Przystępujemy do wielkiego dzieła * Jak chłopi robili bimber * Kolacja w antykwariacie * Nasienie złota * Przez siedem królestw *
O oznaczonej godzinie znaleźliśmy się przed antykwariatem. Drzwi
zamknięte były na głucho. Wrażenie opuszczenia podkreślała dodatkowo zielona plastikowa wywieszka z napisem: "Zamknięte".
– Zakpiły z nas – zauważyłem.
Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko.
– Nie, nie sądzę. Po prostu chwilę poczekajmy.
Faktycznie nie minęło dziesięć minut, a przed antykwariatem zatrzymał się z piskiem opon mały fiat. Z wnętrza wygramoliły się obie krakowianki. Kasia z uśmiechem obarczyła mnie sporym kartonem, z którego sterczały wióry rogoży.
– Przeszliśmy długą drogę i oto jesteśmy niemal u celu – uśmiechnęła się Stasia. – Zapraszam do środka.
Weszliśmy i zamknęliśmy za sobą drzwi wejściowe. Przeszliśmy na
zaplecze, a potem po kilkunastu stopniach zeszliśmy do głębokiej piwnicy. W lochu zainstalowano oświetlenie elektryczne. Pośrodku pomieszczenia królowało spore palenisko, nad nim umieszczono nowoczesny wyciąg. Na jednej ze ścian widniał oleodrukowy portret alchemika Michała Sędziwoja oprawiony w złocone ramki. Po chwili
Kasia zniosła na dół cztery krzesła.
– Jesteśmy gotowi – powiedział Szef uśmiechając się lekko.
– Słońce właśnie zachodzi – zameldowała Kasia. – To najlepsza pora, by zacząć. Słońce odchodzi w mrok. Nim wzejdzie ponownie, rozbłyśnie w naszych rękach.
– A zatem możemy przystąpić do wielkiego dzieła – oświadczyła Stasia.
Z pierwszego ze słojów wydobyła garść opiłków jakiegoś metalu. Umieściła go w metalowym stożku i podpaliła. Zabłysło ostre, jasne światło.
– Magnez – szepnął do mnie Szef.
Po kilku minutach pozostał z niego tylko biały proszek, tlenek magnezu. Kasia przesypała go ostrożnie do szklanej retorty. Następnie położyła na wierzchu płatek białego płótna, a na to nasypała czerwonego proszku.
– Tlenek żelaza? – zagadnąłem.
Kasia uśmiechnęła się lekko.
– Tlenek rtęci – powiedziała. – I jeszcze trochę siarki…
Retortę umieściła w naczyniu wypełnionym piaskiem i zapaliła pod spodem palnik gazowy. Stasia uruchomiła wyciąg i dosypała jeszcze jakiegoś szarego proszku. Zawartość wolno rozpuściła się. Z retorty szła jasna para.
– Lepiej tego nie wdychajcie – zauważył Szef. – Opary rtęci są bardzo trujące.
Kiwnęła poważnie głową i cofnęła się o krok. Minęła mniej więcej godzina. Stasia zajrzała do retorty i oceniła, że doświadczenie dobiegło końca. Popatrzyłem i ja. Na dnie naczynia znajdowały się niewielkie grudki spieczonego metalu i jakichś związków, zapewne siarki z magnezem, oraz olej czarnego koloru. Kasia przelała go ostrożnie do sporego naczynia, jak się mogłem zorientować był to nieznacznie przerobiony rosyjski szybkowar. W pokrywie nawiercono dziurę, od której biegła długa plastikowa rurka.
Stasia ustawiła na stole dwa imadła laboratoryjne i zakręciła w nich sporą chłodnicę.
Szef popatrzył w zadumie na rurkę szklaną, wewnątrz której zwinięta w spiralę biegła druga rurka.
– Chłodniczka niczego sobie – powiedział. – Identyczną widziałem kiedyś na wsi. Chłopi produkowali za jej pomocą bimber.
– Obecnie też się chyba ich do tego używa – uśmiechnęła się Stasia.
Kupiłam w Warszawie, w sklepie gospodarstwa domowego.
– Niemożliwe – zdziwiłem się. – Każdy bimbrownik – amator może sobie w sklepie kupić urządzenie, za pomocą którego jest w stanie łamać prawo?
– Nie pęknie wam? – zaniepokoił się Szef.
– Zaraz uruchomimy chłodzenie – uśmiechnęła się Stasia.
Jej kuzynka już ciągnęła z góry cienką rurkę. Zewnętrzna rura chłodnicy
posiadała dwie dziurki zaopatrzone w krótkie wypustki. Rurka pasowała do jednej z nich. Od drugiej też poprowadziły rurkę, która niknęła w wiaderku pod stołem. Kasia zniknęła na chwilę. Piętro wyżej puściła wodę. Ta, płynąc przez grubszą rurę, obmywała wewnętrzną, chłodząc ją. Stasia zapaliła płomień pod palnikiem, a u wylotu chłodnicy postawiła szklaną menzurkę.
– Co to będzie? – zagadnąłem.
– Likwor – wyjaśniła obojętnie.
– Wedle ksiąg alchemicznych rozpuszczalnik potrafiący pożreć każde ciało – wyjaśnił Szef.
Stasia czuwała nad destylacją. Niebawem menzurka wypełniła się żółtawą, oleistą cieczą, a powietrze wypełniły dość nieprzyjemne opary. Otworzyły szybkowar. Na jego dnie zostało sporo czarnego gęstego oleju, podobnego do smoły. Wylały go do wiadra na odpadki i wyczyściwszy szybkowar uruchomiły raz jeszcze linię destylacyjną.
– Nudne to robienie złota – zauważyłem.
– Nie robimy złota, tylko kamień filozoficzny – oświadczyła z
godnością Kasia. – Czerwoną tynkturę.
Szef pochylił się nad menzurką z płynem.
– Hm – powiedział, – to mi wygląda na kwas siarkowy. Przynajmniej z grubsza. Gryzący zapach, żółty kolor…
Stasia uśmiechnęła się lekko.
– Czy to ważne, co otrzymaliśmy? Liczy się, że postępujemy ściśle
wedle przepisów…
– I co dalej? – zaciekawiłem się.
– Ano część tego pozostawiamy na później – odlała zręcznie połowę
kwasu – a resztę mieszamy ze złotem i siarką.
Faktycznie z kolejnego słoiczka odsypała opiłków złota. Na oko sądząc, było ich co najmniej sto gram. Dodała rtęci i siarki, po czym umieściła tę mieszaninę na ogniu.
Szef popatrzył na to w zamyśleniu.
– Coś mi się tu nie zgadza – powiedział. – W pierwszej reakcji obecne były wszystkie składniki kwasu siarkowego…
– Brakuje wodoru – zauważyłem – chyba że…
– To szare to był wodorotlenek litu – powiedziała obojętnie Stasia.
– Ale i tak nie mógł powstać kwas siarkowy – powiedziałem. – Nie wiem, czy się orientujecie, ale substancję tę wytwarza się w fabrykach, pod wysokim ciśnieniem…
– No to może powinnyśmy opatentować tę metodę – uśmiechnęła się Stasia.
– Niewykluczone, że któryś z metali podziałał tu jak katalizator -
powiedział pan Tomasz. – Ale mimo wszystko trochę to dziwne… Zaś co do patentu, to wydaje mi się, że wasz sposób otrzymywania tej substancji daje zbyt wiele toksycznych odpadów i bezużytecznych produktów ubocznych. Tak czy siak, nie wydaje mi się możliwe, żeby w warunkach domowych otrzymać…
– Chyba, że to nie jest kwas siarkowy – uśmiechnęła się Kasia.
W tyglu syczało, a opary stawały się coraz bardziej duszące. Nie pomagał nawet szybko pracujący wyciąg. Wreszcie reakcja chyba dobiegła końca, bowiem Kasia zajrzawszy do tygla uśmiechnęła się.
– No i mamy wapno – powiedziała.
– Zamieniłyście złoto na wapno – uśmiechnął się Szef. – to antyalchemia. Tą drogą nie zdobędziecie bogactwa ani sławy. Zamienić kruszec w bezwartościowy kamień…
– To przełomowe odkrycie – zapaliłem się – Wystarczy włamać się do amerykańskich rezerw i można wywrócić do góry nogami gospodarkę światową…
– Przestańcie panowie błaznować – uśmiechnęła się Stasia. – To nie jest wapno w potocznym tego słowa znaczeniu, ale wapno alchemiczne.
Kasia przyniosła miskę destylowanej wody i wsypały do niej zawartość tygla. Zasyczało. Stasia wyłowiła kawałek i podała Szefowi. Wziął go ciekawie do ręki. Odłamek był sinobłękitny i faktycznie przypominał wapno.
– Cóż to jest takiego? – zagadnął mnie.
– Sądzę, Szefie, że złoto związało się z rtęcią, a potem mieszanina uległa utlenieniu. To tłumaczyłoby, dlaczego kolor jest biały, a nie czerwonawy jak związki rtęci. Pewnie zawarte w tym złoto w jakiś sposób wpływa na barwę substancji. Trzeba by dać to do laboratorium…
Szef wzruszył ramionami.
– Tylko właściwie po co?
Oddał okruszek Kasi, a ona wrzuciła go wraz z innymi do fiolki o
długiej szyi. Teraz dolały do tego część likworu i podpaliły palnik. Masa wewnątrz zaczęła powolutku cyrkulować.
– Chyba się pogubiłem – powiedziałem. – Po co to wszystko?
– No cóż – uśmiechnęła się Stasia. – Robienie kamienia filozoficznego nie jest łatwą, prostą i przyjemną rzeczą.
– Jest dość proste i na swój sposób przyjemne – zaprotestowała Kasia. – Mnie w każdym razie jest miło.
Szef uśmiechnął się.
– Nam również – powiedział. – Zbliża się pora kolacji. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, to wyślę mojego współpracownika naprzeciwko, do chińskiej restauracji. Niech nam przyniesie jakieś owoce morza albo coś podobnego.
Otrzymawszy instrukcje poszedłem.
– Tylko nie wysadźcie kamienicy i nic nie róbcie beze mnie – rzuciłem na odchodnym.
Wróciłem po chwili. Siedliśmy sobie na parterze przy dziewiętnastowiecznym stoliku nakrytym koronkowym obrusem, także pamiętającym ubiegłe stulecie. Stasia wyciągnęła z szafki komplet srebrnych sztućców. Trochę to dziwnie wyglądało, gdy jedliśmy w tym miłym, stylowym wnętrzu chińskie potrawy z plastikowych zasobników.
– Czy sprawdził pan skrzynię, Szefie? – zapytałem ocierając usta
serwetką.
– Skrzynię? – zdziwił się.
– Z pewnością tam na dole w skrzyni zostawiły małego chłopca, który teraz dodaje potajemnie złota do kolby – powiedziałem.
Uśmiechnęli się w trójkę.
– Tam nie ma żadnej skrzyni – powiedziała Stasia. – Zresztą nie
oszukiwałybyśmy się same.
Zeszliśmy do lochu. Wyciąg odprowadził już większość oparów i znowu można było swobodnie oddychać. Szef zajrzał do kolby.
– No, no – powiedział. – Niezłe…
– Co tam jest?
– Cóż, złoto zaczęło tworzyć chyba jakieś związki chemiczne, bo całość przypomina krupnik i jest czerwona…
Kasia uśmiechnęła się.
– To dobrze – powiedziała. – Powinno osiągnąć konsystencję miodu.
Stasia obejrzała zawartość butli i zamieszała w niej szklanym prętem.
– Chyba gotowe – powiedziała. – Teraz trzeba schłodzić.
Przestawiła kolbę na stół i włączyła niewielki wentylatorek, aby chłodził ją pęd powietrza. Zawartość kolby przypomniała wiśniowy budyń.