Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Gdybym mógł, wyszarpnąłbym miecz z pochwy, ile nie miałem nic poza sztyletem ukrytym w cholewie buta. Wyciągnąłem go więc, zdając sobie sprawę, jak śmiesznie wygląda ten gest. Lecz nie o oręż przecież chodziło, a o siłę wiary, która poprowadzi ostrze.

– Nie złamie trzciny nadłamanej, nie zagasi knota o nikłym płomyku. On niezachwianie przyniesie Prawo - zawołałem.

– Pięknie powiedziane, Mordimerze – przyznał z uznaniem. – Tym piękniej, iż wierzysz, że jestem demonem.

– Masz czas równy trzem uderzeniom serca, by się opowiedzieć. Potem cię zabiję – zapowiedziałem spokojnie i stanowczo.

Tak spokojnie i tak stanowczo, by ukryć własne przerażenie. Przerażenie myszki grożącej lwu.

– Moje serce nigdy nie biło i nie byłbyś w stanie mnie unicestwić, nawet gdybym na to pozwolił…

– To Anioł! – wrzasnął Pommel, nie podnosząc głowy znad podłogi. – To Anioł! Ulituj się nade mną, miłosierny panie!

– Z tobą nie mam nic do gadania – burknął stojący obok mnie człowiek i nagle zauważyłem, jak usta Pommla znikają. Po chwili nie można było na jego twarzy dostrzec nic pomiędzy czubkiem nosa a podbródkiem poza gładką skórą.

– Naprawdę jesteś Aniołem? – zapytałem, cofając się o krok i kątem oka przyglądając Pommlowi który rozpaczliwie macał palcami w poszukiwaniu własnych ust, a oczy miał wybałuszone z przerażenia.

– Nie jestem zwykłym Aniołem, Mordimerze – odparł. – Jestem twoim Aniołem Stróżem. Jestem kagankiem, którym rozjaśnisz ciemność, jestem kroplą wody, która spadnie na twe spragnione usta, jestem podmu

chem wiatru wśród żaru pustyni, jestem zapowiedzią nadziei tam, gdzie zapomniano słowo „nadzieja". – Nagle jego postać urosła aż pod powałę. Zamknąłem oczy, gdyż blask poraził moje źrenice. – I jestem Sługą Bożym, Młotem na Czarownice oraz Mieczem. Przeprowadzę cię wśród Łowców Dusz i ofiaruję życie pośród Czarnej Śmierci. Czy chcesz mnie objąć, Mordimerze?

– Nie – odparłem, wiedząc, że za chwilę jego gniew spadnie na moją głowę.

Wiedziałem, iż mam przed sobą demona, bo człowiek tak marnej konduity jak ja nie zasłużył sobie na Anioła Stróża. Próbował mnie zwieść, wbić w pychę, omamić…

– A więc nie mylono się co do ciebie – zagrzmiał spiżowym głosem. – Jesteś właśnie tym, kogo szukałem. Pójdź, moje dziecko. Teraz obejmę cię z prawdziwą miłością. Nie spłoniesz już w moim żarze…

Nie czekał nawet na pozwolenie. Jego ogromne, lśniące bielą skrzydła otuliły mnie niczym pierzyna z gorącego śniegu. Mili moi, Mordimer Madderdin nie jest głupcem i wie, że śnieg nie może być gorący, gdyż zamienia się w wodę pod wpływem ciepła ludzkich dłoni. Cóż z tego jednak, skoro skrzydła Anioła wydawały się utworzone właśnie z rozpalonych śnieżnych płatków. Nie parzyły mnie, lecz wypełniały żarem moje serce, umysł oraz duszę.

Było to uczucie przerażające i przejmujące, a jednocześnie niosące pełną bólu słodycz. Zamknąłem oczy

i chyba długo trwałem w zadziwiającym transie, za-

nim otworzyłem je z powrotem. Obok mnie nikogo nie było. Ani człowieczka w szarej kapocie, ani Anioła ze

skrzydłami utkanymi z rozpalonego puchu. Tylko na podłodze zostało białe pióro, ale i ono po chwili zasyczało, a potem zniknęło, pozostawiając jedynie wypalony ślad w drewnie.

Obróciłem się w stronę Pommla, by sprawdzić, co się z nim dzieje. Odzyskał już usta, siedział w rogu komnaty ze zdrętwiałą z przerażenia twarzą i palcami wodził po wargach. Spojrzał w moją stronę.

– Wyjedź stąd jak najszybciej, Mordimerze – powiedział, a w jego głosie wyczuwałem i strach, i złość. Może również nutę zazdrości? – Zabierz wszystkie pieniądze i wyjedź. Dam ci list polecający do biskupa, tylko zostaw nas w spokoju.

– Zrobię, jak sobie życzysz, Heinrichu. – Skinąłem głową. – Życzę ci szczęścia i dziękuję za wszystko.

Spojrzał nieco przytomniejszym wzrokiem. Westchnął i podniósł się z podłogi. Ciężko opadł na krzesło. Palcami lewej dłoni znowu powiódł po ustach, jakby sprawdzając, czy ma je na właściwym miejscu.

– Ja też życzę ci szczęścia, Mordimerze. Naprawdę. Mimo wszystko. – Wyczułem szczerość w jego głosie. -Lecz nie zaznasz go ani ty, ani ci, którzy będą mieli pecha, by znaleźć się na twej drodze…

– Czemuż to? – żachnąłem się.

Nie odpowiedział, tylko przeniósł wzrok na wypalony w drewnie ślad po anielskim piórze. Później spojrzał na mnie.

– Biada nędznym istotom, gdy wchodzą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy - zacytował fragment sztuki.

– Ritter – rzuciłem machinalnie.

Tak, Heinz Ritter – odparł. – Czyż to nie genialny artysta?

Podszedłem do stołu i zgarnąłem tłusty mieszek z honorarium otrzymanym od Klingbeila.

– Wspaniały – zgodziłem się. – I moje życie również będzie wspaniałe. Kiedyś…

Spojrzał na mnie, teraz w tym wzroku dojrzałem współczucie.

– Niestety nie – rzekł. – Choćbyś pragnął tego najbardziej na świecie. Będziesz jak pożoga, Mordimerze. Spalisz wszystko, do czego się zbliżysz.

Pokiwałem głową, nie po to, by przyznać mu rację, lecz tylko by wiedział, że zrozumiałem jego słowa.

– Do widzenia, Heinrichu. – Otworzyłem drzwi.

– Żegnaj – odpowiedział.

Czarne P?aszcze Ta?cz? - pic_2.jpg
10
{"b":"88517","o":1}