Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Syn kupca Klingbeila leżał odwrócony twarzą do ściany, więc widziałem jedynie jego plecy z wystającymi kośćmi łopatek i chude pośladki pełne brudu wżartego głęboko pod skórę. Nagle jęknął i obrócił się. Ten gwałtowny ruch spowodował, że z pluskiem wpadł w ohydną maź. Zerwał się niemal natychmiast. Nieczystości sięgały mu kolan, ale ja zwróciłem uwagę na coś innego. Otóż twarz Zachariasza była nie tylko zdeformowana i poznaczona siatką starych blizn. Przez lewy policzek, od kącika ust aż do brody, biegła paskudna, rozjątrzona rana, a nos wydawał się zmiażdżony. Najwyraźniej były to ślady po biciu, którym przechwalał się młody strażnik (i za które otrzymywał właśnie stosowną nagrodę od Griffa).

Młody Klingbeil zatoczył się w stronę drzwi, rozchlapując wokół śmierdzące błoto, potem poślizgnął się i upadł. Zniknął pod powierzchnią.

– A to się skąpał! – Stojący obok mnie mężczyzna roześmiał się szczerym śmiechem półgłówka.

– Ruszaj! – Oderwałem się od okienka i trąciłem strażnika. – Wyciągaj go!

– Co wy, panie? – Spojrzał na mnie wzrokiem tak oburzonym, jakbym mu zaproponował, żeby sodomicznie zabawił się z własnym ojcem.

Nieprzytomny człowiek nie wytrzyma bez oddechu dłużej niż przez czas wystarczający, by odmówić trzy, cztery razy „Ojcze nasz". A ja nie chciałem, by Zachariasz umarł. Był moją nadzieją na półtora tysiąca koron. Mordimer Madderdin postanowił więc zadbać o swą i tak mocno niepewną inwestycję. Jednym ruchem wykręciłem wartownikowi ramię, tak że zgiął się do samej ziemi. Wrzasnął i coś chrupnęło mu w barku. Wyszarpnąłem nóż i ukłułem go w szyję.

– Zacznę odmawiać „Ojcze nasz". Jeśli po trzecim „amen" nie będę miał więźnia tutaj, to nie żyjesz… – zapowiedziałem.

Puściłem go. Zatoczył się na ścianę.

– Ale buty, spodnie, panie… Zaśmierdną…

– Ojcze nasz, który jesteś w niebie… – zacząłem.

– Już, już! – Podskoczył do drzwi i w kole z kluczami zaczął szukać tego właściwego.

Wreszcie żelazo zachrobotało w zamku.

– Ostrożnie, nie złam – poradziłem.

Zaskomlał coś niezrozumiale, siłował się przez chwilę, a potem wyszarpnął klucz.

– Nie ten! – wyjęczał, patrząc na mnie z przerażeniem. Jego z gruba ciosana, tępa twarz przepełniona była rozpaczą.

– Pierwsze „amen" minęło – mruknąłem. – Srebrna korona, jeśli ci się uda – dodałem, gdyż stara, dobra zasada mówiła: „Pozwól ludziom wybierać między kijem u marchewką". Niektórzy co prawda sądzili, że wystarczy zaoferować kij lub więcej kija, lecz w tym momencie uznałem, że strażnik jest wystarczająco zastraszony.

Kolejny klucz zazgrzytał w zamku i tym razem z oporem, ale jednak! przekręcił się. Raz i drugi. Drzwi szarpnięte silną dłonią przeraźliwie zajęczały. Mężczyzna zeskoczył do celi, rozbryzgując cuchnące błocko (przezornie odsunąłem się o krok), poślizgnął się, przewrócił i skąpał wraz z głową. Poderwał się chyba jeszcze szybciej, niż upadł, po czym zaklął szpetnie długą i wymyślną wiązanką, jednocześnie parskając oraz prychając. Namacał leżące na posadzce ciało, wyciągnął je. Chwycił dobrze i przerzucił sobie przez ramię. Dodźwigał za drzwi i upuścił pod moimi nogami. W ostatniej chwili ruszyłem stopą, by czaszka młodego Klingbeila nie stuknęła o kamienie, lecz zatrzymała się na mym bucie.

– Udało się, panie. – Strażnik siarczyście splunął czymś gęstym i brązowym, a potem obficie wysmarkał się na kamienie.

Najpierw chciałem mu kazać, by ocucił więźnia, lecz uznałem, że sam to zrobię dużo lepiej. Ukucnąłem nad ciałem i przyłożyłem palce do szyi Zachariasza. Tętnica pulsowała. Słabo, bo słabo, lecz jednak pulsowała. Poruszyłem jego ramionami, nacisnąłem klatkę piersiową, a kiedy się porzygał i usłyszałem spazmatyczny oddech, uznałem, że wszystko jest w porządku. Oczywiście w porządku, tylko jeśli chodzi o podtopienie. Natomiast gorzej było z resztą. Niepokoiła mnie zwłaszcza brudna, ogromna rana na twarzy. Więzień był skąpany w nieczystościach i upiornie śmierdział, więc nie mogłem na razie stwierdzić, czy ciało zaczęło już gnić. Jeśli tak – dni Zachariasza były policzone. A co za tym idzie, ja nie będę miał nigdy okazji policzyć obiecanych półtora tysiąca koron. Poza tym syna kupca zagłodzono w celi niemal na śmierć. Mimo że był dużo wyższy ode mnie (a, wierzcie mi, wasz uniżony sługa nie należy do karłów), byłem niemal pewien, że uniósłbym go jedną ręką.

– Bierz się – rozkazałem strażnikowi, wskazując leżące na kamieniach ciało.

Wtedy pojawił się Griffo. Na zwykle bladej twarzy miał ceglaste rumieńce, a czoło skroplone potem.

– Co z nim? – rzucił.

– Jeśli umrze, to umrze, a jak przeżyje, to żyć będzie – przypomniałem sobie żarcik, który zasłyszałem niegdyś od żaków uczelni medycznej. Choć, Bogiem a prawdą, nie było mi do śmiechu, gdyż moje półtora tysiąca koron właśnie leżało i zdychało.

– Sprowadzę medyka z Ravensburga – obiecał blady Fragenstein. – Zaraz każę po niego posłać.

– A co tam, dostojny panie, z młodym? – strażnik zalęknionym, cichym głosem zapytał o losy kompana.

– Spadł ze schodów – poinformował zimno Griffo. -Tak nieszczęśliwie, że zgruchotał sobie czaszkę.

Mężczyzna przełknął głośno ślinę, a ja pomyślałem, iż bycie podwładnym Fragensteina to naprawdę ciężki kawałek chleba. Nie żebym nie potępiał bezcelowo okrutnego zachowania strażnika, ale gwałtowność postępowania Griffa jednak mnie, delikatnie mówiąc, zaskoczyła. Poza tym widać było, jak silną miał pozycję w mieście, skoro bezkarnie mógł sobie pozwolić na zabicie człowieka. I to nie pierwszego z brzegu żebraka czy włóczęgę, lecz strażnika miejskiego na służbie.

* * *

W więzieniu nie było lazaretu. Pomyślałem, że my, inkwizytorzy, zwykle lepiej dbamy o zatrzymanych. Ale leż często chodzi o to, by pieczołowicie ich wykurować z myślą o kolejnych przesłuchaniach. Śmierć oskarżonego w wyniku tortur czy złego traktowania była oznaka niekompetencji. Po pierwsze, zamykał się wtedy dostęp do informacji, których mógłby nam udzielić, a po drugie, inkwizytorom nie chodziło przecież o zamęczenie przesłuchiwanego, lecz o ofiarowanie mu szansy na zbawienie i oczyszczenie umysłu z brudów herezji. Wierzcie mi, sam widziałem wielu skazanych, którzy ze łzami w oczach dziękowali inkwizytorom, iż pozwolili im zachować nadzieję na życie wieczne przy niebieskim

ołtarzu Pana. A cena dojmującego bólu tortur i ognista kąpiel w żarze stosu wydawały im się więcej niż właściwe.

W przypadku Klingbeila nie chodziło jednak o tortury. Ten człowiek był wynędzniały, osłabiony, chory i rozpłomieniony gorączką. Znaleziono dla niego małą izdebkę z łóżkiem, a ja kazałem strażnikom przynieść wiadro ciepłej wody, bandaże i wezwać medyka (gdyż nie chciałem marnować czasu, czekając na wezwanego przez Griffa lekarza, który mógł dotrzeć nie wcześniej niż za dwa dni). Zanim doktor zdążył się pojawić, obmyłem twarz Zachariasza. I to, co zobaczyłem pod skorupą brudu, bardzo mi się nie spodobało.

Medyk, jak każdy medyk, był zarozumiały oraz przekonany o własnej nieomylności. Poza tym strażnicy wyciągnęli go z jakiejś bibki, gdyż wyraźnie zalatywało od niego winem.

– Temu człowiekowi nic nie pomoże – stwierdził autorytatywnym tonem, kiedy tylko zerknął na twarz Klingbeila.

– Nie sądzę – rzekłem.

– A kimże wy jesteście, by nie sądzić? – ironicznie zaakcentował wypowiedziane przeze mnie słowa.

– Jestem jedynie prostym inkwizytorem – odparłem. – Lecz uczono mnie podstaw anatomii ludzkiego ciała, choć zapewne nie dorównuję w tej mierze światłym doktorom.

Medyk zbladł. I wydawało mi się, że również momentalnie wytrzeźwiał.

– Wybaczcie, mistrzu – przemówił już nie tylko uprzejmie, lecz wręcz pokornie. – Ale zważcie sami na to straszne jątrzenie rany. Zważcie na zgniliznę. Powąchajcie!

Nie musiałem zbliżać się do Zachariasza, by czuć mdlący odór rozkładającego się ciała. Czyż może być coś straszniejszego, niż gnić żywcem w smrodzie ropy sączącej się z ran?

– Mogę wyciąć chorą tkankę, ale, Bóg mi świadkiem, uszkodzę przy tym nerwy! Nie da się inaczej! A jeśli się da, to będzie to cud boży, a nie kunszt lekarski! Zresztą pewnie nawet i to nie pomoże…

– Nie nadużywajcie imienia Pana Boga naszego -poradziłem i medyk zbladł jeszcze bardziej.

Rzeczywiście miał rację. Lewy policzek Klingbeila był jedną rozjątrzoną, zaognioną, śmierdzącą raną. Można było go operować. Jednak konsekwencją każdego nieostrożnego ruchu lancetem stałby się paraliż twarzy Nigdy zresztą nie wiadomo, czy gnijącą tkankę usunięto by w całości, a jeśli nie, wtedy pacjent, tak czy inaczej, by umarł. A ten właśnie pacjent był przecież wart półtora tysiąca koron!

– Słyszałem o pewnej metodzie – zacząłem – stosowanej ponoć w wypadkach, gdy ludzka ręka nie jest już w stanie niczemu zaradzić…

– Myślicie o żarliwej modlitwie? – podpowiedział

skwapliwie.

Spojrzałem na niego ciężkim wzrokiem.

– Myślę o larwach mięsożernych much – wyjaśniłem. – Wprowadzone do rany wyżrą jedynie chorą tkankę, pozostawiając zdrowe ciało nienaruszonym. Ponoć już medycy rzymskich legionów stosowali tę metodę.

– Rzymianie byli wrogami naszego Pana!

– A co to ma do rzeczy? – Wzruszyłem ramionami. – Od wrogów też można się uczyć. Czy nie korzystacie z łaźni? Wszak one zostały wymyślone właśnie przez Rzymian.

– Nie słyszałem o podobnie obrzydliwym zabiegu -naburmuszył się medyk.

Ośmielałem się sądzić, że myślał o larwach much, a nie o łaźniach, chociaż stan jego odzienia oraz czystość rąk i włosów wskazywały na to, że nie korzysta zbyt często z dobrodziejstw prania oraz kąpieli.

– To nie tylko usłyszycie, ale i wypróbujecie – rzekłem. – No już, zabierajcie się do roboty! Tylko żwawo, bo ten człowiek nie może czekać!

Spojrzał na mnie błędnym wzrokiem, zamamrotał coś pod nosem i wybiegł z pokoju. Przyjrzałem się Zachariaszowi, który leżał na łożu, wydawałoby się, pozbawiony życia.

5
{"b":"88517","o":1}