Литмир - Электронная Библиотека
A
A
* * *

Mężczyzna, który podszedł do mnie, miał siwe, rzadkie włosy, krogulczy nos i małe, blisko osadzone oczy. Ubrany w czarny kaftan z bufiastymi rękawami, przypominał starego, zafrasowanego ptaka, który zaraz zacznie iskać sobie skrzydła. Ale bystremu spojrzeniu waszego uniżonego sługi nie mogło umknąć, iż na palcach tego człowieka pyszniły się pierścienie z oczkami szlachetnych kamieni, a aksamitny, wyszywany złotem kubrak musiał być wart przynajmniej tyle co niezła szkapa.

– Mistrzu Madderdin, pozwolicie na słówko? – Spodziewałem się głosu skrzeczącego lub piskliwego, bo taki pasowałby do jego fizys, tymczasem mężczyzna miał głos spokojny, niski, o miłym brzmieniu.

– Służę wam najuprzejmiej – odparłem, wstając od stołu.

Wagner z dwoma rajcami wyśpiewywali właśnie piosnkę autorstwa niezrównanego trubadura Piedra Usta ze Złota. Jak zwykle była ona co najmniej mało przyzwoita i obecne w komnacie damy udawały, że niczego nie słyszą. Co nie było łatwe, zważywszy na to, jak Wagner głośno wywrzaskiwał poszczególne zwrotki. W każdym razie na tyle był zajęty śpiewaniem, że nie zauważył nawet, iż odchodzę. Przystanęliśmy w przedsionku.

– Nazywam się Mathias Klingbeil, panie Madderdin, i jestem kupcem bławatnym z Regenwalde… – zaczął mój nowy znajomy.

– Dzień drogi od Ravensburga, nieprawdaż? – przerwałem mu.

– Może półtora – mruknął.

– Czym wam mogę służyć?

– A płeć miała jak śnieg białą, drżała, gdy ją częstowali pałą - śpiew Wagnera przebił się przez hałas i miałem wrażenie, że autorem tej piosenki nie był już Piedro.

Jednak nie usłyszeliśmy dalszego ciągu. Zerknąłem przez drzwi i zobaczyłem, że mój konfrater w chwili słabości jakże uprzejmie wstał od stołu (by nie peszyć zebranych), lecz, niestety, siły go zawiodły i złożył przetrawioną wieczerzę oraz przetrawiony napitek na kolana pewnej zacnej matrony, żony miejskiego rajcy. Potem rzygnął raz jeszcze, tym razem obryzgując ramię i głowę samego rajcy, aż wreszcie zawołał radośnie:

– Jak tam było dalej? Odwróciłem się.

– Wybaczcie, proszę – zwróciłem się w stronę mego rozmówcy. – Kontynuujcie, jeśli łaska.

– Mój syn – westchnął, jakby samo słowo „syn" napełniało go goryczą – dwa lata temu został skazany i uwięziony za zabójstwo pewnej dziewczyny. Przyrodniej siostry jednego z rajców, człowieka bogatego, zawziętego, mającego wielkie wpływy i od lat nienawidzącego mojej familii. Bóg obdarzył mnie zdolnościami handlowymi, ale pomimo że mam pieniądze, nic nie mogę uczynić, by go ratować… A wierzcie mi: próbowałem.

– Ano tak, złoty klucz nie otwiera wszystkich bram – rzekłem. – Zwłaszcza takich, które zamknięto kłódką ludzkiego gniewu.

– Dobrze powiedziane – zgodził się. – Mój syn jest niewinny. Nie wierzę, by mógł skrzywdzić tę dziewczynę. Jedyne, co mi się udało, to ocalić go od stryczka. Tyle że dziesięciu lat w dolnej wieży nikt nie przetrzyma.

Rodziny nigdy nie wierzą w zbrodnie popełnione przez swych bliskich. Tak było, jest i będzie. Mathias Klingbeil nie był w tym wypadku wyjątkiem, a to, że w jego glosie słyszałem żarliwą pewność siebie, niczego nie zmieniało. Miał jednak niewątpliwie rację co do kary w dolnej wieży. Nikt nie przetrzyma dziesięciu lat w niej spędzonych. Choroby, brud, zimno, wilgoć, głód i samotność żrą gorzej od szczurów. Widziałem wielkich, silnych, młodych mężczyzn, którzy po roku czy dwóch spędzonych w dolnej wieży wychodzili za bramy więzienia jako skurczeni, pokoślawieni starcy.

– Wielce wam współczuję, panie Klingbeil, lecz raczcie mi wyjaśnić, dlaczego właśnie do mnie zwracacie się z tym problemem? – zapytałem. – Officjum nie zajmuje się zbrodniami kryminalnymi, jeśli w grę nie wchodzą przestępstwa związane z atakiem na naszą świętą wiarę. A w tym wypadku przecież nie ma o tym mowy.

– Wiem – rzekł. – Lecz czy nie moglibyście przyjrzeć się sprawie? Jesteście człowiekiem uczonym, potraficie odsiać ziarno prawdy od plew kłamstwa…

Nie wiedziałem, czy stara się mnie zjednać, czy naprawdę tak uważa. Jednak faktycznie było, jak mówił. Inkwizytorów kształcono w trudnej sztuce badania ludzkich serc i umysłów, co w większości przypadków pozwalało na nieomylne rozpoznanie prawdy.

– Panie Klingbeil, rady miejskie i sądy niechętnie patrzą, kiedy Inkwizytorium interesuje się sprawami, które nie powinny go obchodzić. A i moi przełożeni nie byliby pewnie zachwyceni, że zamiast ścigać kacerzy, heretyków i czarownice, zajmuję się zwykłym morderstwem.

Święte Officjum nie przejmowało się gniewem, niechęcią czy utyskiwaniami nawet bogatych, ustosunkowanych mieszczan (znacznie bardziej musieliśmy się liczyć ze szlachtą, zwłaszcza tą pochodzącą z wysokich rodów), lecz zupełnie inna była sytuacja oficjalnego wysłannika Inkwizytorium, a inna inkwizytora usiłującego wtykać nos w nie swoje sprawy i zajmującego się prywatnym dochodzeniem. Sytuacja zmieniała się diametralnie, gdy inkwizytor trafiał na wyraźne ślady uprawiania czarów lub herezji. Wtedy mógł objąć władzę nad miastem w imieniu Świętej Inkwizycji. Jeśli jednak uczynił to pochopnie, nieroztropnie lub z niskich pobudek, mógł być pewien, że zostanie ze swego postępowania dokładnie rozliczony.

– Sporo zapłacę, panie Madderdin. – Klingbeil obniżył głos, chociaż w biesiadnej komnacie śpiewano tak głośno, że nikt nie byłby w stanie nas usłyszeć. – Tylko raczcie zająć się sprawą.

– Sporo? Czyli?

– Sto koron zaliczki – rzekł. – A jeżeli wyciągnięcie mojego syna z więzienia, dołożę tysiąc. No, niech będzie: półtora tysiąca.

To była iście królewska gratyfikacja. Za półtora tysiąca koron większość obywateli naszego pięknego Cesarstwa zarżnęłoby własną matkę, a w charakterze

premii dołożyło poszatkowanego ojca wraz z rodzeństwem. Lecz wysokość sumy świadczyła również o tym, że Klingbeil uważał zadanie za niezwykle trudne, a kto wie czy może nawet nie niebezpieczne.

– Dajcie mi czas do rana – powiedziałem. – Zastanowię się nad waszą szczodrobliwą propozycją.

– Jutro rano? – Wzruszył ramionami. – Jutro rano pójdę z tym do waszego przyjaciela. – Wskazał głową wejście do sali, w której Wagner wybijał właśnie rytm na blacie stołu wielką, do połowy ogryzioną kością.

– Dacie dwieście zaliczki, kiedy zjawię się w Regenwalde – zdecydowałem, bo po pierwsze, korony nie rosły na drzewach, a po drugie, lubiłem trudne wyzwania. – A jak nie, to wolna wola. – Popatrzyłem na Wagnera, który akurat w tym momencie wylądował twarzą w misce pełnej polewki.

– Przybite, mistrzu Madderdin. – Wyciągnął dłoń, a ja ją uścisnąłem.

– Aha, jak nazywa się ten wasz wróg?

– Griffo Fragenstein.

– A syn?

– Zachariasz.

– Dobrze. Teraz ustalmy jedno – rzekłem. – Nie znam was i nigdy nie gadaliśmy ze sobą. Postaram się przyjechać do Regenwalde z oficjalną misją, jeżeli tylko otrzymam zezwolenie Inkwizytorium. Wtedy mi wypłacicie zaliczkę. Jeśli nie pojawię się w ciągu tygodnia, szukajcie kogoś innego.

– Niech i tak będzie – zgodził się, po czym już bez słowa pożegnania skinął mi głową.

* * *

Nie wrócił do biesiadnej komnaty, lecz ruszył w stronę drzwi wyjściowych. Była to godna pochwały przezorność, gdyż im mniej ludzi zobaczy nas razem, tym lepiej.

Uczta trwała niemal do świtu. Kiedy wracaliśmy do kwater, różowo-szary blask poranka przebijał już przez okiennice. Pożegnałem Wagnera uśmiechem i obejmując dwie dziwki, zniknąłem za drzwiami pokoju. Nie dane mi było jednak spędzić spokojnych chwil. Obie dziewczęta właśnie uroczo się zabawiały (w trakcie tej zabawy łaskotały moje uda i podbrzusze włosami, ale jakoś zwracałem uwagę na co innego, nie na łaskotki), gdy usłyszałem krzyki dochodzące z korytarza.

– Ty kurwo przeklęta! Zabiję cię! – wrzeszczał ktoś, a ja wyraźnie rozpoznałem zniekształcony złością i pijaństwem głos Wagnera.

– Panienki, przerwa – rozkazałem. Wyskoczyłem z łóżka i zarzuciłem płaszcz na gołe

ciało. Otworzyłem drzwi, wyszedłem na korytarz. Zobaczyłem Thaddeusa, który pochylał się nad jedną ze swoich dziwek (leżała skulona przy ścianie) i okładał ją kułakami.

– Mnie będziesz okradać, kurwo? – darł się. – Mało ci zapłacili?

Naga dziewczyna jęczała rozpaczliwie i osłaniała twarz ramionami. Trzeba przyznać, że była zgrabniutka, a jej piersi na pewno były większe od mojej głowy. Cóż, mili moi, Thaddeus wybierał dziwki jako pierwszy,

a biedny Mordimer kontentował się jedynie tym, co mu zostało. Zresztą, jak widać, może pierwszy wybór nie był wcale taki rozsądny?

Podszedłem do nich, chcąc uspokoić Wagnera miłymi słowami (gdyż Mordimer Madderdin jest po prostu i zwyczajnie miłym człowiekiem), lecz nagle w dłoni mego towarzysza błysnęło ostrze noża. Zatrzymałem jego rękę w pół ruchu. Szybciej, niż zdążyłem pomyśleć.

– Wagner – powiedziałem łagodnym tonem – to tylko dziwka. Możesz ją wybatożyć, ale po co od razu zabijać?

– Nie twoja sprawa! – warknął i zobaczyłem, że ma oczy szalone gniewem. Rozczarowało mnie to, gdyż oczywiście był zupełnie pijany, lecz inkwizytor powinien panować nad emocjami, także w stanie alkoholowego zamroczenia.

– Kochany Thaddeusie, jeśli zabijesz tę dziwkę, to do końca nocy zostanie ci już tylko jej przyjaciółka. A ja żadnej ze swoich nie oddam. Nawet nie proś…

Spojrzał na mnie i gniew nagle zgasł w jego oczach. Zarechotał, potem klepnął mnie w ramię.

– Maszsz rasję, Mortimesze – rzekł, a dziwka, słysząc te słowa, zaszlochała z ulgą. Przyjrzał jej się ze złośliwym uśmiechem. – Sapiję ją topiero rano – dodał, lecz wiedziałem, że teraz już tylko żartuje.

– Chyba że…? – poddałem.

– Chyba ssse będzie się badzo starała słagodzić mój gniefff – dokończył Wagner.

– Ano właśnie – rzekłem. – Pozwolisz teraz, że wrócę do siebie i skończę, co mi przerwałeś? A wierz mi, że przerwałeś w wielce nieodpowiedniej chwili.

Pokiwał głową i podniósł dziwkę za włosy. Jęknęła, lecz zaraz objęła go w pasie i poszli korytarzem w kierunku pokoju Thaddeusa. Wyglądali jak okręt żeglujący wśród raf. Dziewczyna podtrzymywała pijanego Wagnera, odwróciła się jednak na moment w moją stronę i zobaczyłem, że jej usta bezgłośnie składają się w słowo. W Akademii Inkwizytorium uczono nas czytania z ruchu ludzkich warg, więc zrozumiałem, co chciała przekazać. I byłem zadowolony, gdyż lubię ludzi potrafiących docenić oddane im przysługi. Nawet jeśli chodzi o stworzenie tak nędzne jak małomiasteczkowa dziwka.

2
{"b":"88517","o":1}