Słońce było wciąż blade, powietrze chłodne, ale pachniało wiosną, a po mroku warsztatu mrużyła oczy od bladego światła poranka. Przeszła Vicolo delle Tessitrici. Pozdrowiła sąsiadki, które rozwieszały pranie na sznurach przeciągniętych nad ulicą. Zamieniła kilka słów ze starą Cettiną, która przycupnęła na niskim stołeczku na progu warsztatu syna, cieśli Fantina. Potem ruszyła dalej poprzez dzielnicę rzemieślników, rozciągającą się pomiędzy Porta dei Ferraii i Monastero dello Zodiaco.
Zmierzała ku Lido di Capra, gdzie gnieździła się miejska biedota. Uliczki stawały się coraz węższe i bardziej zaniedbane. Kamienne warsztaty rzemieślników zniknęły, ustąpiwszy miejsca chatynkom, skleconym naprędce z drewna i chrustu. Lido di Capra należała do księcia. Wąski przesmyk pomiędzy dwoma murami łączył miasto z portem i Severo nie pozwalał w nim wznosić kamiennych budowli ani niczego, co utrudniłoby obronę Lido w razie ataku nieprzyjaciela. Czasy były jednak spokojne i niepostrzeżenie na owym małym kawałku ziemi wyrosło osiedle nędzarzy.
Właśnie tutaj gnieździli się przybysze z innych miast Półwyspu, jeśli nie stać ich było na wynajęcie pokoiku w jednej z czynszowych kamienic w wysokim mieście. W niepozornych szopkach handlowano towarami wykradzionymi ze statków w porcie i wybijano fałszywe monety z wizerunkami obcych książąt – bo nikt nie ośmielał się podrabiać denarów Severa. Z chatek, ruder i ziemianek wypełzały gromadki obdartych dzieci i ziewając, ciągnęły ku lepszym dzielnicom w poszukiwaniu jałmużny albo okazji do kradzieży. Kiedy mijały Arachne, oglądały się na nią ciekawie, ale nie próbowały jej okraść ani ubliżyć.
Wbrew pozorom, Lido di Capra była najbezpieczniejszą dzielnicą Brionii. Przed kilkoma laty pewien nieroztropny rzezimieszek poderżnął tu gardło mnichowi z książęcej capelli. Krew jeszcze dobrze nie skrzepła, kiedy mag pchnął ku Lido demony ognia. Płomienisty podmuch w jednej chwili ogarnął drewniane chatki, bosonogie dzieciaki, handlarzy starzyzną, przemytników, fałszerzy, sparszywiałe szare kundelki i kozy wypasane pomiędzy ruderami. Spłonęło wszystko, co znajdowało się pomiędzy dwoma pasmami murów. Aż do gołej ziemi. Ale ogień nie osmalił nawet kit na morionach strażników, co z wysokości murów przyglądali się pożodze.
Odtąd obcy był bezpieczny w Lido di Capra, choćby spacerował w środku nocy z sakiewką pełną złota u pasa. Owszem, złodzieje obserwowali go z dala i gdy tylko zszedł do portu, podrzynali mu gardło, zanim zdążył przełknąć ślinę. Ale nie u siebie. Nie w Lido.
Arachne chwyciła za ramię jednego z bosonogich urwisów, którzy bawili się w błocie obok przeciekającej cysterny na deszczówkę.
– Którędy do Kulawego Tuillia?
Chłopiec popatrzył na nią spode łba. Arachne wcisnęła mu brudne palce miedziany pieniążek.
– Tamtędy – pokazał prześwit pomiędzy dwiema niskimi szopami; ich koślawe, przegniłe dachy niemal się stykały. – Aż do samego muru. Oddzielny budynek. Mech na dachu – dodał, a potem szarpnął się mocniej i już go nie było.
Kulawy Tuillio nie otworzył, choć głośno stukała w drzwi kawałkiem suchej gałęzi, zawieszonej na sznurku jako kołatka. Wreszcie weszła do środka, zdecydowana poczekać na gospodarza. W szopie było ciemno, a drzwi zamknęły się same za jej plecami. Z początku nic nie widziała. Zrobiła kilka kroków naprzód i otoczyła ją woń ziół, spalonej oliwy, mysich odchodów i zepsutego sera. Wyciągnęła przed siebie ręce i na oślep natrafiła na jakiś pierzasty, wilgotny przedmiot. Cofnęła się gwałtownie, uderzając plecami w wysoką skrzynię. Tuż nad jej głową coś zaszurało i z piskiem umknęło. Podskoczyła mimowolnie. Z dachu posypało się na nią próchno i drobne gałązki.
– Dosyć – odezwał się głos w głębi pomieszczenia.
Ktoś skrzesał ognia i zapalił knot oliwnej lampki. W niebieskawym świetle Arachne zobaczyła mężczyznę. Miał dziobatą twarz, niechlujną, rzadką brodę, a jego nos wyglądał jak wielkie ziarno fasoli. Siedział za blatem, na którym piętrzyły się worki, długie noże, sakwy, mosiężne garnki, kościane rurki, kawałki kolczug, osełki i wiele innych przedmiotów. Skraj stołu pozostawiono dla wagi z rzędem małych odważników i wielkiego drewnianego liczydła.
– Odsłoń twarz – zażądał, unosząc kaganek.
Posłusznie zdjęła kaptur. Gospodarz przyglądał się jej przymrużonymi oczami.
– Czego panienka z wysokiego miasta szuka w Lido? – spytał w końcu z drwiną. – Zbłądziła może?
Po jednej z belek pod dachem przebiegł olbrzymi brązowy szczur. Arachne przełknęła ślinę.
– Szukam Tuillia. Lichwiarza.
Pokręcił głową z udanym zdumieniem.
– A po cóż on panience potrzebny? I w mieście znajdą się kramy, gdzie chętnie przyjmą w zastaw klejnoty. I pewnie więcej złota dadzą.
– Mam złoto – wyrwało się Arachne.
Chwyciła za sakiewkę przywiązaną do pasa. Monety zadźwięczały. Na twarzy gospodarza pokazało się zdziwienie.
– Ma złoto. – Znów pokręcił głową. – No, no.
Arachne natychmiast pożałowała nieostrożnego gestu, lecz było już za późno.
– Tuillo skupuje nie tylko klejnoty zubożałych rodów, ale i księgi.
Tym razem, zdumienie lichwiarza było prawdziwe. Spoważniał.
– Po co ci księgi, dziewczyno? Przygryzła wargę.
– Moja rzecz.
– Nie masz dość złota, aby mnie wykupić z Torre dei Falconi, jeśli Severo dowie się, że złamałem zakaz i rozkaże mnie uwięzić.
– Nie zabronił kobietom posiadać ksiąg, tylko je czytać.
– Masz mnie za głupca? – prychnął. – Po cóż komuś księga, skoro nie może jej przeczytać?
Uniosła hardo głowę.
– Mam kochanka. Ciekawią go sprawy magów, więc chcę mu podarować prezent. Księgę.
Lichwiarz chwilę patrzył na nią badawczo.
– A inaczej go nie zatrzymasz?
– Nie – odparła oschle. – Jest wielkiego rodu i znudzi się mną szybko.
– Znajdź sobie innego – poradził, wykrzywiwszy z drwiną mięsiste wargi. – Kogoś, kto cię pokocha bez podarunków. Przez kogo nie skończysz pod stosem kamieni.
– Chcę tego. I chcę księgę. Przyniosłam złoto.
– A nie przyszło ci czasem do głowy, że dostanę więcej złota, jeśli pójdę do Torre dei Falconi i powiem książęcym inkwizytorom, że pewna młoda panienka postanowiła bawić się zakazaną wiedzą?
– Przyszło. Ale uznałam, że człowiek taki jak ty, nie może wydawać swoich klientów.
– Człowiek taki jak ja? – Lichwiarz zaśmiał się przyciszonym, suchym śmiechem. – Dobrze, więc, panienko. Znajdziemy księgę dla twojego kochanka. Chodź!
Wyszedł zza stołu i zobaczyła, że jest niewysoki. Utykając mocno na prawą nogę, powiódł ją pomiędzy skrzyniami, beczkami i szafami, które szczelnie wypełniały pomieszczenie. Odchylił narzutę w otworze drewnianego przepierzenia i wprowadził Arachne do niewielkiej izdebki. Za łóżkiem, nakrytym spłowiała żółtawą kołdrą, stała masywna dębowa szafa bez żadnych zdobień. Tuillio zdjął haczyk i powoli rozchylił skrzydła. Arachne wstrzymała oddech. Na zwyczajnych deskach stało kilkanaście ksiąg w skórzanych oprawach. Niektóre były duże, formatu folio, z ciężkimi, metalowymi okuciami i napisami tłoczonymi na grzbietach. Większość jednak miała skromne rozmiary, takie jak brewiarz Despiny. Arachne bez namysłu wyciągnęła dłoń ku manuskryptowi w błękitnym safianie, ozdobionemu symbolem feniksa z wielką gwiazdą na czole.
– To atlas? – spytała ze zdumieniem. – Prawdziwy atlas nieba?
Lichwiarz odtrącił jej rękę.
– Złoto – rzekł oschle. – Teraz chcę zobaczyć złoto.
Spoconymi palcami rozsupłała rzemień sakiewki, wysypała monety na łóżko i spojrzała pytająco na gospodarza. Tuillio uniósł brwi.
– Nie sprzedaję na stronice – zakpił. – Wróć, dziewczyno, za rok. I przynieś po dziesięciokroć tyle złota. Wówczas pogadamy.
– Ale ja nie mam tak wiele czasu! – zaprotestowała.
– Więc zmień kochanka – uciął i zamknął szafę. – A teraz idź już. I zabierz to. – Lekceważąco pokazał złote monety. – Moje usługi są kosztowne. Kosztowniejsze, niż sądzisz.
Niemal płacząc z upokorzenia, zebrała złoto do sakiewki i wybiegła na zewnątrz.
* * *
Trzy dni Arachne leżała jak martwa w warsztacie. Nie jadła, nie podnosiła się nawet z posłania. Pucołowata służąca stała długo o świcie pod drzwiami. Skoro nikt nie otworzył, wzruszywszy ramionami, poszła do swoich zajęć i nie wróciła więcej. Sąsiedzi stukali kołatką i usiłowali zajrzeć przez szczeliny w okiennicach, chyba zaniepokojeni zniknięciem hafciarki. Warsztat był jednak zamknięty na głucho i w końcu dali sobie spokój. Tylko żona strzecharza wygłosiła na środku ulicy kilka cierpkich uwag o płochych dziewczętach, które przepadają bez śladu.
Trzeciego dnia Arachne zwlokła się z łóżka. Na zewnątrz krzyczały ptaki. Otwarła wąskie drzwiczki prowadzące do wirydarza. W warsztacie pojaśniało. Znad miski z zaschniętą strawą podniosły się muchy. Wzrok Arachne padł na zwój ciężkiego lnianego płótna o podwójnym splocie. Kupiła je tuż po śmierci matki, choć nie było jej do niczego potrzebne – za kosztowne, aby uszyła z niego coś dla siebie, i zbyt grube dla patrycjuszek, bo te wolały suknie i prześcieradła z najdelikatniejszych materii. Chwilę obracała w palcach krawędź lnu, szacując jego wytrzymałość i ciężar. Potem jednym szybkim ruchem zrzuciła ze stołu motki, igły i barwne szmatki. Rozpostarła na blacie płótno i zwęglonym drewienkiem zaczęła rysować wzór.
Wiosna i lato minęły jej jak we śnie. Kiedy nastały pierwsze przymrozki, zapakowała swoje dzieło w worek i znów ruszyła do Lido di Capra.
Lichwiarz nie okazał na jej widok zdziwienia. Odsunął się tylko, kiedy ruszyła pomiędzy kuframi i skrzyniami prosto do izdebki na tyłach szopy.
– Przynieś lampę – rzuciła przez ramię.
Słyszała za sobą jego niecierpliwe posapywania. Ale kiedy rozwiązała worek i rozłożyła na łóżku płaszcz, ucichł gwałtownie.
W mdłym blasku oliwnej lampki płótno mieniło się srebrem, błękitem i ultramaryną.
– Co to jest? – zapytał słabo Tuillio.
Pochylił się, oświetlił z bliska demona o twarzy młodzieńca. Każde pióro jego rozpostartych skrzydeł wyhaftowano z taką dokładnością, że zdawały się drżeć na wietrze. Płomyk zatańczył i coś zalśniło w srebrnej tęczówce demona – Lichwiarz cofnął się gwałtownie.