Któregoś dnia, zmieniając w dwunastce zaplamione prześcieradła, nie wytrzymała.
– Wstyd i obraza boska. Wiesz, ile ona ma lat? Pięćdziesiąt prawie. A on? Nie ma osiemnastu.
Zaczaiłam się przy recepcji, podpatrzeć tajemniczą parę, schodzącą na śniadanie. Właściciel hotelu uważał, że piękna kobieta z dwunastki jest matką małolata. Przy meldunku widział ich papiery. Uciekli chyba z domu przed ojcem pijakiem. Oboje pracują. Wychodzą rano, wracają wieczorem. Biedni, uczciwi ludzie. Portugalka śmiała się z łatwowierności patrona. – Pokojówka wie swoje. Nie on sprząta po nich brudy. Z samego prześcieradła mogę ci powiedzieć, ile razy i jak goście się pieprzyli. Kochanka sobie znalazła, stara prukwa.
Na korytarzu, w jadalni, kochankowie udawali obojętność. Kobieta nie patrzyła nikomu w oczy. Jej smagła twarz była nieruchoma, spokojem dojrzałej, pewnej siebie urody. Czarne włosy upinała w kok. Nerwowo przygryzała dolną wargę, pąsowiejącą jak po drapieżnym pocałunku. Nie mogła być matką tego bladego chłopaka o niebieskich, lekko skośnych oczach i niemal białych włosach. Nie byli do siebie w niczym podobni. Chociaż wydawali się jednakowi. Podobieństwem kochanków tak samo uśmiechających się do siebie, pragnących w tym samym momencie otrzeć się ręką, spojrzeniem.
Zarabiałam 200 franków dziennie. Wynajęłam pokój bez ciepłej wody, ale z lodówką. Leżąc na łóżku, dotykałam głową jej zimnych drzwi. Stopy opierałam o drewniane drzwi wejściowe. Rozłożone ręce wyznaczały szerokość mojej posiadłości od ściany do olbrzymiego okna.
Kończyły się wakacje, hotel pustoszał. Zostali kochankowie spod dwunastki. Na krótko meldowali się sezonowi robotnicy, pijący nocami wino z pudełek. Portugalka potrzebowała mojej pomocy dwa, trzy razy w tygodniu. Nie mogąc zmniejszyć wymiarów mej izdebki, oszczędzałam na długości bagietek i częstotliwości obiadów.
W potrzebie poszłam odwiedzić Ilonkę. Targ na jej ulicy zaczynał się o siódmej rano. Emerytowana prostytutka w grubych okularach, spod których błyszczał jaskrawy makijaż, zmieniła rewir i z pobliskiej kurewskiej ulicy przeszła na targowisko. Wywrzaskiwała nad wózkiem truskawek: „Kupuuujcie, kupuuujcie moje truskaweczki słodsze od pipeczki!!! Kto ciupcia truskawki, ten śliczny i gładki!!!" Najdrobniejsza zmiana jej repertuaru wywoływała szmer uznania wśród handlarzy, powtarzających do znudzenia: „Ryby, tanie ryby! Banany za pół darmo!" Widywałam ją wieczorami pijaną, daleko od dzielnicy, w pobliżu bulwarów. Szła, dziarsko wymachując torebką i poklepując przechodniów. Szczątki loczków trzęsły się na łysiejącej głowie. Zalana kopia pani Thatcher.
U Ilonki ucztowano. Ona, zajęta pracą, pochylała się nad komputerem w pokoju przy kuchni. Dwudziestowieczna wyrobnica, zabierająca robotę do domu. Goście raczyli się ziemniakami i tanimi melonami z targu.
– Nalejcie sobie herbaty! – zawołała i wróciła do chałupnictwa: stuk stuk, stuk stuk. Dwóch Rosjan zapaliło na deser śmierdzące skręty i szurając wyszło. Został Polak nad zimnymi ziemniakami w mundurkach. Był fotografem, próbującym załatwić sobie we Francji wystawę albo stypendium. Do jedzenia zdjął kolię aparatów. Został mu tylko wisiorek światłomierza na zapoconym podkoszulku. Wziął w palce ziemniaka. Patrząc na niego, czknął. Przyzwyczaiłam się do pijackich monologów gości Ilonki.
– O, podziemna bogini – fotograf mówił stanowczo. Wyraźnie o coś mu szto. Glos zadrżał. – Wielooka, wielopierśna, nie, wielopier-siowa – poprawił się, zerkając, czy Ilonka go słucha. – Pożywna, krągła, otyła – obracał bulwę. Trafił w czuły punkt. Ilonka drgnęła na słowo „otyła". Bezskutecznie się odchudzała.
– Matko nasza podziemna, żywicielko. Bogini Pyrro. My, zamiast pokornie klękać przed tobą w bruzdach, zadzieramy głowy i mówimy do żydów… do judejskiego boga: Ojcze nasz…
Fotograf odłożył z szacunkiem ziemniaka na talerz. Ilonka stukała jeszcze głośniej. Nie doczekawszy się jej łaskawego spojrzenia, wyszedł, trzaskając drzwiami.
– A temu co?
– Chyba zazdrosny – Ilonka zamknęła drzwi na klucz. – Nic nie wiesz? Gdzie się podziewałaś?
– Pracowałam. Co mam wiedzieć?
– Wychodzę za mąż. W synagodze -oznajmiła spokojnie. Zapowiedziała konieczność oczywistości. Po dwóch, trzech nieudanych narzeczeństwach żyła w świętym celibacie. I tak nagle…
– Łój! – westchnęłam. – Za kogo?
– Przemiły chłopak. Inżynier z Lyonu.
– Inżynier? – coś mi nie pasowało. Rozpoetyzowana Ilonka z inżynierem?
– Gdzie go poznałaś?
– Znajomy kuzynów.
– Tych, co załatwili mi pracę w hotelu? – Ehe. Mówię ci, cudny.
– Nie będzie ci nudno z inżynierem?
– Przecież to wspaniałe, uzupełniać się zainteresowaniami.
– Mijać – dogadywałam bez sensu. Inżynier dużo zarabia, pieniądze nigdy nie są nudne.
Ślub miał być za dwa miesiące. Ceremonii z baldachimem i rabinem zażyczył sobie inżynier. Dla niewierzącej Ilonki, wychowanej w fundamen-talistycznie laickich szkołach Francji, obrzędy były skansenem. Tłuczenie kieliszków, rytuały wygłaszane w starożytnym języku traktowała o tyle poważnie, że dotyczyły jej ślubu. Równie dobrze mogły być odprawiane w suahili. Przerażało ją trochę spotkanie z rabinem. Ucieszyła się moimi odwiedzinami. Pomyślała, że skoro mam dyplom z gnozy judeochrześcijańskiej, pomogę jej przebrnąć przez nauki przedmałżeńskie.
Rabin chciał zobaczyć narzeczoną. Ilonka ubrała się w długą, połyskliwą sukienkę, zaplotła włosy w warkocz i narzuciła sweterek, kupiony na bazarze. Tak mniej więcej wyobrażałyśmy sobie porządną, przedwojenną narzeczoną z gminy.
Rabin był reformowany i nieortodoksyjny. Wizyta przedmałżeńska – formalnością. Czekałam na korytarzu biura rabinackiego w zamożnej XVI
dzielnicy. Zza drzwi gabinetu dobiega! coraz bardziej zirytowany męski głos: – Wszyscy teraz pchają się do synagogi na ślub. Nie ma ich w żadnym spisie! Mykwę mylą z miewa, ale co tam, tradycja modna!
– Ważna jest duchowość – wtrąciła Ilonka.
– O czym pani mówi? Pani pojęcia nie ma, co to duchowość! Pani nawet do stołu nie umie podać w szabas!
– Przepraszam bardzo, proszę sobie przypomnieć Simone Weil. Żydówka, ale jej przemyślenia duchowe objęły szerszą duchowość, zafascynowały chrześcijan i ludzi niewierzących.
– Coo?! – donośny gniew potomka rodu Levi wstrząsnął murami gabinetu. – Co mi pani będzie za przykłady dawać! Simone Weil, ta niedokłuta wariatka?!
Wybiegłyśmy z biura. Ilonka miała łzy w oczach. – Fanatyk, nienormalny fanatyk! – Zatrzymałyśmy się w połowie Champs-Elysees przy budce z lodami.
Rabina ułagodzili kuzyni narzeczonej. Inżynier obiecał zająć się jej nawróceniem. Wyprawiono piękny ślub, pod jedwabnym baldachimem, przy świecach. Kupiłam w prezencie filiżanki od Rosenthala. Stać mnie było. Ilonka wyszukała mi nową pracę. Zostałam lektorką osiemdziesięcioletniego rosyjskiego księcia, Władimira Kołdunowa. W hotelu nadal rzadko kiedy bywał komplet. Chodziłam tam rano sprzątać raz, dwa razy na tydzień.
– Kołdunów to człowiek o wielkiej, wielkiej wyobraźni – Ilonka napawała się ogromem jego wielkopańskiej fantazji. – Między nami mówiąc – dodała szybko – wariat. Źle ci u niego nie będzie. Nie pytaj go tylko o żonę. Jakaś nieciekawa historia. Poprzedniego lektora, studenta z Rosji, wyrzucił za kryptokomunizm. Biali Rosjanie pracować u niego nie będą, bo ich już nie ma. Od kilku pokoleń są Francuzami.
Podejrzewano, że Kołdunów żyje z handlu ikonami. Bywał bogaty, zapraszał wtedy prawosławnych dostojników na kawior i szampana. Potem nie miał ani grosza na zapłacenie służby czy na własne skromne utrzymanie. Po jakimś czasie znowu szastał pieniędzmi. Mówił, że wybiera procenty z banku. Wydaje i czeka na następną ratę. Wydawał dużo. Miał kucharkę, sprzątaczkę, lektora i śpiewaka cerkiewnego. Ze śpiewakiem mijałam się na marmurowych schodach kamienicy. Przychodząc punktualnie, słuchałam ostatnich pieśni. – Dawaj, dawaj, Sierioża! – pohukiwał Kołdunów. – Jezus słucha!
Wysoki, chudy jak piszczałka organów Sierioża kłaniał się i znikał bez słowa. Nie znałam jego „mówionego" głosu. Pamiętam ten śpiewany, niby z instrumentu.
Pierwszy wieczór u księcia był krótki. Zapytał, czy mam referencje. Wprawdzie polecała mnie Ilonka, ale pismo to pismo.
– Mój chlebodawca nie żyje. Sekretarzowałam u Czapskiego.
– Znaju, znaju. Bojar Czapski. Jego matka nie z naszych stron, z von Huttenów?
– Tak, Władimirze Dymitrowiczu.
– Ikon nie malował? Zapadnik, nu?
– Tak, Dymitrze Władimirowiczu – myliłam jeszcze imię z otczestwem.
Z początku nie chciał, żebym zostawała dłużej. Musiał przywyknąć. Po tygodniu siedziałam już umówione dwie godziny każdego wieczora. Czytałam mu po rosyjsku i francusku książki o ikonach. Uwielbiał Florenskiego. Najbardziej cenił Bułgakowa. Słuchając, rozglądał się po zawalonym ikonami salonie. Wydawało mi się, że co jakiś czas je przestawia. Dopiero później, gdy zaczęłam odróżniać „deski", spostrzegłam, że stare znikają. Na ich miejsce pojawiały się nowe. Lubiłam, kiedy przerywał mi lekturę. Dyskutował wtedy sam ze sobą, znajdując w sobie godnego przeciwnika: – Nie, nie, siostra Joanna, dla świata Julia Nikołajewna, nie powinna uczyć się we Francji u tego pajaca Maurice'a Denisa. Rosji nauczyła się w Petersburgu, a potem u swego ojca duchowego Sergiusza Bułgakowa, i to było dobre. Co w jej obrazach ciemne od francuskich szkół. Z nich skaza jej została. Zapadnikom się przez to podoba, bo do nich podobna w tej ciemności. W prawdziwej ikonie nie ma miejsca na ciemność i cienie. Wszystko w niej jasne, przepalone światłem chwały – Kołdunów zlizywał ze srebrnej łyżeczki różaną konfiturę. Podniecając się rozważaniami, odkładał łyżeczkę na wykrochmaloną serwetę i przechylał słoik prosto do ust. Słowa cichły, rozpuszczały się w słodkim gulgocie. – Z drugiej strony -podejmował przerwany wątek -Julia Nikołajewna mogła mieć rację. Panu Bogu świeczkę, diabłu ogarek. Gdyby malowała po rusku, nie rozumieliby jej.
Kołdunów opuszczał głowę i palcem z ciężkim sygnetem dawał znak, żeby czytać dalej. Przerzucał w powietrzu niewidzialną kartkę. Przysuwałam się do mosiężnej lampy, oświetlającej skąpo olbrzymi salon. Na masywnym biurku leżał stos gazet i papierów, na nich metalowy przycisk w kształcie dłoni. Papierzyska i tak wymykały się, spadając w puszysty, wschodni dywan. Kołdunów, opatulony szlafrokiem, siedział na wyściełanym krześle pośrodku pokoju. Oglądał rozwieszone wokół ikony. Przyglądał się im kolejno, jakby czytał strony książki. Czasami przestawiał krzesło, przybliżał, oddalał od ściany. Siwe, przycięte krótko włosy podkreślały opuchliznę twarzy.