– Trzymaj, stary – powiedziałem. – Niech ci będzie na zdrowie z moją stratą.
Korfis skrzywił się, ale pieniądze przyjął. Popróbował dukata zębami i uśmiechnął się.
– Niech będzie moja krzywda. – Machnął dłonią.
Kiedy już wyszedł, postanowiłem niezwłocznie zabrać się za lekturę protokołów przesłuchań. Już wczoraj zauważyłem, że pisarz skrobał jak kura pazurem, ale na szczęście w naszej przesławnej Akademii Inkwizytorium uczono również odcyfrowywania podobnych gryzmołów. W końcu moi nauczyciele doskonale wiedzieli, że pisarze nie raz i nie dwa zbyt chętnie umilali sobie przesłuchania butelczynami wina lub gorzałki. Zwłaszcza, jeśli w czasie śledztwa nie było pilnującego ich inkwizytora.
Usiadłem przy stole, zapaliłem lampkę i pogrążyłem się w lekturze, wiedząc, że jestem pierwszym inkwizytorem, który ma okazję zapoznać się z protokołem. Czytałem i w miarę lektury coraz trudniej było mi uwierzyć własnym oczom. Znałem różnorakie herezje, część z nich sam tępiłem, o części słyszałem z ust mniej lub bardziej skruszonych grzeszników. Ale nie sądziłem, że herezja, którą niegdyś wykryłem w miasteczku Gewicht, powróci do mnie w samym Hezie. Plugawe bluźnierstwo zataczało coraz szersze kręgi.
– Nasz Pan, Jezus Chrystus, umarł na krzyżu, by odkupić nasze grzechy… – mówił jeden z mnichów.
„Wzburzenie wśród przesłuchujących”, zanotował pisarz na marginesie. I nie dziwię się, sam bym się wzburzył. Przecież aż nadto mieliśmy świadectw, iż Pan zszedł z Golgoty i wraz ze swymi Apostołami wyrżnął pół Jerozolimy, jak to niezbyt elegancko, acz zgodnie z prawdą, ujął niegdyś drukarski mistrz Maktobert. „Nie pokój, lecz miecz wam przyniosłem” – powiedział Pan i miał całkowitą rację, gdyż motłoch uwalniający Barabasza zasługiwał tylko, by ofiarować mu szybką śmierć.
– …lecz w jego ciało wszedł – ciągnął dalej heretyk – fałszywy Chrystus, Bestia O Dziewięciu Głowach, który wraz z otumanionymi Apostołami opanował Jerozolimę…
„Wzburz”, a potem tylko gryzmoł – tyle zdążył zapisać przesłuchujący. Następnie dopisek: „po upływie dwóch pacierzy przesłuchanie wznowiono”. Ciekawe, co oni robili w czasie tej przerwy? – zadałem sobie pytanie. Bili przesłuchiwanego? Byłoby to bardzo nieprofesjonalne, ale kto wie? Spojrzałem na listę obecnych przy przesłuchaniu. Cztery osoby: przewodniczący sądu ksiądz kanonik Odryl Bratta, pisarz sądowy Sigmond Hausmann, mistrz katowski Folken. Cztery? A gdzież się podziała czwarta? Przyjrzałem się uważnie pergaminowi, ale nie było na nim śladów skrobania, wymazywania ani skreśleń. Ten szczegół musiał umknąć uwagi czytających protokoły. Poza tym, cóż mógł oznaczać dopisek: „wzburzenie wśród przesłuchujących”? Nie wyobrażacie sobie chyba, że kat Folken mógł zostać nazwany przesłuchującym, albo że śmiałby tak o sobie napisać pisarz sądowy, który nie miał prawa zadawania pytań oskarżonym. Płynął z tego jeden wniosek: ktoś towarzyszył księdzu kanonikowi. Ale kto był tą czwartą osobą i dlaczego jej imienia nie wymieniono w protokole?
Nalałem sobie kubeczek wina, wypiłem do połowy i zamyśliłem się głęboko. Cóż, być może reszta protokołu wyjaśni moje wątpliwości? Może to tylko pomyłka spowodowana roztargnieniem pisarza. Ale z drugiej strony dość dziwne było wymienienie z imienia mistrza Folkena, a niewymienienie jednego z sędziów. Jednego z dwóch sędziów. Kim był, że ominięto go w oficjalnym protokole? Folkena nie miałem co pytać, gdyż nieprzytomny leżał w lazarecie, ale byli jeszcze przecież ksiądz kanonik i pisarz sądowy. Kanonik musiał wiedzieć, kto towarzyszył mu w składzie sędziowskim, i będzie zmuszony podzielić się ze mną tą wiedzą. Chcąc nie chcąc, gdyż w tej chwili byłem gończym pieskiem samego biskupa, co oznaczało, że dostojny Odryl Bratta mógł sobie mnie nienawidzić, ale musiał grzecznie odpowiadać na wszelkie pytania, jakie tylko zechcę mu zadać. Jednak uznałem, że dużo zręczniej będzie, jeśli wpierw przepytam Sigmonda Hausmanna, którego bazgroły miałem właśnie nieprzyjemność czytać. Nie słyszałem nigdy przedtem o tym człowieku, ale niby skąd mogłem wiedzieć, kto akurat był pisarzem sądowym? Sądziłem jednak, że stosowne informacje otrzymam w Inkwizytorium, którego kancelaria zawsze starała się pieczołowicie prowadzić księgi osobowe.
* * *
Tak jak się spodziewałem, w Inkwizytorium odnalazłem potrzebne mi dokumenty, choć może kilka zdań dołączonych na świstku pergaminu trudno nazwać dokumentem. Sigmond Hausmann nie zdążył się bowiem odznaczyć niczym szczególnie dobrym ani szczególnie złym, a cała notka sprowadzała się do faktu, że od trzech miesięcy służył w charakterze pisarza sądu biskupiego, został oddelegowany do pracy u kanonika Bratty i mieszkał z matką przy jednej z ulic na nabrzeżu, nieopodal targu rybnego. Westchnąłem w myślach, żałując, że znowu będę musiał przejść przez ten targ, ale uznałem, że z Hausmannem lepiej spotkać się w jego domu, gdyż to pozwoli nam odbyć spokojną rozmowę, bez ingerencji postronnych osób.
Wydawało mi się, że pod dom Hausmanna udało mi się przenieść cały smród rybnego targu, ale były to zapewne tylko moje obawy, gdyż nie widziałem, by ktokolwiek z ludzi siedzących przed kamienicą krzywił się czy zatykał nos na mój widok. Inna rzecz, że sąsiedzi sądowego pisarza nie należeli, przynajmniej sądząc po wyglądzie, do osobników o nadmiernie wyrafinowanych gustach i nie grzeszyli szczególną elegancją.
– Sigmond Hausmann, gdzie go znajdę? – Końcem buta trąciłem stopę jednookiego dziadka, który właśnie zajmował się wyciskaniem sobie wrzodów spomiędzy palców dłoni.
W odpowiedzi usłyszałem kilka zdań, które świadczyły o tym, że zaczepiony przeze mnie żebrak nie miał wysokiego zdania ani o mojej matce, ani o mnie samym.
– Na piętrze po lewo! – zawołał jakiś zasmarkany dzieciak, przemykając obok.
Pchnąłem drzwi i wszedłem do ciemnej, dusznej sieni, przesyconej odorem uryny i kału. Cóż, wiedziałem, że pisarzy sądowych nie opłacano dobrze, ale nie sądziłem, że aż tak źle. Inna rzecz, iż Hausmann pracował w tym zawodzie krótko i nie zdążył jeszcze nabrać odpowiedniej ilości łapówek, które pozwoliłyby mu zamienić lokum na nieco znośniejsze. Wdrapałem się po trzeszczących, stromych schodach i zgodnie ze wskazówkami dzieciaka skręciłem w lewo. Przy wąskim okienku w końcu korytarza siedziała młoda, rozczochrana kobieta o zniszczonej twarzy i karmiła piersią dziecko.
– Szszsz, gryzie mały skurwiel – mruknęła, widząc mnie, i uderzyła dziecko palcami w policzek. Niemowlak się rozwrzeszczał.
– Sigmond Hausmann – powiedziałem. – Wiecie, gdzie mieszka?
Ruchem głowy wskazała drzwi, przy których właśnie stałem.
– Ale on chory – rzuciła, kiedy już się odwracałem.
– A na cóż to chory?
– Matki Hausmanna zapytajcie. – Wzruszyła ramionami i znowu boleśnie syknęła. – Jak to mu się żreć chce, patrzcie no! – powiedziała zajadłym tonem, spoglądając na dziecko niemal nienawistnym wzrokiem. – Jego ojciec był taki sam. Tylko dawaj mu żryć ciągle…
Słowo „był” w jej ustach podsunęło mi myśl, że mężczyzna znalazł sobie już jadłodajnię z nieco kulturalniejszą obsługą, co niewątpliwie świadczyło o jego roztropności. Zastukałem do drzwi, które mi wskazała, a kiedy nikt się nie odezwał, pchnąłem je mocno. Otworzyły się, gdyż nikt nie zadał sobie fatygi, by zamknąć je choćby na skobel. Z wnętrza uderzył mnie zaduch jeszcze silniejszy niż w korytarzu, widać nikt nie kłopotał się tutaj otwieraniem okien. Ba, nie odmykano nawet okiennic, gdyż w izbie panował mrok i musiałem przez chwilę przyzwyczajać wzrok, by w ogóle cokolwiek dostrzec.
– Kto tu? – usłyszałem starczy, zmęczony głos, który równie dobrze mógł należeć do kobiety, jak i do mężczyzny.
Postąpiłem kilka kroków i szarpnąłem okiennice. Drgnęły ze skrzypnięciem, a ja teraz mogłem dokładnie przyjrzeć się wnętrzu. Całe mieszkanie składało się z jednej izby, w której kącie leżał zmierzwiony barłóg. Leżał na nim nieruchomo śmiertelnie blady młodzieniec o długich, czarnych i zlepionych potem włosach. Tuż obok przycupnęła zgarbiona, stara kobieta, wyglądająca niczym pomarszczony grzyb o siwym kapeluszu.
– Sigmond Hausmann? – zapytałem, pokazując podbródkiem chorego.
– A kto wy jesteście? – zaskrzeczała w odpowiedzi. – Nie płacę żadnych długów, nic nie mam…
– Odpowiadajcie na pytania – warknąłem. – Czy to jest Sigmond Hausmann?
– Jest, jest – odparła. – Umiera łobuz… – Przy ostatnim słowie chlipnęła i przetarła oczy brudnym rękawem kaftana.
– Co mu jest?
– A co wy, dochtór jesteście? – Znowu zebrało jej się na pytania.
– Przysłał mnie biskup – odpowiedziałem.
I nieopatrzne były to słowa, gdyż stara natychmiast zerwała się z godną pozazdroszczenia chyżością i przypadła do moich nóg.
– Lekarza, panie, błagam was, lekarza. Ja juże nic nie mam, a za darmo kto tu przyńdzie…
– Dajcie pokój. – Wyszarpnąłem się z jej objęć. – Odpowiadajcie na pytania!
Znowu skuliła się w kącie i szponiastymi palcami objęła kolana.
– Co chcecie wiedzieć, panie?
– Na co choruje wasz syn?
– Abo tam kto wie – parsknęła. – Leży tak kilka bożych dni i ani drgnie, ani się odezwie.
Zbliżyłem się do barłogu z obrzydzeniem, bo smród kału i moczu był tam szczególnie silny, a z rozerwanego siennika wystawały wiechcie brudnej słomy. Dotknąłem szyi Hausmanna. Tętnica pulsowała. Wolniej i słabiej niż u zdrowego człowieka, ale jednak. Poza tym widziałem, jak co pewien czas wątła pierś pisarza podnosi się w spokojnym oddechu. A więc niewątpliwie żył, tyle że jego stan do złudzenia przypominał chorobę mistrza Folkena, o której wspominał biskup. Zdumiewające, że obaj mieli te same objawy, i przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie jakaś nowa choroba, której nabawili się chociażby od przesłuchiwanych. Cofnąłem się o dwa kroki i machinalnie wytarłem dłoń w płaszcz.
– Nic nie mówił przez sen? – spytałem. – Nie majaczył?
– Nie, panie. – Pokręciła głową. – Leży jak martwy, a ja nawet nie wiem, co robić, kogo by o pomoc błagać? Może wy, panie…