– To już nieważne – mruknął. – Ten, którego nazywacie czwartym człowiekiem, ukarał Hausmanna i Folkena, gdyż nie zawierzyli słowom świątobliwych mnichów. I w ten sam sposób ukarze każdego, kto nie przyjmie jedynej i prawdziwej wiary! A ja doznałem oświecenia! Przysiągłem sobie – w głosie Bratty usłyszałem gniew – tępić do końca życia tych, co ufają Bestii i jej prorokom, a nie naszemu ukochanemu Panu, który zmarł na Krzyżu!
– Aha – rzekłem i postanowiłem pominąć milczeniem jego heretyckie wyznania, gdyż z podobnym przykładem bezrozumnego fanatyzmu spotkałem się już niegdyś w Gewicht. – Czyli letarg to sprawka czwartego człowieka? Dobrze, będziemy mieli czas, byście spokojnie wyjawili nam, jak to wszystko się stało.
W lochu było zimno, wilgotno i szalał przeciąg. Przy ścianach nerwowym, drżącym blaskiem płonęły pochodnie, dające chyba tyle samo światła co dymu. W tym drgającym świetle twarz Odryla Bratty raz wyłaniała się z cienia, a raz w nim ginęła. Zważywszy, iż miał ją całą we krwi, dawało to upiorny efekt.
– Już nie żyjesz, Madderdin – rzekł i splunął na posadzkę czerwoną plwociną.
– Co ma być, to będzie – odparłem beztrosko. – Ale raczcie mnie oświecić, drogi kanoniku. Kto pozbawi mnie życia. Wy? Teraz? Tutaj?
– O, nie, nie ja – odrzekł z dziwnym rozmarzeniem w głosie. Rozmarzeniem, które nadzwyczaj mi się nie spodobało, gdyż świadczyło, że trzyma w zanadrzu jakąś niespodziankę.
– W takim razie… – Rozejrzałem się teatralnie na lewo i prawo, a potem wzruszyłem ramionami. – Co to, niewidzialni przyjaciele? – zadrwiłem.
– Czasami niewidzialni – powiedział z paskudnym uśmiechem. – Ale teraz za twoimi plecami.
To oczywiście stara sztuczka, na którą nie nabiera się nikt dysponujący jakim takim doświadczeniem oraz jakim takim intelektem. Tylko widzicie, mili moi, Odryl Bratta nie miał żadnego powodu, by odwracać moją uwagę. Stał na tyle daleko, że nie byłby w stanie mnie uderzyć, a ja zagradzałem mu jedyną drogę ucieczki. Dlatego mogłem zupełnie spokojnie i bez lęku się odwrócić. Tak też i zrobiłem. A to, co ujrzałem, spowodowało, iż skamieniałem (podejrzewam, iż w tamtej chwili żona Lota byłaby przy mnie niczym chyża gazela o poranku). A potem miałem jedynie tyle sił, by wciągnąć ze świstem powietrze, i tyle przytomności umysłu, by zorientować się, iż drżą mi dłonie, a ciało oblał lodowaty pot.
Stał przede mną, ogromny i złowrogi. Z szarymi skrzydłami, jakby utaplanymi w błocie, i twarzą zrytą zmarszczkami. Jego oczy pałały ogniem, a w dłoniach dzierżył błyszczący srebrem miecz.
– Oto jestem – rzekł, a jego głos poniósł się po lochu tubalnym echem. – By ukarać niewiernych i ratować wyznawców prawdziwej wiary.
Te słowa mnie otrzeźwiły. Spojrzałem mu prosto w oczy. Tym razem już bez trwogi w sercu.
– Nie masz żadnej mocy nade mną, jeśli z góry nie będzie ci to dane – odparłem słowami Pisma.
Roześmiał się, a jego śmiech zabrzmiał niczym przeciągły, głuchy warkot.
– Mały człowieczku – rzekł z pogardą. – Będziesz błagał przez wieczność o szybką śmierć, lecz ona nie nadejdzie.
– W każdym położeniu bierzcie wiarę jako tarczę, dzięki której zdołacie zgasić wszystkie rozżarzone pociski Złego – odparłem słowami świętego Pawła.
– Sądzisz, że pomoże ci to? – Przyglądał mi się ciekawie, jakby widział przed sobą okaz szczególnie interesującego robaka, z którego zwyczajami trzeba się zapoznać, zanim się go rozdepcze. – Ta znajomość kilku nic nie znaczących słów?
– Błogosławieni niezłomnego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Błogosławieni żołnierze wiary, albowiem nazwani będą synami Bożymi – rzekłem.
Warknął wściekle i uniósł miecz. Ostrze sięgnęło niemal powały. Nadal nie spuszczałem z niego wzroku i wyraźnie widziałem, że zdumiewa go oraz złości mój upór.
– Padnij na kolana i okaż mi posłuszeństwo, a ocalisz życie! – warknął.
– Pan dał, Pan odjął. Jako się Panu upodobało, tak się stało. Niech będzie imię Pańskie błogosławione.
– A więc giń!
– Ja jestem mieczem Aniołów i posłusznym narzędziem Pana. Niech stanie się Jego wola – powiedziałem szybko.
Srebrzysty miecz runął z góry niczym spleciona w ostrze wiązka błyskawic. Zamknąłem oczy, gdyż była to moja ostatnia chwila. I wtedy usłyszałem brzęk jakby rozbijanego kryształowego pucharu. Uniosłem powieki i zobaczyłem, że ostrze Anioła spotkało się z drugim ostrzem. I w zderzeniu z nim pękło na setki srebrnych odprysków. W dłoni mego prześladowcy pozostała tylko dymiąca, czarna rękojeść.
– Dalej nie postąpisz – usłyszałem cichy głos.
Obok mnie stał wątły człowiek w burej kapocie. Twarz ukrył pod kapturem i tylko jaśniejące złotem włosy wymykały się spod materii. W dłoniach trzymał miecz, którym powstrzymał cios. To był mój Anioł Stróż. Zawsze rozpoznasz swego Anioła Stróża, niezależnie od tego, jaką by zechciał przybrać postać. Anioł o szarych skrzydłach cofnął się o krok, a na jego pomarszczonej twarzy odbiło się zdumienie i przerażenie.
– Idź ode mnie, przeklęty, w ogień wieczny – wyjąkał.
– I kto teraz mówi cytatami? – Roześmiał się wesoło mój Anioł Stróż, ale ja znałem już ten śmiech i wiedziałem, że nie wróży niczego radosnego.
I wtedy przemienił się przed nami. Oblicze jego pojaśniało jak słońce, a szaty stały się białe jak śnieg. Śnieżne skrzydła wzniosły się pod samą powałę, a rękojeść miecza zapaliła się blaskiem drogich kamieni. Zamiast burej kapoty, ubrany był teraz w srebrny półpancerz, wypolerowany niczym lustro, oraz spływający z ramion płaszcz.
– Oto nadszedł czas pomsty i zapłaty – rzekł z nietajoną satysfakcją w głosie, po czym schował miecz do pochwy i rozpostarł ramiona. – Pójdź w me objęcia, Mikaelu.
Anioł nazwany Mikaelem cofnął się z tak widocznym przerażeniem, że jego twarz wydawała się w tym momencie jedynie jakąś złowrogą maską, wyrzeźbioną, by budzić grozę w sercach żywych istot. Jednak nie zdołał uciec przed moim Aniołem, który szedł, potężny, jaśniejący i roześmiany. Złote włosy falowały niczym rozwiewane podmuchami wiatru. Nagle jego ramiona i skrzydła otuliły szarego Anioła, który wrzasnął głosem pełnym cierpienia. Kiedy usłyszałem ten krzyk, upadłem na kolana, gdyż dźwięk poraził nie tylko moje uszy, ale sięgnął gdzieś do samej głębi serca oraz umysłu. Był tak pełen grozy i rozpaczy, że nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek słyszał coś tak poruszającego. Jednak nie mogłem odmówić sobie zaspokojenia grzesznej ciekawości, i z klęczek, opierając dłonie na wilgotnej podłodze, pilnie obserwowałem wszystko, co działo się przed moimi oczami. W końcu nie sądzę, by na świecie żyło wielu ludzi, którzy zostali obdarzeni doświadczeniem oglądania walki dwóch Aniołów. Jednak to, co się działo, trudno była nazwać walką czy pojedynkiem. Anioł o szarych skrzydłach niemal zniknął w łunie świętego blasku, która zdawała się już nawet tłumić krzyk. Oglądałem tylko jego czerniejącą twarz i ogromniejące oczy wypełnione bezbrzeżnym cierpieniem. Wiedziałem, że długo nie zapomnę tego widoku. A potem mój Anioł Stróż odstąpił i strzepnął z dłoni oraz skrzydeł szary pył. Taki był koniec istoty nazywanej Mikaelem.
Z kąta usłyszałem chrapliwy jęk i zobaczyłem, jak Odryl Bratta usiłuje nabrać powietrza w płuca i drze palcami koszulę na piersiach.
– Yhhhhh! – zacharczał, a z jego ust spłynęła ślina zmieszana z krwią.
Upadł na kolana, a ja widziałem jego wybałuszone z przerażenia oczy i twarz, która nabiegła ciemną czerwienią. Jeszcze przez chwilę trzymał się za pierś, a potem dłonie mu opadły i uderzył czołem w kamienie. Przyglądałem się, jak wierzga nogami, lecz moment później znieruchomiał. Cóż, nie da się ukryć, że miał nieliche szczęście, kończąc na, jak to mówią, uderzenie krwi do mózgu, gdyż bracia-inkwizytorzy i ja sam z całą pewnością nie dalibyśmy mu zejść tak szybko i przyjemnie z tego padołu łez.
– Mordimerze, mój Mordimerze – rzekł Anioł z dziwnym zaśpiewem w głosie. – Jak mogłeś próbować zmierzyć się z istotą niegdyś ukształtowaną z blasku samego Pana? Która, choć upadła tak nisko, jak nikt przed nią, to zachowała potęgę i moc? Jak mogłeś sądzić, że nawet twoja głęboka wiara uratuje cię przed jednym z potępionych Aniołów?
– A jednak tak się stało – odparłem, unosząc wzrok, ale zaraz uciekłem ze spojrzeniem, gdyż w źrenicach mego Anioła wirowała bezdenna pustka.
– A jednak… – powtórzył po chwili cichszym głosem, jakby zastanawiając się nad moimi słowami.
Blask rozjaśniający piwnicę zgasł i kiedy powtórnie spojrzałem w stronę Anioła, był znowu tylko niewielkim człowieczkiem w burej kapocie. Podpierał się na ogromnym, świetlistym mieczu, który teraz tak dziwnie wyglądał w jego dłoniach.
– Cóż za zuchwalstwo – powiedział z westchnieniem. – Sądzić, że przybyłem tu przymuszony mocą twej wiary. To był tylko kaprys, Mordimerze. Kaprys i przemożna chęć zakończenia dawnego sporu, który ciągnął się zbyt długo i o którym pamięć zbyt boleśnie raniła.
– Tak, mój panie – odparłem, pochylając głowę.
Usiadł w kącie piwnicy i podkulił nogi, obejmując je dłońmi. Gdzieś w międzyczasie, nie zauważyłem nawet kiedy i gdzie, zniknął jego jaśniejący miecz.
– Nadchodzi czas wielkiego oczyszczenia, Mordimerze. Bo już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona – powiedział, cytując świętego Mateusza. – A my tylko nie wiemy, kiedy uderzy ostrze i gdzie trafi.
– Tak, mój panie – powtórzyłem.
– Być może uderzy w ciebie, Mordimerze – dodał, a ja poczułem, jak lodowaty dreszcz przebiega mi od nasady karku aż do krzyża. – Gdyż być może nie jesteś tym, na kogo wyglądasz.
– A kim jestem, mój panie? – ośmieliłem się spytać.
– Właśnie. Kim jesteś, Mordimerze?
– Bożym stworzeniem? – odparłem cicho i z lekko pytającą intonacją.
Roześmiał się śmiechem, który wywołał ciarki na skórze.
– Bożym. Bóg. Boga. Boże – wymruczał. – A powiedz mi, gdzie jest Bóg?
– To ty mi powiedz, gdzie Go nie ma, panie – odparłem, a słowa te zabrzmiały śmielej niżbym tego sobie życzył.