Wydawczyni, w gorączce, kupuje wielką lampę marokańską z drutu i szkła. Taska to przed sobą, Diogenes poszukujący czytelnika albo pisarza. Wieczorem trzęsiemy się z zimna, jest dwanaście stopni – my, wystrojone po madrycku w letnie sweterki. Czekając na taksówkę, tulimy się do rzymskiego akweduktu w dole miasta. Stąd wzgórze Segowii jest lawą gruzu zastygłego w zabytki, układającego się warstwowo epokami po wybuchu wulkanu Historii.
Piotr tak mnie zaszczepił na miłość doustnie i dopochwowo, że nie zauważam żadnego banderasa. Wreszcie powrót. Pół dnia lotu.
W Paryżu przesiadamy się na Air France i po dwóch godzinach Okęcie. Samolot podrywa się, zamiast lądować.
– Co jest?
– Nic. – Tłumaczę Głowackiemu francuski tekst:
– Dla bezpieczeństwa pasażerów wyrzucają jakiś gaz.
Szczęśliwa podświadomość nie dopuszcza zagrażającej jej prawdy.
– Gaz? – Janusz słyszy teraz angielską wersję.
– Casoline to benzyna.
Bezpieczeństwo ma polegać na uniknięciu pożaru i zwęglenia zwłok. Będą mogli wtedy wydłubać z nas DNA, jeśli uda się przy drugiej próbie wylądować z zaciętym podwoziem.
W dziesięć minut przechodzę przez wszystkie podręcznikowe fazy zderzenia ze śmiercią. Negacja – pierwszy objaw -już była: gaz to nie benzyna. Później klasyczne niedowierzanie; właśnie teraz? Absurd.
Na koniec targowanie się i bunt polegający na szukaniu poduszek ochronnych.
– Muszą gdzieś być, w amerykańskich samolotach są – Głowacki szpera pod fotelami.
We francuskich jest w zamian petit dejeuner.
Krążymy nad Lasem Kabackim, gdzie prawie codziennie chodziliśmy na rodzinne spacery koło pomnika ofiar katastrofy lotniczej.
Los mnie ostrzegał, spóźniłam się na samolot do Madrytu, teraz w Paryżu Francuzi nie chcieli mnie wpuścić z podartym biletem. Miałam tyle okazji, palec opatrzności za każdym razem wyciągał mnie z tej zbiorowej egzekucji w niebie.
Żadnego strachu o siebie, no, może nieprzyjemny dreszcz. Myślę tylko o Piotrze i Poli, czy tam na ziemi nie zostawiam ich na lodzie, czy dadzą sobie radę. Powoli spadamy. Podajemy sobie ręce.
– Trudno – żegnamy się.
Zgrzyt i otwiera się podwozie. Wylądowaliśmy. – Pięknie umieraliśmy – gratulujemy sobie życia.
Trzydzieste dziewiąte urodziny i tyle braków, np. kryzysu czterdziestolatki. Przeżyłam go w przedszkolu, bo mając pięć lat, wiedziałam już, kim będę. Drugi powód opóźnienia – to, że nie mam normalnych czterdziestu lat. Dziecko w wieku wnuka, późny start w dorosłe życie, a w profesjonalno-etatowe w ogóle.
Nie umarłam wczoraj rok młodsza. Nie wsiądę przez najbliższy rok do samolotu. Nie z lęku przed śmiercią, to się da wytrzymać. Gorsza jest bezradność, minuty oczekiwania.
– Chciałabym pisać felietony.
– Nie, nie wierzę w intelektualną siłę felietonów.
Po tej rozmowie z Najsztubem, naczelnym „Przekroju”, wyhaftuję sobie na koszulce Jezus byt też inteligentny”.
Czy powinnam mieć drugie dziecko? Jestem coraz starsza… A jeśli urodzi się chore (ledwo daję radę wychować zdrowe), lub gorzej – jest 50 procent prawdopodobieństwa, że chłopiec. Za duże ryzyko.
W prezencie urodzinowym dostaję trzy godziny wolnego. Czytam Genom, nie żebym urodzinowo rozdrapywała dziedzictwo. Fragment o genomie i jego makroprzygodach: „Hermann Muller był pod każdym względem typowym wybitnym żydowskim uczonym uchodźcą przekraczającym Atlantyk w latach trzydziestych ubiegłego wieku, poza jednym: kierował się na Wschód. W 1932 roku jego płomienny socjalizm i równie płomienna wiara w selektywne płodzenie ludzi, eugenikę (chciał, by dzieci starannie hodowano, tak by miały charakter Marksa lub Lenina, chociaż w późniejszych wydaniach swojej książki rozsądnie zmienił to na Lincolna i Kartezjusza), zawiodły go do Europy. Przybył do Berlina zaledwie na kilka miesięcy przed dojściem Hitlera do władzy. Przerażony patrzył, jak naziści rozbijają laboratoria jego szefa, za to, że nie wyrzucił pracujących tam Żydów. Muller raz jeszcze powędrował na wschód, do Leningradu – tuż przed tym, jak antymendelista Łysenko wkradł się w łaski Stalina i zaczął prześladowania genetyków, żeby poprzeć własną zwariowaną teorię, że pszenicę, podobnie jak rosyjskie dusze, można wytrenować do nowych warunków, zamiast ją hodować; nie powinno się przekonywać tych, którzy sądzą inaczej – należy ich rozstrzelać. Muller posłał Stalinowi egzemplarz swojej książki o eugenice, ale usłyszawszy, że nie została dobrze przyjęta, w ostatniej chwili znalazł wymówkę, by wyjechać za granicę. Pojechał na wojnę domową do Hiszpanii, gdzie pracował w banku krwi Brygad Międzynarodowych, a stamtąd do Edynburga, gdzie dotarł z właściwym sobie pechem dokładnie w momencie wybuchu drugiej wojny światowej. Trudno mu było prowadzić badania naukowe pośrodku szkockiej zimy, z zaciemnionymi oknami laboratorium i w rękawiczkach; zdesperowany próbował wrócić do Ameryki. Nikt jednak nie chciał wojowniczego, szorstkiego socjalisty, który źle wykłada! i mieszkał pewien czas w Związku Radzieckim. W końcu dostał pracę na Indiana University. Następnego roku dostał Nagrodę Nobla za odkrycie sztucznej mutacji genów”. Facet poddający geny promieniowaniu X, żeby wywołać w nich mutacje, sam narażał swój genom za pomocą twardego, historycznego promieniowania XX wieku.
Relacja z wczorajszego rozdania NIKE. Czy sprzedają na to bilety? Wyjątkowy spektakl: wystawić dziesięciu pisarskich neurasteników do wyścigów konnych po Oscary. Gonitwa trwa całą transmisję. Nominowani pocą się, emitują miny skromnościowe, tuż przed werdyktem ambicje pędzą coraz szybciej. Przecież tego napięcia, pompy nie wytrzymują nawet zawodowi cyrkowcy – aktorzy, reżyserzy na gali w Hollywood. A co dopiero intelektualiści i poeci. Robić widowisko ich kosztem i oburzać się na „Big Brothera”? Prestiżowe nagrody literackie (na świecie) z szacunku dla typowanych ogłasza się zaraz po werdykcie bez jeżdżenia kamerą po ich zawiedzionych twarzach.
Piotr pisze o zaletach życia w parze. Jeśli dobrze pamiętam, ostatnia światowa pochwała małżeństwa, o które warto walczyć, to chyba Przeminęło z wiatrem, film naszych babć, mający premierę w 1939, roku końca świata.
Uczymy się ogrzewać dom kominkiem. Chatka ma swoje wdechy i wydechy. Najgorzej rano, gdy całkiem wypuszcza z siebie ciepły oddech.
Szykowanie się do narodowego dyktanda. Co tam, że marnuje się czas i mózgi wkuwaniem ortografii. Kończy się szkołę, umiejąc napisać „skuwka”, ale nie mając pojęcia, jak żyć z ludźmi, rozwiązywać konflikty, negocjować. Zamiast podstawowej wiedzy psychologicznej, dzięki której można by uniknąć złych związków, życiowych wpadek, od razu „wychowanie seksualne” emocjonalnych analfabetów. Zgoda, trzeba umieć nałożyć prezerwatywę, jednak równie ważne jest wiedzieć komu.
O ile byłoby mi łatwiej w życiu, gdybym zamiast piątki z polskiego miała na maturze piątkę z ludzkiego.
Co ma ortografia do psychoterapii i seksu? Chyba tyle, że zostawiłabym pisownię „chuj” dla tych nieobrzezanych. I to byłoby logiczne. Resztę wyrzucić: rz, ch, ó.
Na maturę wyryłam się regułek i natychmiast je zapomniałam. Piszę niemal fonetycznie mimo ciągłego czytania. Nie jestem dyslektykiem, chociaż błędy ortograficzne robię w każdym języku oprócz włoskiego. To idealny język fonetyczny, a czym innym do kurwy nędzy język ma być?!
Czyste naczynia w kredensie: cukier po prawej, mąka po lewej. Pola sama woła: jeść! Cudowna, powszednia harmonia codzienności. Podobna do średniowiecznych witraży, ciosanych ze szkła. Trochę topornych, ale prześwietlonych wiarą, że światło dające zwykłości rumieńce kolorów jest miłością.
Słynne „Co lubię?” na początku Amelii i wyliczanka przyjemności – typowo francuskie cyzelowanie rozkoszy. Luksus, którym szlifuje się cywilizację w drobiazgach. Film Manuela rozpoczynałby się listą tego, na co nie mam czasu: wyspać się, obciąć paznokci itd.
Wiedząc tyle o jatce historii, to, że mogę trzymać moją córeczkę za rękę, wydaje się cudem. Że ma do kogo biec i śmiać się, wołając: „Mama! Tata!”, jest zaprzeczeniem ludzkiego rachunku okrucieństwa. Tutaj zamiast kanapy mógłby być łagier, za łazienką Auschwitz, a ja spreparowana w słoiku. Mój ojciec, niewolnik Trzeciej Rzeszy, dostawał do mycia w majątku Bismarcka przydział mydła. Nikt wtedy nie wiedział, że te słabo pieniące się kostki są z ludzi.
Pisanie felietonu. Słyszę co miesiąc prześladujący mnie głos ze szkoły: Proszę wyjąć karteczki.
Na uroczysku, gdzie docieramy w spacerowym kondukcie, za torami pokrzywiony dąb. Jego grubaśny pień opasany białym stanikiem. Zawiesili go pijacy? Ludność Mazowsza w matriarchalnych obrządkach marcowego Dnia Kobiet?
Pierwotne koczowanie. Przenosimy się ze spaniem z wielkiej sypialni do zagraconego salonu. Tu pracujemy, jemy, oglądamy telewizję i uprawiamy życie rodzinne w barłogu przy kominku. Cieplej, bliżej.
Nie lubię sypialni, są izolatkami na sen.
Podsłuchuję Piotra tłumaczącego Poli widok zza okna:
– Krów pilnują psy, psów pilnują chłopi, ich – Pan Bóg, i tak wygląda łańcuszek szczęścia. A my na to patrzymy.
Niedziela. Budzą nas słonie morskie, wieloryby i pisk mew. Drewniany dom zamienił się w oceaniczną tratwę? Chwiejnym, sennym krokiem wychodzę na taras. Mewy przybłąkały się znad Wisły wydziobywać resztki z pól. Ryczą krowy. Żeby odkryć ich pokrewieństwo z wielorybami, nie trzeba być paleontologiem.
Wystarczy wsłuchać się w ten ryk łaciatej syreny okrętowej, zwanej Mućką.
Z barłogu pstrykamy w telewizor i pojawia się TV Puls, primo dewoto Niepokalanów.
Puszczają „Studio otwarte”, najlepsze w całym telewizorze, ponadgodzinne dyskusje inteligentów. Żadnej innej telewizji nie stać na marnowanie tyle czasu dla interesującej prawdy o polityce i społeczeństwie. Nagle reklamówka serialu z piersiami Pameli Anderson i hardrockowy wyjec. To ma być telewizja rodzinna? Chyba dla rodziny Osbourne’ów.
Szukam czegoś w radiu i trafiam na Radio Józef. Młodzieńcy z „Frondy” śpiewają skoczną reklamówkę: „Homoseksualizm jest uleczalny – i ty możesz zostać heteroseksualistą!” Zostać katolickim heteroseksualistą, by podlegać dystrybucji plemników…