Prawda. Pra, pra, prawda jest tak stara, że może być prababką kłamstwa.
Anioty dzieci działają na zasadzie puchowej poduszki powietrznej, po to mają pióra. Amortyzują upadki. Kiedy podopieczny rośnie, mleczny anioł przestaje być nadprzyrodzonym air bagiem. Wypada ze swej roli, nie nadąża. Wtedy wyrzyna się z nieba anioł na stałe, razem z drugimi zębami. To chyba musi być tak urządzone, logicznie.
Wieczorem w TVN-ie zobaczyłam znowu Muńka. Dzwonię do Misiaka:
– Widzisz, odczekał i zaatakował.
– Przesadzasz, za dużo oglądasz telewizji…
– Ja? Dwa filmy na tydzień, jakieś dokumenty, dobranocki z Połą. Czy znasz daty urodzin nieznanych ci ludzi? A ja Muńka znam, powiedział dzisiaj: urodziłem się piątego listopada. Nie mam obsesji. Gazet prawie już nie czytam, ale tytuły z Muńkiem same wchodzą w oczy, palę w kominku makulaturą od ciebie, otwiera mi się jakieś pismo na stronie show biznes i podają, ile Muniek w tamtym roku sprzedał płyt, dwanaście tysięcy. Nawet w porównaniu z książkami to mało. Może ludzie go nie kupują, bo ciągle leci w radiu albo kupują pirackie. Nie, nie martwię się o jego karierę. Dziwi mnie, jak facet sprzedający się w śladowych ilościach może tak skutecznie zapełniać sobą media.
Nic do Muńka nie mam, to na pewno pracowity, porządny człowiek, tyle że skondensował się w mojego prześladowcę, w jakiś dowód na polskość. Słuchasz mnie? Nie, no pewnie, że nie, wolisz słuchać Muńka…
Między stówami Sofii Coppoli dziejące się w tokijskim hotelu, oryginalny tytuł Zagubione w przekładzie. Wygląda na to, że zagubiła się Japonia przełożona na Zachód. Jej kultura jest w tym filmie skarłowaciałym reliktem, czymś w rodzaju bonzai. Zminiaturyzowana przeszłość i kopiująca powłokę Zachodu teraźniejszość. W takich dekoracjach dwoje bohaterów: młodziutka housewife po skończonej na Yale filozofii i amerykański gwiazdor w smudze cienia stają się egzystencjalnymi mędrcami. Przedstawicielami wyrafinowanej kultury półsłówek, niedopowiedzeń. Ich zbliżanie się do siebie, na wpół świadome, na wpół wymuszone sytuacją, jest jedynym ludzkim odruchem na tle japońskich kosmitów i głupawych rodaków przemieszkujących w hotelu. Każdy się utożsami z tą pogubioną dziewczyną albo pozbawionym złudzeń aktorem, kto z nas nie jest chociaż trochę nieszczęśliwy?
Młodzi Japończycy bawiący się w trendowych pubach są typowymi fashion victims. Wystylizowani do tego stopnia, że nie wiadomo, kim naprawdę są: blond kuzynami Gaultiera, metką od Vivienne Westwood? Zachodnia moda zgarnęła tam więcej ofiar niż amerykańska bomba w Hiroszimie.
Oglądam film, a cały czas coś mi szura po głowie. Nie mogę się skupić, w fotelu obok Misiak jęczy z rozczarowania. Za miesiąc wybiera się do Tokio na koszt uwielbianego przez nią projektanta Yamamoto. Cel misji: wywiad o jego najnowszych perfumach. Przeliczam koszty jej wyjazdu, wyjazdu dziesiątek zaproszonych na promocję dziennikarzy z całego świata i wychodzi mi astronomiczno-walutowa suma: o jeny! Im dłużej trwa film, tym Misiak bardziej rozczarowany Japonią. Pocieszam ją, że leci do największego na świecie zagłębia sushi, przynajmniej taka korzyść, i to na koszt jakiegoś Yamanamotanego sprzedającego litr perfum drożej od litra ludzkiej krwi.
Już wiem! Deja vu na Między stówami nakłada się Czas Apokalipsy. Sofia Coppola za wszelką cenę chce odgonić od siebie widmo słynnego tatusia Coppoli. Udowodnić, że to nie dzięki niemu robi filmy i karierę. Jej produkcje są kameralne, nie mają nic wspólnego z epickim rozmachem Ojca chrzestnego czy Apokalipsy. Jednak tak jak ojciec wybiera się z kamerą na Daleki Wschód, co prawda nie do Wietnamu, ale do Japonii. Nie w dżunglę, lecz do sterylnego hotelu. Tam też w izolacji trwa wojna o duszę jej pokolenia. Nie tak spektakularnie krwawa, bez najazdów helikopterem i muzyki Wagnera. Te wszystkie efekty zastępują najazdy kamery na twarze aktorów odgrywających niuanse psychologiczne, zamiast Walpurgii karaoke. Bohater Między stówami jest pięćdziesięcioczteroletnim aktorem. W 1968 miał osiemnaście lat, ale nie wiadomo, czy wymigał się wtedy od pójścia na wojnę, spalił książeczkę wojskową, czy nie zdążył na pokoleniową rzeź. Coppola ściągnęła go z pola codziennej bitwy do tokijskiego hotelu, żeby zagrał życiowego weterana. Mądrego pułkownika Kurtza w cywilu, nie deprawującego dusz młodych żołnierzy zamkniętych w klimatyzowanej dżungli. Między stówami jest o ludzkiej samotności, o złych wyborach prowadzących do pustki lub dobrych nagrodzonych uczuciem. Pozornie ten film to zaprzeczenie krwawej Apokalipsy. Tam wybory prowadziły do piekła dżungli, śmierci lub ocalenia. W czasach pokoju prywatna apokalipsa dzieje się w hotelowych pokojach, w zawieszeniu, z dala od domu, zwyczajnej codzienności. Tu też chodzi o życie, rany zadane sumieniu (zostawić dzieci dla romansu?) i pokojowe zbrodnie przeciw innym.
Sofia Coppola w Między słowami stworzyła układ: córka – ojciec, z którego jej samej jest tak trudno się wyzwolić. Skonfrontowała ich (siebie) w przypowieściach o tęsknocie za miłością, zrozumieniem. Dziewczyna, zagubione dziecko, szuka schronienia u faceta w wieku jej ojca. Facet pragnie dziewczyny, ale przy pewnej mądrości i doświadczeniu życiowym wątłe zasady zamieniają się w tabu, których nie powinno się naruszać: przyzwoitość, oczywistość konsekwencji, ich pseudoromans, gra na granicy psychicznego kazirodztwa, freudowsko-edypalny układ z ojcem.
Wszystko kończy się między nimi dobrze: na przyjaźni i ojcowskim pocałunku zapłakanej dziewczynki. Związek mimo obopólnych chęci nie został skonsumowany. A gdyby?… Gdyby byli bardziej zdesperowani, czuli między sobą mniej pokrewieństwa, a więcej pożądania? Byłby kolejny „trywialno-edypalny romans” z fatalnym końcem. Wypalony pięćdziesięciolatek próbujący przywrócić się do życia przez transfuzję z ciała dwudziestoparoletniej dziewczyny. Dwoje ludzi, obojętne, czy w tokijskim hotelu, czy jak w Scenach z życia pozamałżeńskiego w buddyjskim klasztorze, znajduje pozorną bliskość, łudząc się, że to drugie jest mu podobne, bo tak samo zagubione na egzotycznej ziemi niczyjej. Stąd nagła zażyłość, poczucie identyczności. Z czasem muszą odkryć różnice: wieku, doświadczeń, i przede wszystkim odkryć obcość. Połączył ich przypadek i pozorne podobieństwo. Każde z nich zagubiło się w swoim świecie przeżyć, a hotel czy klasztor nie jest tranzytem do wspólnego świata. Jakkolwiek by to patetycznie brzmiało, mężczyźni z takich układów pokazywanych współcześnie w książkach, filmach są mentalnymi zgliszczami, symbolem wypalonego, kończącego się patriarchatu. Młode, inteligentne kobiety na gruzach ich panowania budują własne imperium, nie tyle zmysłów, co czułej szczerości. Tego, co kobiece, a może autentycznie ludzkie?
Z czego powstają bajeczki dla dzieci? Nie z roztkliwienia, magicznej wyobraźni. Z wkurwienia tym, co jest w księgarniach. Rodzice muszą sami opowiadać historyjki, jeśli chcą, żeby dzieci nie nauczyły się nowomowy albo w ogóle zrozumiały, o czym mowa. Kto pisze te bajki, postkomunistyczni dziennikarze? Pięknie ilustrowana książeczka o bałwanku: „Oblicze bałwanka rozjaśni! promienny uśmiech”. Albo tłumaczenie francuskiej opowiastki o dziewczynce z wyglądu i potrzeb (siusianie w majtki) trzyletniej: „Kamilka poszła do szkoły”. Owszem, po francusku przedszkole to ecole – szkoła, ale ecole maternelle. Czemu nie przełożyć tego na „szkoła rodzenia”? Dziewczynka chodziłaby do zawodowego przedszkola dla położnych i pomagałaby przyjść na świat swoim kolegom i koleżankom.