Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na tarasie w monotonne brzęczenie cykad wpijały się piski nietoperzy.

– Podziwiasz nocny zestaw firmowy: księżyc i gwiazdy? – Paul stanął za Marią. Rozmawiali dzisiaj w ogrodzie. W przywiązanych sznurkiem okularach tropił stonkę między grządkami ziemniaków.

– Nie mam psa, chociaż z duszą pospaceruję. Ty też? – Maria przeciągnęła się sennie.

– Po kolacji wypytywałaś o powołanie.

– Bo to ciekawe. Wszyscy mówią „nie wiem", „tak miało być", „opatrzność". Ty wiesz, dlaczego?

– Jasne. Matka czytała mi Biblię dla dzieci i ja wiedziałem, co będzie dalej. Mamo – przerywałem jej czytanie – Ewę skusi wąż, Abraham zaprowadzi Izaaka na górę.

– Niesamowite.

– Żartuję. Nieźle by było, nie?

– A jak było naprawdę?

– Po maturze pracowałem w paryskiej Virginia Megastore, w dziale literatury. Czytałem bestsellery, noble, goncourty. Byłem najbardziej oczytanym facetem we Francji. Doszedłem do wniosku, że wszystkie te książki są na wszelki wypadek o niczym. Przechodzą przez intelekt jak czopki. Gładko, ślisko, umysłowa sraczka. Nie sam byłem taki genialny. Miałem kolegę. On sprzedawał w dziale ezoterycznym. Znaleźliśmy swoje Eldorado. Magia, wiedza tajemna i moc. Eksperymentowaliśmy z kabałą. Czy w to wierzyłem? Wygłupy, ale pewnej nocy coś się pojawiło. Zarys postaci, przywołanej z podręcznika kabały. W rezultacie kolega wylądował u czubków, ja we wspólnocie. Dowiedziałem się o Lwie Judy, klasztorze podległym papieżowi, gdzie uprawia się judaizujący obrządek. Jestem katolikiem, wierzącym w Stary Testament.

– Jesteś tu ze strachu przed szpitalem dla obłąkanych.

– Nie. Z pomyłkowego objawienia. Wierzę, bo widziałem.

– Paul, czy wstępuje się do klasztoru z niewiary?

– Być niewierzącym w klasztorze?

– Tak.

– Są ludzie, wątpiący cale życie. Nazywać to zaraz niewiarą?

– Mów do mnie prościej. Jestem zwykłą dentystką.

– Ja też jestem zwykłym człowiekiem. W dodatku boli mnie ząb mądrości – dotknął policzka.

– Tu jest ciemno, nie zobaczę.

– Nie trzeba, wiem, co mi jest. Ucisk mózgu na duszę podrażnił nerw.

– Idę spać.

Julian był na sobotniej konferencji z diakonem. Maria zwiedzała miasteczko.

Dusiła się szeptem, przyciszonymi głosami w klasztorze. Zmęczyła przemykaniem wzdłuż korytarzy. Straciła nadzieję na prawdziwą rozmowę z Julianem. Nie wierzyła w jego nagłe powołanie. Gdyby coś się stało, doznał objawienia. Ale z dnia na dzień? Ze studenta socjologii -zakonnikiem? Od czytania pobożnych książek nie zostaje się świętym. Bzdury, po wakacjach wróci do Paryża i w knajpie na placu Sorbony pochwali się: – Badałem „wspólnoty alternatywne". -Ojciec Marii uważał Juliana za dziwaka. – Zostanie naukowcem albo kloszardem. Miły, uroczy, ale zupełnie bez charakteru. Dobraliście się: on nie umie żyć, ty nie umiesz żyć bez niego. Co ty w nim widzisz?

Julian był pierwszy. Miał w sobie kobiecą delikatność i męską mądrość. Potem byli inni, krótkie przygody dla sprawdzenia, czym naprawdę jest seks. Kończyły się udawanym orgazmem. Dobrze było tylko z Julianem.

Obeszła w kwadrans średniowieczne miasteczko. Zajrzała do restauracji.

– Dzień dobry, panienko – zawołał do niej starszy mężczyzna, stojący przy kontuarze.

– Aaa, to pan! – ucieszyła się. – Dzień dobry. Mogę zaprosić na piwo w rewanżu za podwiezienie?

– Udał się pobyt? – zrobił jej miejsce, odsuwając puste szklanki.

– Bardzo tu ładnie.

– Julian pewnie się ucieszy! z odwiedzin.

– Nieźle pan zorientowany. Na prowincji nic nie da się ukryć?

– Niestety, da, i to tak dobrze, że czasem śledztwo trwa latami. Proszę wybaczyć, nie przedstawiłem się. Komisarz Garden.

– W takiej spokojnej mieścinie niewiele ma pan do roboty, prawda? – pytała z grzeczności. Zastanawiała się, czy będzie miała przed wieczorem pociąg do Tuluzy.

– Dla paryżanki jeden trup to niewiele? – Garden popijał piwo.

– Jaki trup?

– Zamordowanej dziewczyny. Znaleziono ją na wzgórzu pod murem, dwa tygodnie temu. Nie mówili o tym w klasztorze?

– To straszne – wyjąkała.

– Żadnych śladów. Uduszenie. Nie wiadomo, kim była, nikt jej nie widział w okolicy.

– Ile miała lat?

– Między szesnaście a osiemnaście.

– Zupełnie nic nie wiadomo?

Garden spojrzał na bladą Marię. – Przestraszyłem panienkę. Proszę się napić, teraz ja zapraszam.

– Nie, nie – zaprotestowała trochę za głośno. – Muszę już iść. Dzisiaj wyjeżdżam.

Julian czekał przy mikrobusie.

– Pożegnałam wszystkich. Możemy jechać. Prowadził ostrożnie, żeby nie wypaść z górskiej drogi.

– Dlaczego nie powiedziałeś mi o tej zabitej dziewczynie?

– Po co miałem mówić? Straszyć cię?

– Ostrzec. Robicie z tego tajemnicę.

– Zwariowałaś? Znaleziono ją za murem. Mnóstwo rzeczy dzieje się poza klasztorem. Nie przejmowałaś się nigdy kroniką kryminalną – pokonywał zarzuty Marii równie łatwo, jak zakręty.

– Dotąd nikogo nie zabito pod moim domem.

– Nie ekscytuj się. Agresja jest efektem udomowienia człowieka.

– Nigdy nie myślałeś o tej dziewczynie? Paciorek i z głowy?

– Myślałem. Szesnaście lat mają hinduscy bogowie. Potem zaczyna się umieranie.

Dojeżdżali do dworca.

– Julian, co się z tobą dzieje?! Przy klasztorze znajdują trupa. A ty mi bajki opowiadasz.

– Czego byś chciała? Moralnego potępienia zabójcy? Ta dziewczyna nie ma imienia, niczego. Znaleziono na wzgórzu martwe ciało.

– Zbrodnia doskonała czy doskonała obojętność?

– Nie wierzę w doskonałość. W porównaniu z ludźmi tylko Bóg jest doskonały -Julian zahamował.

– Ty nawet w Boga nie wierzysz – Maria trzasnęła drzwiami.

Nie żegnali się. Musieliby powiedzieć sobie „do zobaczenia". Do zobaczenia kiedy? Maria nie pytała. Pocałowała go w policzek.

Julian patrzyl na odjeżdżający pociąg. Albo się wierzy, albo nie. On by! pośrodku. Pozwalał prowadzić się zdarzeniom. Być może szale wagi nigdy się nie przechylą. Nie strącą go, ani nie wyniosą do łaski. Cokolwiek się działo, przyjmował to za znak. Na razie doznał stygmatów obojętności.

Nie wiedział, kim jest. Być może zabił, żeby się przekonać. Gdyby dziewczyna miała imię, życiorys, brzydziłby się pospolitym morderstwem. O ile trudniej zamordować kogoś, kto nie istnieje. Mógł zabić ktoś inny. Dla Juliana byłoby lepiej, gdyby to jednak był on. Gdyby wreszcie zadusił ironię. Tę intelektualną nieufność, przyglądającą się światu. Tam, gdzie zjawia się ona, nic nie jest prawdziwe. Nie można już brać siebie serio. Kiedyś był Bóg. Gdy wynaleziono perspektywę, skurczył się w renesansowym malarstwie. W baroku, czło-wiekopodobny, ukrywał się już za światłocieniem. Klasycystyczna dosłowność pasowała greckim maskom, nie Jego Obliczu. Romantyczna ironia stała się dla Niego groźniejsza od renesansowej perspektywy, pomniejszającej dostojeństwo stworzenia. Zgniotła proporcje. Z Nieba, tej kryjówki wieczności, wygnała Boga. Odległość między Nim a człowiekiem zastąpiła wiecznym dystansem. Groteskowym uśmiechem, trzymającym człowieka na dystans od samego siebie. Ta odległość jest złudna. Dlatego podróż Marii nie potrzebowała czasu ani przestrzeni, jedynie ironii losu.

12
{"b":"88769","o":1}