3 lutego – Niewidzialny, srebrny sznur, chyba jest wieczny, wspólny, a później, dalej, jest tam światło w tunelu (zobaczyłam to w śmierci klinicznej. Światło oślepiające i uczucie wielkiego szczęścia).
9 lutego – Babcia we śnie mnie ostrzegła, że w jej domu „unurzam się w łajnie” – i tak się stało w rzeczywistości.
12 lutego – a jednak powraca tęsknota za śmiercią, samobójstwem, tym jedynym, ostatecznym, w jedną noc, bez pożegnania, samotnie wybrany czas już bliski. – Słyszałam nakazujące, złowrogie głosy.
1 marca – Dziwny to stan, kiedy śmierć dotyka zimnymi palcami i szepcze -jestem blisko.
W pracy jakoś funkcjonowałam, nikt nie zorientował się co przeżywałam, w domu izolowałam się, reagowałam agresywnie na każdy telefon.
6 kwietnia – Miałam poczucie, że Bóg obdarzył mnie darem przebaczania.
9 kwietnia: Witaj Królowo Cieni
Królestwo Nocy witaj cieniu bezsenności rozpaczy bez rozpaczy jasności bez światła
Witaj Basiu musisz się pospieszyć.
Dzisiaj zapragnęłam tę sytuację omówić z Tadeuszem, bo pozornie oczywista dla mnie, w podświadomości ma ukryty sens.
W kwietniu był czas ogromnego napięcia i chaosu, mogłam eksplodować w każdej chwili.
Na szczęście skierowałam działanie na załatwienie wizy do Włoch i innych formalności.
28 kwietnia – Codzienny początek i Kres. Nocne halucynacje przypomniały mi świat duchów pokutujących. Bezczasowość. Tam, dokąd powracamy. Dojdę i ujrzę.
3 maja – Tadeuszu, mój lęk i strach, utrata kontaktu z rzeczywistością. Królestwo Cieni. Wyczekiwanie. – Zaczęłam wyzbywać się wielu rzeczy, książek, ubrań, one mnie osaczały.
Napisałam do Ciebie, że jadę do Włoch wydorośleć.
13 maja – Człowiek nocy, ciemności, grozy, graniczności. To wciąż ja.
14 maja – W niczym nie potrafię znaleźć ukojenia. Rozsypuję się. Muszę się rozsypać, by powstać z popiołów? Wyrok w sobie nosić, jak samotność, życie i śmierć.
15maja -Boże, wiesz, że ja już potrafię znosić ból, cierpienie i lęk przed śmiercią. Krzyk przerażenia. KRZYK. Czy to obłęd? Dochodzę do kresu? Czym jest?
17 maja – Ciągle jestem na jakiejś granicy, krawędzi, przepaści, mam wrażenie, że to w każdej chwili może runąć, zapaść się, zniknąć. I nie wiem co dalej.
26 maja – Ponowne zapalenie jajników. Czy wymodliłam tę chorobę? Projekcji nie wywołuje osoba, lecz problem, który tkwi w podświadomości, a więc jaki ja mam problem? Uznawania autorytetu? Ojca? Boga? Zależności? (patrz, Tadeuszu, byłam blisko)
30 maja – Wszyscy czegoś chcą ode mnie, domagają się. Nikt nie chce pobyć ze mną blisko i nic więcej. Wszyscy od razu pragną, bym pomagała im rozwiązywać ich problemy. A ja chcę się przytulić i znieruchomieć choć na chwilę. – Chodziło o Ankę, która stale się domagała, bym jej wskazywała drogę, interpretowała rysunki i sny, analizowała jej postępowanie.
31 maja – ROZSZCZEPIAM SIĘ. Czuję, jak proces ten pogłębia się. Nie odczuwam potrzeby, by go wyhamować. Te wakacje są pod znakiem choroby. Gorzej, zwiastuna niemocy, śmierci. Tadeuszu, poprzez swoje wiersze powracasz do mnie w takich chwilach.
1 czerwca – Spaliłam prawie wszystko. Pozostały mi jeszcze dzienniki. Czy przeczuwam coś nieuchronnego?
6 czerwca – Druga hospitalizacja na ginekologii – drugi upadek Chrystusa pod krzyżem. W wierszach przekonywałam Boga, że już mogę się w nim zanurzyć. Doszłam do wniosku, że dala nie ma.
„Każdego wieczoru jestem blisko. Jestem tak doskonała, że palcem dotykam zimnego ostrza metalu lub unoszę się nad swoim ciałem. Będziesz wysłuchany po drugiej stronie czasu”.
18 czerwca – Dostałam od Ciebie kartkę, polecałeś mi Wenecję. I przestałeś mi medytację, którą dopiero teraz pojmuję i czuję, Tadeuszu.
„Stan zawieszenia pomiędzy życiem i śmiercią, płomieniem a bólem, radością i smutkiem, między ja i nie – ja”.
Skończyłam 31 lat.
Pojechałam do Włoch z Twoją medytacją. Pojechałam do raju, przywiozłam z niego liście z drzewa figowego. Raj był na pogórzu Alp, pod Turynem. Byłam tam po prostu szczęśliwa w dzień. W nocy choroba podstępnie we mnie galopowała. Nie musiałam z nikim rozmawiać, chodziłam sobie po farmie, rozmyślałam, popijałam włoskie wina.
4 lipca – Wyjazd do Wiednia, wszystko układało się idealnie, jechałam przez całą Austrię do Wenecji, opłynęłam ją, jeszcze nic się nie działo, chociaż byłam w dziwnym niepokoju.
Rano wyjechałam do Turynu.
6 lipca – Tadeusz miał rację. To boskie miejsce. Dotarłam tu na koniec świata. I są konie, cudowne, z którymi rozmawiam, przytulam się do nich, byłam ciągle z nimi.
8 lipca – Jestem od nich oddalona o całe epoki.
13 lipca – Śniłam zagrożenie, utratę pracy, szpital psychiatryczny, śniłam 14 i 16 rok życia.
To lata, których najbardziej się bałam. Śnił mi się gwałt, pisałam – „Dlaczego to mnie teraz dopada. Czy bliskość z mężczyzną zapowiada lęk, szaleństwo i rozpacz?"
17 lipca – Może zbliżam się do czegoś istotnego w moich snach, lecz jest to zbyt okrutne.
Co mam w swojej podświadomości, kiedy już świadomość jest nie do udźwignięcia. Tylko czasami nagle, niespodziewanie i boleśnie otwiera się tamta rana, która krwawi czystą, tętniącą krwią i zalewa mnie całą, i tak unurzana w swoim lęku, w panice usiłuję zbudować od nowa swój świat.
Stale we Włoszech śniłam pioruny, słońce, ojca. I przyszła do mnie we śnie Marzena, która nigdy wcześniej tego nie robiła.
24 lipca – Śniłam o chłopcu, którego nikt nie chciał, zamykano go w zakładach psychiatrycznych, ale powracał, bo miał brata bliźniaka i walczył o zaakceptowanie w rodzinie.
26 lipca – Wyjechałam do Wenecji. Płakałam aż do Mediolanu za rajem utraconym, napięta, w lęku. W nocy przyszedł diabeł, usiadł przy stole w hotelu i śmiał się ze mnie, z mojej boskości. „Z raju prosto do piekła”. Siedział, skubany, w kącie pokoju i patrzył na mnie przez cały czas. Już go nie potrafiłam przegnać. Tadeuszu, co to był za koszmar. Miałam przy sobie trochę alkoholu, wypiłam go, lecz wzbudziło to w nim jeszcze większą radość. „Godzina 3.30
– Czyżby nastąpiło tak błyskawiczne rozbicie struktury?” I nagle nie wiedziałam, co się działo, zapis się urwał. Następny ciąg dziennika jest z pociągu do Wiednia. Wróciłam do Polski.
Za dziesięć dni spotkałam się z Ewą i Adamem w domku babci. Byli tydzień po ślubie.
Nie mam tego dziennika, spaliłam go, cały miesięczny zapis, nie byłam w stanie tego unieść.
A więc pozostaje mi moja pamięć.
Pojechałam do domku wcześniej, piłam sama alkohol, żyłam w jakimś dziwnym napięciu.
Pierwszy wieczór byłam sama z Ewą. Ewa opowiedziała mi, że potrzebowała ojca dla swego synka, poza tym Adam jest świetny w łóżku. Nie było nawet wzmianki o tym, że go kocha.
Na drugi dzień przyjechał Adam. Wieczorem rozpaliliśmy w ogrodzie wielkie ognisko, piliśmy bardzo dużo alkoholu. Poddałam się całkowicie Ewie, ona mnie rozbierała, pieściła, kazała Adamowi mnie dotykać. Byłam podniecona, lecz prosiłam, by przestała. Potem kąpał się Adam.
Ewa wzięła mnie za rękę i wodziła po jego ciele, podbrzuszu, każe dotykać jego członka, który już jest w wzwodzie.
Ciało Adama – mój cień. Zanoszą mnie do łóżka. Adam pieścił mnie, powiedziałam mu, że nie możemy iść na całość, bo mam dni płodne i mogę zajść w ciążę.
Tadeuszu, wiem że muszę przez to przejść.
Ewa zraniła mnie, uderzyła słownie także w Adama, porównała go do jakiegoś wcześniejszego kochanka. Adam mnie pragnął, czułam to, leżał koło mnie i pieścił. Potem wszedł w Ewę, przyglądałam się, Ewy nie było, był tylko orgazm.
Adam wrócił do mnie, chciał we mnie wejść, ja nie wpuściłam, tak jak podczas gwałtu, tak jak mężczyzna. To ja byłam tym mężczyzną, który kopulował z Ewą, w końcu miałam członka, byłam superfacetem, który ma zawsze natychmiast wzwód i może kopulować przez godzinę, bez żadnych problemów.
Ewa dostała napadu histerii, rzuciła się na ziemię, krzyczała, rzygała. Ja planowałam powieszenie, lecz powstrzymało mnie to miejsce.
Rano rozstaliśmy się. Ewa jeszcze do mnie dzwoniła, chcąc mnie dalej dręczyć, lecz nie dałam się, zerwałam znajomość.
Cały sierpień chodziłam jak potępiona, ratowałam się alkoholem i pracą. Cały wrzesień pisałam „Kokainę”. Te miesiące są bardzo zamazane. Są bólem i rozpaczą, totalnym upadkiem, przegraną istnienia, poczuciem winy.
I ostatni dziennik przed śmiercią. Trochę Ci już z niego napisałam. Zaczyna się 23 września:
Medytacja na temat drzewa:
Drzewo jest roztrzaskane na pół jednym cięciem. Jeszcze się trzyma połączone czymś nieokreślonym między korzeniami. Każda ze stron ma ochotę odejść w przeciwny kierunek. Lecz „jądro” je powstrzymuje. Drzewo przystanęło, nasłuchuje. W środek wdziera się mgła, osacza.
Jest tydzień przerwy w zapisie dziennika. Uśmiercam się w „Kokainie”, ostatecznie rozpadnięta, wyskakuję z dziesiątego piętra, a moje ciało nie upada na ziemię. Pracowałam i pozornie nic się nie działo. Wyczekiwałam.
Piszę – Basiu, co sobie chcesz uczynić? Samozniszczenie? Dlaczego?
3 października – Chciałam iść do psychiatry, lecz z tego zrezygnowałam. Mam kłopoty z cyframi, pustka myślowa, jakby działania typu mnożenia czy dodawania ulatywały ze mnie.
4 października – Ponowne zapalenie jajników samoukaranie?
8 października – Moje życie było absolutnie moim pomysłem – ostateczne rozbicie schizofreniczne.
9 października – Trzecia hospitalizacja na ginekologii – trzeci upadek Chrystusa pod krzyżem.
Pisałam do Ciebie listy w dzienniku i żadnego nie wystałam.
13 października W szpitalu czytałam Twoja książkę. – Usprawiedliwia (?) samobójstwo aksjologiczne w chorobie. W moim łonie niosę śmierć.
14 października – Śmierć już jest.