Naliczyłem siedemdziesiąt stopni i, szczerze mówiąc, ich liczba mnie zdziwiła, gdyż okazywało się, że miejsce, do którego prowadziły, jest położone znacznie głębiej niż mogłem sądzić. Moje zdumienie było jeszcze większe, kiedy zobaczyłem, że droga wiedzie do niewielkiej kamiennej salki. Całkowicie pustej. Jednak postanowiłem nie dawać za wygraną, gdyż wydawało mi się zupełnym idiotyzmem budowanie tak długich schodów, które miałyby jedynie prowadzić do małej piwniczki. Obszedłem ściany dookoła, przyświecając sobie zabraną z ołtarza świecą. Ale oprócz chropawych kamieni, szarej zaprawy i wilgotnych nacieków nie zobaczyłem niczego interesującego. Oczywiście, to jeszcze o niczym nie świadczyło. Jeśli ktoś chciał ukryć tajne przejście, mógł zrobić to na tyle zmyślnie, by pierwsze oględziny, nawet dokonane doświadczonym okiem, nic nie dały. Tym razem więc opadłem na klęczki i, szorując kolanami po kamieniach, uważnie przyjrzałem się złożonej z kwadratowych płyt posadzce. Kwadraty były różnej wielkości. Pierwszy rząd zbudowany był zawsze z dużych płyt, drugi z czterokrotnie mniejszych.
– Ha! – powiedziałem do własnych myśli, kiedy dostrzegłem to, czego dostrzec się spodziewałem.
Wyciągnąłem zza pasa nóż i włożyłem go w szparę pomiędzy kamieniami. Podważyłem ostrożnie, aby nie złamać ostrza, a potem chwyciłem płytę w palce i wyciągnąłem. Bez trudu, gdyż chociaż ciężka, to nie była połączona zaprawą z pozostałymi elementami.
– Jesteśmy w domu, Mordimerze – mruknąłem sam do siebie, nie ukrywając satysfakcji.
Przyświeciłem i dostrzegłem w dziurze żelazną dźwignię. Cóż było innego robić? Szarpnąłem… Dźwignia poruszyła się i coś zgrzytnęło przeraźliwie w ścianie za moimi plecami. Odwróciłem się. W kamiennym murze ziała teraz szczelina, pozwalająca, by człowiek normalnej budowy mógł się przez nią przecisnąć.
– Dzięki ci, Panie, za łaski, które tak hojnie zsyłasz… – rzekłem i, stając bokiem, przedostałem się na drugą stronę ściany.
Wiedziałem, że niezależnie od tego, czy znajdę tu odpowiedź na moje pytania, czy też nie, cała sprawa warta była poświęcenia jej uwagi. Bowiem my, inkwizytorzy, mamy taki zwyczaj, że lubimy odkrywać to, co zakryte, obnażać to, co zasłonięte, i poznawać to, co nieznane. Wszelkie tajemnice budzą naszą natychmiastową chęć, by je ujawnić, a wszelkie zagadki aż proszą się o rozwiązanie. Mówiąc trywialnym językiem, można by nas nazwać ludźmi ciekawskimi, lecz wierzymy, że ciekawość ta miła jest Panu…
Za szczeliną ciągnął się następny korytarz, ale tym razem zobaczyłem drzwi po prawej stronie ściany. Ostrożnie się zbliżyłem i przyłożyłem ucho do drewna. Wyraźnie usłyszałem stłumione głosy dochodzące ze środka, a w szparze pomiędzy drzwiami a posadzką dostrzegłem światło. Teraz musiałem zdecydować, co robić. Czy wtargnąć do środka, czy też spokojnie czekać, aż ktoś będzie wchodził lub wychodził. Wadą pierwszego rozwiązania był fakt, iż musiałem się liczyć z tym, że drzwi mogą być zamknięte. A zaalarmowani moją obecnością spiskowcy (gdyż nie wątpiłem już, iż mam tu do czynienia ze spiskiem) uciekną lub wezwą pomoc. Jeśli natomiast drzwi były otwarte, to jaką miałem szansę, że w środku zastanę ludzi, których zdołam bez trudu obezwładnić? Wada drugiego rozwiązania polegała na tym, że mogłem czekać pod drzwiami do znudzenia, a zresztą nigdy nie było wiadomo, kto nadejdzie korytarzem… Z dwojga złego postanowiłem wybrać rozwiązanie, które nie pozwoli mi dłużej głowić się nad tym problemem. Nacisnąłem klamkę, pchając jednocześnie drzwi barkiem. Wpadłem do środka i dostrzegłem dwóch mnichów, posilających się przy zbitym z nieheblowanych desek stole.
A więc to byli oni. Dwaj grzesznicy, którzy narobili tyle zamieszania i przez których musiałem włamywać się do podziemi kościoła. Nie wyglądali na szczególnie groźnych (pierwszy z mnichów był mały, łysy i gruby, a drugi mały, łysy i chudy), lecz ja wiedziałem, że pozory mogą mylić, a Zły często wynajduje nie rzucające się w oczy mieszkanie. Obaj zerwali się z zydli, a gąsior z winem upadł na stół. Po deskach na posadzkę spłynął czerwony jak krew trunek.
– Inkwizytor – pisnął Chudy i cofnął się pod ścianę.
– Inkwizytor – powtórzył Gruby głosem bez wyrazu.
W tym wypadku spodziewałem się głębokiego brzmienia, lecz ponownie usłyszałem pisk, każący podejrzewać, że mnich był niegdyś jednym z papieskich eunuchów (może stąd i pochodziła jego nadmierna tusza?), wyśpiewujących pobożne pieśni w czasie mszy. Złośliwcy twierdzili, że obecny papież wykorzystywał eunuchów również w innym celu niż śpiewanie, ale za powtarzanie tych kłamliwych bredni można było na długo wylądować w dolnej wieży. Co nie oznacza, że ich nie powtarzano. A my, inkwizytorzy, mieliśmy wystarczająco dużo zajęć, by zajmować się jeszcze śledzeniem oraz ściganiem ludzi o za długich językach. Z tego, co wiedziałem, tajna policja biskupa również patrzyła na to wszystko przez palce. Bo widzicie, biskup miał na głowie ważniejsze problemy niż troszczenie się o dobrą opinią Ojca Świętego…
– Mordimer Madderdin, inkwizytor Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu – zgodziłem się z nimi, przywołując na twarz uśmiech i podziwiając ich domyślność. – Sądzę, że będziemy musieli szczerze porozmawiać, mili bracia.
Tkwili pod ścianą i patrzyli na mnie wzrokiem na poły wściekłym, a na poły przerażonym.
– Jak to się stało, że dwóch mnichów, których ostatnio widziano na stole kata Folkena, ukrywa się w podziemiach kościoła? I jak to się stało, że pomaga im kanonik katedralnej kapituły, będący wcześniej przewodniczącym składu sędziowskiego? Zresztą – machnąłem dłonią – nie musicie odpowiadać teraz. Będziemy mieli mnóstwo czasu na długie, poważne rozmowy, w czasie trwania których otworzycie na oścież swe serca – dodałem, znowu się uśmiechając.
– Nic nie rozumiesz, inkwizytorze – powiedział Chudy. – Ale pozwól nam…
– To wy pozwólcie przodem – rozkazałem, tym razem ostrym tonem. – Ręce za siebie – dorzuciłem, wyciągając z zanadrza zwój liny, którym zamierzałem związać im dłonie.
– Wskażemy ci drogę prawdziwej wiary! – krzyknął Gruby niemal błagalnym głosem, a ja podszedłem i uderzyłem go wierzchem dłoni w usta. Zalał się krwią.
– Ręce! – powtórzyłem.
Tym razem posłusznie się odwrócili, a ja związałem im dłonie w nadgarstkach, a potem połączyłem więzy sznurem, tak by musieli iść w parze. Sznur jednak był na tyle długi, aby spacer taki nie okazał się zbyt uciążliwy dla prowadzącego. Wypchnąłem ich za drzwi, na korytarz, i wtedy ujrzałem światło zbliżające się od strony wejścia. Mnisi również dostrzegli, że nadciąga pomoc i Gruby zawył: „inkwizytor, jest tu inkwizytor!”. Trzasnąłem go pięścią za uchem i zwalił się na kamienie jak martwy. Ale nie był martwy, wierzcie mi, gdyż Mordimera Madderdina nie po to szkolono całymi latami, by zabijał jednym ciosem ludzi, którzy mogą mu się jeszcze przydać. Chudy wywrócił się na towarzysza, a ja przeskoczyłem nad nimi i zdmuchnąłem świecę. Trzymając się blisko ściany, ruszyłem w stronę światła. Miałem nosa, uciekając ze środka korytarza, gdyż usłyszałem tylko, jak obok mnie gwizdnęła strzała, wystrzelona zapewne z kuszy. Pobiegłem pędem, wiedząc, że nawet najlepszy strzelec musi mieć choć chwilę czasu na załadowanie broni. Światło zgasło, a ja wpadłem na jakiegoś człowieka ubranego w płaszcz oraz kolczugę, i jednym, szybkim ruchem wbiłem mu nóż w gardło. Zacharczał, zbryzgał mnie krwią z rozszarpanej tętnicy i próbował wczepić się we mnie palcami. Odepchnąłem go jednak i ruszyłem, słysząc oddalający się korytarzem tupot butów. Mężczyzna w płaszczu oraz kolczudze był tylko strażnikiem, moja ofiara natomiast uciekała ciemnym korytarzem, na pewno znając drogę znacznie lepiej niż ja. Mogłem kierować się tylko słuchem, ale wiedziałem, że człowiek ten zmierza do pustej piwniczki. Jeśli pojawi się w niej dużo wcześniej niż ja, to być może zdoła zamknąć przejście, więżąc w lochach biednego Mordimera. I mając czas, aby ruszyć po posiłki…
Bogu dziękować, wpadłem do piwnicy w momencie, kiedy kanonik grzebał właśnie przy dźwigni. Tym razem wnętrze było oświetlone dwiema pochodniami przymocowanymi żelaznymi hakami do muru. Ledwo się zmieściłem w szczelinę i zanim Bratta zdążył się poderwać, kopnąłem go z całej siły, z rozpędu, w żołądek. Wrzasnął zduszonym głosem, odtoczył się pod ścianę i huknął łbem w kamienie. Już się przestraszyłem, że biedaczysko zrobił sobie krzywdę, ale nie… Zajęczał, starając się złapać powietrze w płuca, i zaczął się gramolić na czworakach.
– Witajcie, księże kanoniku – odezwałem się serdecznym tonem. – Cóż to za nieoczekiwane spotkanie…
– Będziesz… będziesz się w piekle smażył – zdołał wycharczeć i otarł krew spływającą mu z czoła.
– Nie jest to wykluczone, choć ośmielam się mieć nadzieję na inny los – odparłem spokojnie. – Sądzę jednak, że w razie czego będziecie mieli wiele czasu, by przygotować mi tam miejsce…
Zaklął paskudnie i zdołał się wreszcie podnieść na nogi.
W całej tej sprawie był jeden problem, który szczególnie mnie interesował, i jedno pytanie, które koniecznie chciałem zadać. Kto wie, może uda mi się otrzymać odpowiedź, wykorzystując fakt, że Odryl Bratta musiał być, delikatnie mówiąc, zdenerwowany? A w nerwach ludzie mówią przecież wiele rzeczy, o których w innym wypadku nawet by się nie zająknęli.
– Wyjawcie mi, drogi kanoniku, jeśli łaska, kim był czwarty człowiek z przesłuchania heretyków?
– Czwarty człowiek – powiedział, jakby smakując te słowa. – O tak, już niedługo poznacie, kim był czwarty człowiek.
– Zastanawiam się tylko, co was podkusiło, by tak zdecydowanie negować jego istnienie, skoro pisarz Hausmann wyraźnie pisał o jeszcze jednym przesłuchującym?
– Zniszczyłem protokół!
– Czyżby? – Roześmiałem się. – Ciekawe w takim razie, co ja czytałem?
– Cholerny Hausmann! – syknął kanonik. – Bazgrał jak kura pazurem, więc sporządził czytelniejszą kopię… Szszlag!
Pokręciłem głową.
– Kiepski z was konspirator – stwierdziłem.