Литмир - Электронная Библиотека
A
A

wiała na szkle rozmazane ślady pocałunków, zacieki łez.

– Mario, po co przyjechałaś?

– Po ciebie. Po nas.

Weszli do pracowni malarskiej. Anzelm werniksował chyba setnego anioła do przyklasztornego sklepu. Naklejał na deski reprodukcje, wygładzając je muśnięciem lakieru.

– Widzicie? – wyjął pokrojony pień jałowca. – W samym środeczku jest punkt, ziarenko, z którego rozeszło się falami echo życia -pogłaskał skaleczonym palcem słoje żywicznego drewna.

– Widzicie? – Julian przedrzeźniał Anzelma, gdy wyszli z warsztatu. – Każdy ma swoje prawdy. Ty dzisiaj wygłosiłaś swoją o miłości i przyjaźni. Anzelm powtarza jeszcze, że pierwsza komórka, z której powstało życie, podzieliła się na pół, bo pękła z pychy.

– Zawsze zachwycałeś się mędrkowaniem.

– Myśleniem. Nie efekciarskim aforyzmem, odganiającym myślenie.

Nie chciał rozmawiać. Najchętniej oprowadzałby ją w milczeniu po klasztorze, uchylając różne drzwi. Pokazywał ludzi, pochylonych nad kadzią z zaczynem chleba, sadzących kwiaty w ogrodzie, szorujących posadzkę w kaplicy. On sam pracował przy reperacji muru. Łatał kamieniami dziury. Z jednej strony zmurszałego ogrodzenia był klasztorny ogród, z drugiej – porośnięte zżółkła trawą i ziołami strome wzgórze.

Diakon podszedł do samotnie stojącej w ogrodzie Marii. Przyniósł jej szklankę wody.

– Mam na imię Filip.

– Maria.

– Cieszę się, że mogę cię poznać. Julian opowiadał o tobie.

– Myślałam, że wyjechał, żeby o mnie zapomnieć – przekornie patrzyła mu w oczy.

– Miłości się nie zapomina. Wiem coś o tym.

– Miłości do Boga, czy ludzi? – Maria nie była pewna, o czym rozmawiają. Diakon przemawiał z łagodnością, ujmującą zwykłym słowom ich przyziemnego ciężaru.

– Jedno drugiemu nie przeszkadza. Świat stworzył Bóg, dlaczego dzielić jedność? W naszej wspólnocie są kobiety, mężczyźni, rodziny. Modlimy się po hebrajsku i francusku. W piątki odprawiam drogę krzyżową i szabat. Nie trzeba rozdzielać tego, co może być razem.

– Czy Julian powiedział, że jestem protestantką?

– Tym serdeczniej przyjmiemy cię do naszej wspólnoty.

– Katolickie miłosierdzie zamiast protestanckiej zasługi? – uśmiechnęła się porozumiewawczo.

Filip zerwał brzoskwinię.

– Nie myśl, że kuszę cię słodkim owocem – podjął żartobliwy ton – ale skosztuj słodyczy z ogrodu ekumenizmu, Mario.

– Filipie, mam przeczucie, że przez ekumenizm rozumiecie nawrócenie na katolicyzm -gęsty sok oblepił jej palce.

– Dobre?

– Bardzo.

– Widzisz, po owocach poznacie ich. Mario, do niczego cię nie namawiam. Jesteś naszym gościem. Pracuj z nami, jeśli masz ochotę, a gdybyś potrzebowała przewodniczki duchowej, siostra Daniela służy ci pomocą.

Daniela okazała się świętością, zasznurowaną w sztywny habit. Dwudziestoparoletnią, bladą panną. Pochodziła z pirenejskiej wioski. Do klasztoru wstąpiła, mając szesnaście lat. Niewiele wiedziała o życiu za murem i wiedzieć nie chciała. Drobne przewiny, zawstydzenia przeliczała na paciorki różańca, obwiązanego wokół dłoni. Przebierała paciorki raz szybciej, raz wolniej w zależności od napięcia, z jakim słuchała Marii. Fałdy białego habitu naginały się ciężko do jej powolnych gestów. Sztywno wykrochmaloną powagą przypominała lilię, zdobiącą ołtarz.

Za to Marii spodobała się Agnes. Spotkały się na dziedzińcu. Opalała piegowatą buzię z zadartym noskiem.

– Uwielbiam słońce. Czeka mnie tona prasowania – zamachała beztrosko nogami.

– Pomogę ci,

– W taką pogodę? – zmrużyła niedowierzająco kocie oczy.

Poszły do prasowalni.

– Bóg mi cię zesłaf – Agnes pokazała pogniecione stogi białości. – Cara mia – w podnieceniu plątała francuski z rodzimym włoskim -jak się znudzisz, będę ci śpiewać – ustawiła Marię za stołem i obdarzyła parującym żelazkiem.

Rozwieszały wilgotną jeszcze, gorącą pościel na tarasie. Bielała od słońca. Trzeszczała, składana do przepastnej szafy. Agnes wypytała Marię o Paryż, modę i miłość. Kocha Juliana? Zamieszkają razem? Pogawędkę przerwał dzwonek. – Wpół do szóstej, kończymy! – zarządziła Agnes. – Chodź ze mną do kaplicy.

Ślizgały się po wywoskowanej podłodze. Chichotały, uważając, by ktoś ich nie usłyszał. Agnes wdrapała się na ołtarz jak na ulubiony parkan. – O sole mio! – zanuciła. – To najweselsza melodyjka, dlatego śpiewam ją Jezusowi -zapaliła świecę. Poszły do zakrystii przygotować naczynia i wino do wieczornej mszy.

Rano obudziło Marię stukanie. Wybiegła z łóżka. Za drzwiami nie było Juliana. Furtian łomotał wszystkim na pobudkę.

Po śniadaniu prasowała z Agnes. W przerwie odwiedziła Juliana. Odpoczywał po drugiej stronie muru. Twarz zakrył słomkowym kapeluszem. Zdjął koszulę. – Hej, hej! – Maria trąciła go stopą. – Nie śpij, robotniku!

Złapał ją za nogę. Przewrócił na trawę. Łaskotał źdźbłem pod bluzką. Roześmiała się głośno. Zakrył jej usta: – Ciiicho, bo cię wyrzucą z klasztoru.

Bawił się jej włosami. Zamknęła oczy, było znowu dobrze. Chciała się przytulić. Ostra trawa otarła jej szyję. – Przywiązałem cię włosami do ziemi – rozśmieszyło go zdziwienie Marii. – Teraz odpowiesz na moje pytania. -Zastanowił się. – Właściwie to nie mam żadnych pytań. Nie próbuj wstawać, wyrwiesz trawę z całej łąki, korzenie są zrośnięte – leżąc, gryzł gałązkę.

Maria rozplatała warkoczyki. Udawała obrażoną. Julian wstał.

– Przepraszam, że się pokaleczyłaś – nie wyglądał na zmartwionego. Odwrócił się od niej, mieszając zaprawę. Powinna odejść. Rozejrzała się bezradnie.

– Palisz? – zauważyła niedopałki rozrzucone przy murze.

– To szwajcarscy klerycy, przyjechali na weekend. Tutaj kopcą, w klasztorze nie wolno.

– Nie jesteś skory do zwierzeń, a jednak opowiadałeś o mnie diakonowi.

– Opowiadałem mu o sobie, więc może jesteś częścią mnie.

– Miło to wreszcie usłyszeć.

– Chcesz się kłócić? – podszedł do niej.

– A ty chcesz się kochać? – włożyła mu rękę za spodnie.

– Chcę być sam.

Wróciła do prasowalni i rozpłakała się. Agnes splunęła na żelazko, odstawiła je na podstawkę. – Co się stało? – przytuliła szlochającą Marię.

– Nie mogę tak dłużej. Mieliśmy się pobrać. Czy można kogoś zostawić po pięciu latach, bez powodu, bo sobie coś ubzdurał? Może kogoś ma? Wiem, histeryzuję, wstyd mi

– zasłoniła twarz.

– Nie wstydź się. Jestem taka sama, przeżywam wszystko za mocno. Julian cię kocha, ale… nie pomyślałaś, że nie wygrasz z Chrystusem?

– Co? – Maria przestała płakać.

– On może ma prawdziwe powołanie -Agnes podała jej świeżo wyprasowany obrus do otarcia łez.

– Nie jest dewotem – wykrzyknęła Maria.

– Przepraszam, chciałam powiedzieć, nie jest religijny. Nie, to absurd!

– Mario, dla Boga nie ma nic niemożliwego. Ze mną było podobnie. Odwiedziłam brata w seminarium. Żałowałam go, zostawił za sobą tyle przyjemności. Pożegnaliśmy się i nagle nie wiedziałam, dokąd wracać. Do swojego chłopaka? Do rodziny, szkoły?

– Zdecydowałaś się w jeden dzień?

– Nie ja zdecydowałam. Ktoś mądrzejszy ode mnie. Teraz to widzę. Wtedy nie zastanawiałam się, czy wybrać klaryski, czy norbertanki. W Rzymie jest tyle zakonów. Trafiłam do Lwa Judy. Mogłabym założyć rodzinę i też tu być, pozwala na to reguła. Jestem jednak sama i czekam na śluby zakonne. Jak się znam na ludziach, Julian wybrał drogę duchową. Nie rozmawiałam z nim, domyślam się, co przeżywa. Targuje się z Bogiem, ale Bóg go nie puści. Mało jest wybranych do świętości.

– Świętości? – Maria dosłyszała w głosie Agnes egzaltację.

– Powiem ci coś, to o Julianie, więc muszę ci powiedzieć. Modliłam się w kaplicy. Na klęczkach, z głową przy ziemi. Przyszedł do mnie Jezus. Na pewno on. Nie śmiałam otworzyć oczu. Zgrzeszyłam wstydem i fałszywą pokorą. Może zwątpieniem, że gdy spojrzę, zniknie? Nieważne, trudno to komuś wytłumaczyć, jeśli sam nie przeżył. Modląc się, zrozumiałam, dlaczego Julian przyjechał do naszej wspólnoty. Ma w sobie świętość, przerastającą grzech. My jesteśmy pobożni bez zasługi. Nie to, że letni, ale zaledwie powołani. On – wybrany. Ma w sobie siłę i spokój. Będzie chlubą naszego zakonu. Mario, kochaj go tak, jak kocha Bóg. To jest prawdziwa miłość. Daj mu wolność. Bóg cię pocieszy. Jeśli pisane ci świeckie szczęście, znajdziesz je.

Refektarz jaśniał blaskiem siedmioramien-nych lichtarzy. Płomienie szabasowych świec tańczyły razem z korowodem biesiadników. Pochylały się w lewo, skacząc, zawrócone gwałtownym podmuchem w prawo, skłaniały do przodu. Agnes wciągnęła Marię między pląsające zakonnice. Mężczyźni tańczyli w drugim kręgu z diakonem. Śpiewali chasydzkie melodie, przygrywał im fortepian. Julian ukłonił się jej. Mogła to być figura tańca. Maria stanęła przy drzwiach. Wycofała się na korytarz do kaplicy. O niczym nie myślała. Nic nie czuła. Czas rozpuścił się w ciemnościach. Zaskwierczał knot zapalanej świecy. Furtian oświetlał sobie drogę do zakrystii. Dostrzegł skuloną w ławce Marię.

– Widziałaś relikwie?

Maria poszła za nim. Wyjął z szuflady puzderko. Były w nim dwa zęby. Niewielkie, czerwonawe siekacze.

– Święta Calumena. Męczennica. Są czerwone od ognia, spalającego grzechy. Płoną świętą miłością. Poleć swoją prośbę Calumenie i pocałuj relikwie – podsunął je Marii pod nos. Przeżegnała się i uciekła z zakrystii. Na schodach spotkała podśpiewującą Agnes w odświętnej sukience.

– Widziałam klasztorne relikwie.

– Nie mamy relikwii – Agnes poprawiła koronki kołnierzyka.

– Furtian pokazał mi czerwone zęby świętej Calumeny.

– Nie mamy relikwi. Furtian może i modli się do jakichś zębów. Pojęcia nie mam o chłopskich zabobonach. Czerwone? – Agnes wzdrygnęła się.

– Od wylewu krwi. Jak u ofiar gwałtownej śmierci przez uduszenie – Maria zacytowała podręcznik medycyny.

11
{"b":"88769","o":1}