Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem licencjonowanym inkwizytorem z Ravensburga – przedstawiłem się.

– Miło was powitać, mistrzu – rzekł uprzejmie i zaprosił, bym usiadł. – Zechcecie zjeść ze mną śniadanie?

– Z wielką przyjemnością – odparłem. Przyglądałem mu się, kiedy instruował służbę co

do posiłku. Był wysokim, barczystym mężczyzną, a na jego rozrosłych ramionach plasowała się głowa o zdumiewającym, podłużnym kształcie, tak jakby niegdyś zmiażdżono ją w imadle. Nawet długie i bujne włosy, które opadały mu za ramiona, nie potrafiły ukryć tego

mankamentu. Niemniej Griffo Fragenstein nie sprawiał wrażenia dziwoląga mogącego budzić śmiech (później dowiedziałem się, że mieszczanie nazywali go Panem łajko, ale czynili tak tylko wtedy, gdy wiedzieli, że rozmowy nie słucha nikt niepowołany). Na jego twarzy rysowało się zdecydowanie, spojrzenie miał bystre i przenikliwe. Także kiedy się uśmiechał, oczy pozostawały wciąż oceniające, uważne i bez wyrazu.

– Z przyjemnością dopomogę panu, w czym tylko zdołam, mistrzu Madderdin – rzekł, gdy zapoznał się z wystawionym przez Pommla pełnomocnictwem. -Niemniej jednak…

Ponieważ nie kontynuował, pozwoliłem sobie powiedzieć: -Tak?

– Sądzę, że jeśli Zachariasza Klingbeila ścigała zemsta wiedźmy, to zasłużył sobie na wszystko, co go spotkało!

– Nie, panie Fragenstein – odparłem twardo. – Nawet największy zbrodniarz nie zasłużył sobie na cierpienia z ręki czarownicy. Nie dlatego, iż byłyby one tak straszne, ale dlatego, że cierpienie wolno zadawać tylko w imieniu prawa i zgodnie z jego wymogami.

– Boży gniew go dotknął! – krzyknął.

– Sugerujecie, iż nasz Pan mógł wykorzystać wiedźmę, by ukarać tego człowieka?

– Ja niczego nie sugeruję, mistrzu Madderdin – wycofał się, wiedząc, że wchodzenie na grząski grunt religijnych rozważań może skończyć się dla niego nie za dobrze. – Ja go po prostu nienawidzę i tuszę, że pojmujecie powody tej nienawiści?

– Nienawiść jest jak wściekła suka, panie Fragenstein. Jeśli nie utrzymacie jej na łańcuchu, pokąsa i was samych…

– A więc nie pojmujecie – westchnął.

– Inkwizytorzy zostali powołani, by dzielić się z ludźmi miłością, nie nienawiścią – odparłem. – Lecz jeśli pytacie, czy rozumiem wasze uczucia, to tak: rozumiem je. Zadam wam jednak pytanie, panie Fragenstein. Czy jesteście święcie przekonani, że właśnie Zachariasz Klingbeil zabił waszą siostrę?

– Jak prawdą jest, że Jezus Chrystus zszedł z krzyża swej męki, by pokarać grzeszników, tak prawdą jest, że Zachariasz Klingbeil zamordował Paulinę – wyrzekł uroczyście Griffo, kładąc dłoń na sercu.

Zdumiałem się, gdyż w jego słowach nie wyczułem nawet okruchu kłamstwa. Oczywiście mógł być tylko przekonany o czymś, co nie miało pokrycia w rzeczywistości. Oczywiście ja, niedoświadczony inkwizytor, mogłem się mylić, oceniając wypowiedź szczwanego kupca, niemniej w jego słowach nie brzmiało nic innego poza żarliwą wiarą w prawdę wypowiadanych oskarżeń.

Zasiedliśmy do sutego posiłku i hojnie zakropiliśmy go winem. Jedzenie było wyjątkowo smaczne, a czerwone i białe wina pochodziły z roczników może nie znamienitych, ale i tak aż za dobrych na nędzne podniebienie bożego sługi. Do ciast, pierników i marcepanów podano natomiast alhamrę – słodką, gęstą niczym miód, pachnącą korzeniami. Westchnąłem. Dobrze się wiedzie szlacheckim bękartom, pomyślałem. Mogły pocieszać mnie jedynie słowa naszego Pana, który obiecał przecież bogaczom, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogaty wejdzie do Królestwa Niebieskiego . A wszak człowiek taki jak ja, określający się mianem ubogiego, wierzył, że najistotniejszy jest fakt, iż jego serce znajduje się w miłości „u Boga".

W trakcie posiłku gawędziliśmy o wszystkim i niczym, a Griffo opowiadał między innymi o problemach z hodowlą koni szlachetnej krwi oraz o tym, jak ofiarował bułaną klaczkę pewnej słynnej śpiewaczce, Ricie Złotowłosej.

– Szkoda tylko, że w zamian zadedykowała mi zaledwie jedną ze swych ballad, gdyż liczyłem na więcej -dodał, mrugając do mnie.

– Piękna chociaż?

– O, piękna… – rozmarzył się.

– Komu z nas nie drży serce na widok powabnej niewiasty? – Uniosłem kielich. – Ich zdrowie, panie Fragenstein!

– Są dla świata jak plaga, ale przecież bez tej plagi nie chciałoby się żyć. – Stuknął swoim kielichem w mój, na tyle lekko, by nie zagrozić życiu kryształów.

Wypiliśmy, a ja odetchnąłem i pogłaskałem się po brzuchu.

– Dziękuję wam za zajmującą konwersację oraz wyśmienity poczęstunek – powiedziałem. – Pozwólcie jednak, że z waszym pozwoleniem udam się teraz, by przesłuchać Klingbeila.

– Sute śniadanie, obfitość trunków, a wy chcecie iść do lochów? – zdumiał się. – Lepiej zdradźcie, co byście powiedzieli na wizytę u pewnych uroczych dam?

– Może później. – Wstałem z krzesła. – Choć rozumiecie sami, że dokonuję tego wyboru wbrew własne-

mu sercu. – Uśmiechnąłem się. – Raczycie wypisać mi papiery?

– Skoro taka wasza wola – rzekł. – Zresztą sam was zaprowadzę i dopilnuję, by potraktowano was jak należy.

Nie miałem nic przeciwko towarzystwu Griffa, zwłaszcza że wiedziałem, iż kiedy przyjdzie do przesłuchania, to po prostu wyproszę go z celi. Mógł sobie być grubą rybą w tym mieście, ale nikt nie będzie przysłuchiwał się śledztwu bez zaproszenia inkwizytora.

* * *

Sformułowanie „dolna wieża" sugerowało, że więzienie znajduje się w budynku złożonym z właściwego wnętrza, położonego na parterze, górnej wieży i właśnie dolnej wieży. Ktoś mógłby nawet wyobrazić sobie strzelistą budowlę, gdzie w podniebnych celach zrozpaczeni więźniowie wypatrywaliby orłów, co uniosą ich z niewoli. Nic bardziej mylnego, mili moi! Zbudowanie solidnej wieży wymagało zatrudnienia doświadczonych architektów, dobrych murarzy, zgromadzenia wysokiej jakości kamienia lub cegieł i przygotowania zaprawy na tyle trwałej, by zapewniała, iż cała konstrukcja nie rozpadnie się po kilku latach. A to kosztowało. Więc czemuż rada miejska miałaby wydawać krocie na więzienie? Budynek ten przylegał do ratusza i był zwykłą parterową budowlą. Kara „górnej wieży" oznaczała, że więźniowie przebywać będą w suchych celach z oknami pozwalającymi im przyglądać się bożemu światu i korzystać ze słonecznego światła. Kara „dolnej wieży"

oznaczała, że będą wegetować w piwnicach, pozbawieni świeżego powietrza oraz pogrążeni w wiecznej ciemności.

Nie sądziłem jednak, że regenwaldzkie lochy mają aż dwa poziomy. Potem dowiedziałem się, że jeszcze sto kilkadziesiąt lat temu w tym miejscu stała warownia. Lecz w czasie wojny spalono miasto, a twierdzę zrównano z ziemią. Natomiast lochy pozostały w stanie niemal nienaruszonym.

Najpierw zeszliśmy do piwnic, potem kręte, długie schody zaprowadziły nas do wartowni. Wartownia to szumnie powiedziane, gdyż w małej klitce siedziało dwóch pijanych strażników, którzy zobaczywszy Fragensteina, usiłowali jak najszybciej schować pod stół butelkę. W efekcie ją stłukli. Griffo wielkodusznie udał, że nic nie zauważył.

– Jak tam Klingbeil? – zagadnął.

– Łożesz, moiściewy! – zawołał młodszy ze strażników. – Jakżem mu przylał, panie, żesz ty!

– Co takiego? – Zauważyłem, że oczy Griffa zwęziły się w szparki. Na miejscu strażnika zastanowiłbym się nad tym faktem.

– Wrzeszczał, panie, żesz. – Mężczyzna zamachał rękoma. – Tom poszedł i mu, kurwa, żem przylał i żem mu powiedział, że morda w kubeł, nie bulgotać! – Roześmiał się zadowolonym, pijackim śmiechem. – Dobrze żem powiedział, nie?

Fragenstein spojrzał na starszego z wartowników.

– Kto to jest?! Nie znam go.

W jego głosie wyczuwałem ton, który – gdybym był młodszym strażnikiem – kazałby mi brać nogi za

pas. Oczywiście pod warunkiem, iż rzeczony młodszy strażnik miałby choć kapkę oleju we łbie wypełnionym trunkami.

– Jazem go z kopa, a potem prętem w ryja i żesz znowu z kopa…

– Panie radco, ja wyjeżdżałem. – Starszy strażnik wiedział chyba, co się święci. – Jestem pierwszy dzień. Tydzień mnie nie było i go nie znam, jak Boga kocham…

To nowy…

Griffo był blady z wściekłości. Szczęki chodziły mu jak u polującego kota. Wyciągnął rękę.

Starszy strażnik zrozumiał gest i podał okutą żelazem pałkę, która do tej pory stała oparta o ścianę.

– Z pierwszego jebnięcia to żem mu nosa zahaczył, drugim żem podpierdolił oko, a trzecim… – chełpił się młody, rozcapierzając palce.

Kiedyś miałem zaszczyt obserwować, jak biskup Hez-hezronu zabawia się grą w palanta. Jego Ekscelencja zadziwił mnie celnym oraz mocnym uderzeniem bijaka prosto w piłeczkę. Lecz to było nic w porównaniu z ciosem zadanym przez Griffa. Jednym zręcznym ruchem pałki połamał strażnikowi wszystkie trzy wyciągnięte palce. Potem pociągnął od lewej i trafił dokładnie w kolano. Dopiero wtedy mężczyzna zaczął przeraźliwie wyć.

– Chodźmy – rozkazałem starszemu strażnikowi i pociągnąłem go za rękaw.

Poszedł za mną posłusznie, a gdy odchodziliśmy, nie słyszeliśmy ani sapania, ani łomotu pałki uderzającej w ciało, a tylko pełen bólu ryk katowanego człowieka. Ciekaw byłem, kiedy Griffo się zmęczy i zdecyduje

je dotrzeć do nas. I ciekaw również byłem, co zostanie z wartownika. Choć trudno było nie zgodzić się z tezą, iż dostaje tylko to, na co sobie solennie zasłużył.

* * *

Do celi Klingbeila prowadziły drzwiczki, po obrośniętym rdzą zamku poznałem, że dawno z nich nie korzystano. Więźniowi podawano wodę i jedzenie przez malutkie okienko w murze. Nikt sobie nie zadał trudu, by je okratować, gdyż nawet dziecko nie byłoby w stanie zmieścić się w tym wyłomie. Zerknąłem i zobaczyłem człowieka leżącego na kamiennym podeście pod przeciwległą ścianą celi. Podest miał szerokość zaledwie jednego łokcia, więc więzień, by utrzymać się na nim, wy drapał dziury pomiędzy cegłami i widziałem, że teraz, śpiąc, wczepia się pazurami w te otwory. Dlaczego tak rozpaczliwie starał się utrzymać na kamiennej półce? Otóż dlatego, że w celi nie było posadzki. A raczej zapewne była, lecz niewidoczna, pokryta warstwą brunatnej brei. Tak wściekle cuchnącej, że przez moment chciałem cofnąć twarz od okienka. Breja składała się z nigdy niesprzątanych odchodów skazańca oraz sączącej się ze ścian wody. Dzięki panującej obok mnie ciszy słyszałem miarowe kap, kap kropli spływających po murze.

4
{"b":"88517","o":1}