze i lochy twierdzy, kreśląc świętymi olejami znaki na murze, aby odstraszyć niespokojnego ducha. Odszedł jak niepyszny, obiecując modlić się za spokój duszy księcia, w skrytości ducha piastując jednak przeświadczenie, że odwiedziny zmarłej księżnej są zapowiedzią kary, jaka niebawem spadnie na Rocca w odpłacie za jego wcześniejsze niegodziwości.
Rychło też wieść o zgryzocie trapiącej księcia przedostała się do miasta, stamtąd zaś niepostrzeżenie powędrowała dalej, aż po najdalsze krańce Półwyspu. Rocco wił się w bezsilnej złości, kiedy kolejni książęta przesyłali mu dobre rady i wyrazy współczucia, rozumiał, bowiem, że ów duch, który uparcie odmawiał poddania się jego woli, ośmiela do działania jego żywych i znacznie niebezpieczniejszych nieprzyjaciół. Najbardziej jednak niepokoiła go pogłoska, zrazu szerząca się wśród plebsu Brionii, potem rozniesiona przez wędrownych handlarzy i żebraków po całym Półwyspie. Głosiła ona, że cytadelę nawiedza nie Arachne, lecz Adalgisa, żona zamordowanego brata Rocca, która, mszcząc się za okrutną śmierć własnych dzieci, na dobre opętała potomka obecnego władcy. Szeptano, że odebrała Diamante rozum, zmieniając go w śliniącą się, przerażoną kukłę, którą ojciec musi żelaznymi łańcuchami przykuwać do ściany w najgłębszych lochach cytadeli, gdyż byle promień słońca wprawia chłopca w morderczą furię.
W odpowiedzi Rocco zaczął przyjmować poselstwa z synem u boku i często zabierał go na konne przejażdżki do miasta, aby wszyscy mogli się przekonać, że następca tronu jest zdrowy na ciele i umyśle, Brionii zaś nie grozi powrót do rządów hierofantów. Ale ta nagła odmiana zwyczajów księcia, który wcześniej niezwykle rzadko ukazywał się wraz z dziedzicem, natchnęła łudzi jeszcze głębszą nieufnością. Wnet rozeszła się plotka, jakoby prawdziwy następca konał w ciemnicy, podczas gdy jego miejsce zajął sobowtór, wynaleziony w odległej wiosce przez siepaczy władcy, albo, co gorsza, demon obleczony przez maga w ludzkie ciało na kształt jego syna. Rocco zrozumiał, więc, że cokolwiek czyni, obraca się to na jego zgubę, i żałował wielce, że nie zabronił po prostu synowi nocnych spotkań, pozostawiając zjawę samej sobie. Teraz wszakże było już za późno, a niefrasobliwość, z jaką wystawił się na pośmiewisko, mogła go niezadługo przyprawić o jeszcze większy koszt, jako że śmiech jest często pierwszym zwiastunem buntu.
Skoro, więc nie mógł przemóc nad duchem innym sposobem, postanowił poznać jak najdokładniej żywot Arachne i przekonać się, dlaczego zmarła darzy go tak zapiekłą nienawiścią. Choć nie był wcześniej miłośnikiem ksiąg i innych starożytności, całe dnie spędzał teraz na lekturze rodzinnych zapisek, pamiętników, ksiąg magicznych i kronik, nade wszystko pragnąc odnaleźć coś, co da mu władzę nad nieuchwytnym duchem.
Tak też wpadł na trop tajemnicy, która wstrząsnęła podstawami Półwyspu i zmiotła z powierzchni ziemi Principi dell'Arazzo.
Tygodnie płynęły nieprzerwanie, zamieniając się w miesiące, a starucha nadal uparcie czepiała się życia. Skryba, który ściągnął do Brionii w przekonaniu, że spędzi tu nie więcej niż kilkanaście dni, wystarczająco dużo, by zamienić parę słów ze świątobliwą niewiastą i spisać świadectwa jej nabożnych czynów, popadał w coraz większą złość i rozgoryczenie. Wyznaczono mu komnatę tuż pod dachem, z dala od cel mniszek, i zamiast spać, nocami leżał nieruchomo, nasłuchując na dachu chrobotu stymfalid i harpii. Rankiem nie mógł zwlec się z łóżka, głowa ciążyła mu niezmiernie podczas posiłków, a w sercu budziło się zwątpienie i żal, że niepotrzebnie przybył do tego przeklętego miejsca.
Jedynie spisywanie żywotu Luany szło dobrze, choć z każdym dniem coraz mniej przypominał on wymarzone przez skrybę dzieło. Tuż przed śmiercią umysł staruszki odzyskał, bowiem dawną bystrość. Co gorsza, odkąd nazwał ją wywłoką, przeorysza zapałała niezwykłą ciekawością do dzieła mnicha i codziennie kazała go sobie sprowadzać. Jeśli czuła się gorzej, przyjmowała go w swojej celi, nie podnosząc się z łóżka, wypytywała w nieskończoność o życie w klasztorach Costa dei Gabbiani i bez opamiętania dyktowała kolejne stronice. Zabrakło na nich wszakże wspomnienia o jej zwycięskich walkach z demonami czy też katalogu wyrzeczeń i miłosiernych uczynków, co mogłoby posłużyć w przyszłości za naukę młodym mniszkom. Nie, z nieodgadnionych powodów Luana postanowiła dyktować mu historię swego przeklętego rodu oraz zdarzeń, które doprowadziły do zagłady Principi dell'Arazzo. Na początku każdego spotkania żądała, by odczytał jej wczorajszą część, toteż chcąc nie chcąc, skryba zapisywał słowa, choć w duchu uważał je za bezbożne i wszeteczne. Starał się nie wypuszczać manuskryptu z rąk, aby nie znalazł go ktoś niepowołany i plugastwo nie rozpełzło się jeszcze szerzej. Nie mógł jednak spożywać posiłków z księgą pod pachą, zbyt wiele oczu go obserwowało w refektarzu, nie był, więc pewien, czy pod jego nieobecność nie dopadł jej jakiś sprytny kopista. Wszystko to przyprawiało go o straszliwe męki i wyrzucał sobie, że oto przyczynia się do zachowania pamięci o świecie, który ze wszech miar powinien zostać zapomniany.
Kiedy już bez reszty podupadał na duchu, wybawienie przyszło z zupełnie nieoczekiwanej strony. W magicznej burzy, którą rozpętały po śmierci Principi dell'Arazzo zwycięskie demony, zniszczał akwedukt doprowadzający do miasta wodę z górskich źródeł. Większość studni wykopanych za murami dla biedoty i marynarzy z portu, pokryły gruzy albo też ich wody zatęchły i stały się niezdatne do picia. Przez długi czas nieliczni ocalali mieszkańcy chwytali w beczki deszczówkę i dopiero, kiedy powstał klasztor, Luana rozkazała wykopać na jego dziedzińcu nową studnię. Własną dłonią wskazała miejsce, gdzie należy to uczynić, a skoro robotnicy zeszli na odpowiednią głębokość, z dna trysnęła woda o słodkim, orzeźwiającym smaku i kryształowo czysta. Odtąd wszyscy, którzy tylko zapragnęli, mogli z niej czerpać do woli i o świcie wiele kobiet stało z dzbanami pod klasztornym murem, czekając na otwarcie wierzei.