Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nikt nam nie przeszkadzał. Służba wychodziła po południu. Nie dzwonił telefon. Siedzieliśmy odcięci od świata. Aksamitne, ciemne zasłony tłumiły odgłosy spokojnej ulicy. Kołdunów palił cygaretki. Ich duszący zapach mieszał się z mdlącą mazią róż z wiecznie otwartego słoika konfitur. Moje włosy, skóra pachniały tą ka-dzidlaną wędzonką. Wolałam jednak zapach domu Kołdunowa od zapaszku zbutwiałego hotelu. Prześcieradeł, nasączonych smrodem spoconych ciał. Otwierałam w sprzątanym pokoju okno i ściągałam kołdrę. Wracałam po kwadransie, gdy wyparował ciepły odór. Zdarzały się czyste łóżka, ze świeżą pościelą. Amerykańskie turystki pachniały tanimi dezodorantami albo mydłem. Kochankowie spod dwunastki myli się rzadko. Plamy na prześcieradle wydawały się przysypane pudrem, startym z jej ciała. On pachniał czymś cierpkim, chorobliwym. – O, łajdaczka! – zauważała z satysfakcją Portugalka, znajdując ślad szminki pod kołdrą, pośrodku prześcieradła. – Wyssie do cna chudziaka.

Po co grzebałam się w cudzych brudach? U Kołdunowa zarabiałam dość dużo, ale miał swoje dziwactwa, humory. W ciągu sekundy, bez powodu potrafił zmienić się z dobrodusznego starca w rozkapryszonego starucha. Bałam się, że mnie wyrzuci, ot tak sobie, z bojarskiej fantazji.

Pieniądze nie były moim bogiem. Kupowałam za nie chleb powszedni, nic ponadto. Skromne życie samotnej kobiety. Ubranie z przeceny. Tylko buty musiały być porządne, dobrej firmy. Tanie rozczłapywały się po tygodniu, traciły fason. Chodziłam do kina, kupowałam gazety. Nie wpadałam do bistra na kawę, rzuciłam palenie.

Tuż przed wypłatą powtarzał się sen: stoję w kolejce, w monstrualnym gmachu. Przede mną spieszący się faceci w garniturach z teczkami. Dochodzę wreszcie do księdza, udzielającego komunii. Wyjmuje z kielicha błyszczącą hostię, kładzie na język. Próbuję ją przełknąć i krztuszę się. Wypluwam monetę. Ludzie wokół połykają podane im pieniądze. Niektórzy klękają i żarliwie się modlą. Moneta wychodzi im z tyłu głowy, właściwie nie głowy, lecz skarbonki, i rośnie w metaliczną aureolę.

Kołdunów źle znosił zimę. Już jesienią miał napady melancholii. Czułam od niego alkohol, łzawiły mu oczy. Kazał sobie czytać romanse na przemian z Biblią.

– Jakiego jesteś wyznania? – zapytał zaczepnie.

– Katoliczka – odpowiedziałam. Przecież wiedział.

– A ja ci powiem, że wszystko krętactwo. Katolicyzm, protestanci. Droga chrześcijan do Boga jest prosta jak procesja. A na przedzie niosą ikonę – machnął ręką i o mało nie stłukł porcelanowej filiżanki, zaczepiając o nią sygnetem. – Mów, co chcesz. Długo żyję, niejedno widziałem. Rodzinę bolszewicy mi wymordowali i wiary nie straciłem. Ale ci kapłani, pastorzy, księża wsio rawno. Celebrują siebie samych pod pretekstem religii.

– Popi też?

– A co, niby lepsi? Tylko ikona jest znakiem bożym na ziemi, lustrem świętości – recytował.

Zrozumiałam: Kołdunów wierzył w ikonę. Nie był religijny, był wierzący.

Chwycił filiżankę. Wyżłopał gorącą herbatę. Wiedziałam, że po takim piciu herbaty do końca wieczoru będzie przemawiał. Odłożyłam książkę. Nalał sobie raz jeszcze z elektrycznego samowara. Coś zadźwięczało znajomo. Obluzowana sztuczna szczęka Kołdunowa zagruchotała w porcelanie. Wciągnął ją razem z resztką wrzątku.

– W obrazie najważniejsze jest światło. Światłem duszy są oczy, więc najważniejsze jest spojrzenie. Ikona patrzy. Oczy Chrystusa, świętych z ikony przewiercają ci na wskroś duszę. Najpierw jest deska – Kołdunów wyciął ją rękoma z powietrza. – Z deski cieknie żywica. To łzy drzewa świętego, na którym zawisł Pan Nasz.

Każde drzewo w Rosji ma w sobie ikonę, co z nim rośnie, płacze pod korą. Nabożny artysta widzi znaki odciśnięte w drzewie i je odrysowuje woskiem i farbami dla niewidomych duchem. W ikonie spotyka się to, co zazwyczaj rozdzielone: dobro, piękno, miłość. A idź już – nagle się zniecierpliwił. – Nie przychodź jutro. Za tydzień, o zwykłej porze. Ludzi przyjmować będę rano i po południu. Zmęczony jestem. Idź już – nawet na mnie nie spojrzał. Czekał, aż zamknę za sobą drzwi.

Kogo przyjmował? Gości? Interesantów? Na pewno spotykał się z popami cerkwi św. Sergiusza w XII dzielnicy. Widziałam na biurku Kołdunowa tutejszą rosyjską gazetę. Wielkie zdjęcie i tytuł z pierwszej strony: Dobroczyńca prawosławia, kniaź Dmitrij Koldunow, wspomógł remont cerkwi. Wydał pewnie majątek. Okolicznościowe zdjęcia, kanon uroczystych póz. Najlepsza, niewielka fotografia na samym dole: dobroczyńca rozmawia ze słynnym egzorcystą, ojcem Michaiłem. Pop ma spojrzenie z dna piekła. Próbuje uśmiechnąć się do rubasznego księcia i wykrzywia usta.

Inżynier – mąż Ilonki – wściekł się. Przegonił wszystkich jej znajomych. Zmienił zamki, numer telefonu i zapowiedział, że albo prowadzą normalne życie małżeńskie, albo przytułek. Dzwoniłam do niej do wydawnictwa. Udawała szczęśliwą i zapracowaną. Przeszła natychmiast na francuski. Może było jej łatwiej mizdrzyć się i kłamać w tym języku.,Ah, ma cherie, musimy się kiedyś spotkać. Bla bla bla. Zadzwonię, jestem zapracowana. Bla bla." Chciałam ją spytać o Kołdunowa, o jego małżeństwo. Odłożyłam słuchawkę. Niczego bym się nie dowiedziała. Nie było to zresztą tak ważne. Ważniejsze, że straciłam przyjaciółkę.

Lubię platany. Rosły szpalerem na ulicy Kołdunowa. Wiosną platany przy ulicy Kołdunowa łączyły gałęzie w zielony woal, chroniący przed słońcem. Zimą ostre światło odbijało się od ich białych pni. Nie padał na nie śnieg, lecz mroźny blask paryskiej zimy.

Wróciłam do Kołdunowa po tygodniu. Był przeziębiony. Obie kieszenie ciepłego, watowanego szlafroka wypychały bibułkowe chustki. Wyciągał je z jednej i po obtarciu nosa pakował do drugiej. Posapując, słuchał lektury. Zapłakał? Przesłyszałam się. Chlipnął, dmuchając w chustkę. Z głębi mieszkania rozległ się jazgotliwy dzwonek. Kołdunów zmartwiał, jakby prąd dzwonka podłączony był do jego krzesła. – Otwórz! – rozkazał. Zanim wstałam, zmienił zdanie. – Czekaj! – zażądał i poczłapał do przedpokoju, zatrzaskując drzwi. Rozmawiał z mężczyzną. Grzecznie, ale tym swoim władczym tonem księcia. Dosłyszałam: „zaginiona". Przyłożyłam ucho do drzwi. Mężczyzna był policjantem. Mówił o jakichś poszukiwaniach, świadkach. Pożegnali się. Wróciłam na swoje miejsce. Rozejrzałam się po salonie. Kilka ikon zniknęło, pojawiły się nowe. Tylko największa na wprost mnie, ze świętym Jerzym, była tam, gdzie zawsze.

Czytałam dalej fragmenty Listów z Rosji de Custine'a, podkreślone czerwoną kredką. Kołdunów pił herbatę. Przyglądał mi się drwiąco.

– Podsłuchiwała? Znam każdy szmer tego mieszkania, od 50 lat. Nie płacę ci za podsłuchiwanie.

– Panowie głośno rozmawiali, nie musiałam podsłuchiwać. Przechadzałam się po pokoju dla rozprostowania nóg.

– I czego się dowiedziała? Milczałam. Kołdunów nie był rozzłoszczony. Bawił się moim zawstydzeniem.

– Nie wyrzucę cię. Wszyscy jesteście szpicle. Zdegraduję. Spadniesz w hierarchii. Będę mówił „ona", nie „ty". Słyszy, że „ona" jest o wiele dalej od,ja"? A i wygodniej. Nie będę musiał w głowie przekładać z „niech czyta" na „przeczytaj". O innych myśli się „on", „ona", zaś przez szacunek zwraca się na „ty", „wy". Strata czasu. Słyszy? – Kołdunów szczerze się cieszy ze swego wynalazku.

– Może pan mówić do mnie „ona". Jednak ja nie będę o sobie mówić „ona", choćby nie

wiem jak ułatwiało to panu życie. Nie jestem psem! – palnęłam, zanim pomyślałam. Wyleje mnie, wyleje!

– Nie musi. Niech czyta – usadowił się na kanapie.

Czytałam, litery przelatywały. Bezmyślnie przystawałam na kropkach. Myliłam słowa.

– Wierzy w plotki, że policja mnie ściga za przemyt ikon?

Wzruszyłam ramionami, co mogło oznaczać, że uważam plotki za bzdury, podobnie jak jego pytanie.

– Policjant przyszedł w prywatnej sprawie. Ikony kupuję, sprzedaję, bo się na tym znam. Nic nikomu do tego. Zachód stracił duszę, kiedy stracił ikonę. Teraz kupują, kupują. Hę, hę, duszy nie da się kupić i powiesić na haku. Myślisz, że sprzedałbym najlepsze, najbliższe sercu? – był znowu sobą. Dziwakiem, przejętym swoimi pasjami. Nie oddzielał się ode mnie głupawym „ona". – Nie sądź ludzi po pozorach, panienko. Ja tyję, tyję, obrastam tłuszczem, grzeszną materią. W głębi ducha zaś marzę o umniejszeniu. Kenoza – znasz takie słowo? Bóg, przychodząc na świat, umniejszył się, i my odchodząc musimy stać się maluczkimi. Ikona jest przewodnikiem do Nieba. I ja szukam takiej ikony, która mnie tam zaprowadzi umniejszonego.

– Rozumiem. Czy ma pan, Włodzimierzu Dymitrowiczu, taką ikonę? – spojrzałam na deskę ze świętym Jerzym.

– To nie taka. Te na sprzedaż. Moją muszę znaleźć.

Sądziłam, że Kołdunów zmęczył się wyznaniami i chce słuchać lektury. Przerwał mi jednak w pół zdania.

– W monasterze sołowieckim bolszewicy umęczyli mnichów. Tysiące męczenników. Sołowki są Golgotą prawosławia. Tak też było w przepowiedni: „Załóżcie na tej górze monastyr według woli Pana. Spłynie on krwią niewinnych niczym Golgota." W Solówkach jest niewidzialny Krzyż z Golgoty. Jego relikwią – drzazgi. Te drzazgi – to spalone zapałki, rzucane w kąt przez strażników. Więźniowie robili z nich najmniejsze ikony, innych nie mieli. Chrystus z poczerniałą głową w czerwonym płaszczu krwi. Taką chciałbym mieć, malowaną krwią męczenników.

– Nie znam się. Wiem tyle, co z pańskich książek, ale jest kanon, prawda? Zapałka nie może być ikoną.

– Widziałaś spaloną zapałkę? Z pochyloną główką? Tak samo pochyla głowę umęczony Chrystus na Krzyżu. On mówi o sobie:,Ja jestem światłością świata i ogniem gorejącym, ofiarą całopalną." Stara „deska" jest czarna od dymu. Zapałka też. Pomalowana ręką umęczonych, ich własną krwią, jest ikoną. Przyjdź jutro rano, to posłuchasz. Spotykamy się w małym kółku: ojciec Michaił z cerkwi Sergiusza, teolog z Instytutu św. Dymitra i jeden człowiek z Rosji, z gułagu.

– Dziękuję bardzo. Nie będę mogia przyjść. Pracuję rano w hotelu.

– W hotelu?

15
{"b":"88769","o":1}