– A spalimy tu kogoś, prawda, czy nie? – Pierwszy podniósł się na łokciu i spojrzał na mnie.
– Na przykład kogo byś chciał teraz spalić? – spytałem łagodnie.
– Bo ja wiem? – Wzruszył ramionami. – Ty jesteś od myślenia, Mordimer.
Westchnąłem tylko, gdyż była to szczera prawda. Oczywiście będę musiał napisać stosowny raport dla kancelarii w Hezie, a biskup sam już postanowi, co zrobić z mieszkańcami wioski, którzy złamali prawo. Szczerze jednak wątpiłem, by raport ten, jak już powstanie, zasłużył na cokolwiek ponad znudzone prychnięcie Jego Ekscelencji. Bo któżby się przejmował wieśniakami z zapadłej głuszy, którzy spalili obłąkaną staruszkę? Też mogłem na wszystko machnąć ręką i pojechać dalej, ale, niestety, miałem zbyt mocno rozbudowane poczucie obowiązku. W końcu jeśli nie my – inkwizytorzy – będziemy stać na straży prawa, któż zrobi to za nas?
Poza tym sprawa nabrała nieoczekiwanego obrotu. Oto pojawili się jacyś „inni”, którymi groziła rodzeństwu wiedźma. Smakosze młodego, ludzkiego mięska? Czarownicy? A może tylko wymysł dziecięcej wyobraźni? Z całą pewnością ten ślad należało uważnie sprawdzić. Wtedy, być może, być może, naprawdę zapłoną tu stosy… Ale do tego droga jeszcze była daleka, gdyż Pan w swej łasce nie obdarzył mnie przywarą nadmiernej pochopności sądów. Dobrze pamiętałem słynną (a słyszałem, że obecnie na wykładach w Akademii często przypominaną) sprawę miasteczka Dunholz. Tam niedoświadczeni bracia z miejscowego Inkwizytorium dali wiarę bajdom dzieciaków z sierocińca i spalili pół rady miejskiej, zanim Jego Ekscelencja biskup wysłał pewnego zaufanego inkwizytora, który, ku uldze zacnych mieszczan, przywrócił porządek. A poszło – ni mniej, ni więcej – tylko o zakaz opuszczania murów sierocińca, co tak zeźliło poczciwe dziatki, że oskarżyły swych dobroczyńców o czary oraz spiskowanie z szatanem.
Tak więc nie zamierzałem pospiesznie dawać wiary nieudokumentowanym oskarżeniom. Niemniej wyobrażałem sobie, do czego mogłoby dojść, gdyby nie moje niespodziewane pojawienie się w wiosce. Koncert wzajemnych oskarżeń już się przecież rozpoczął, a możecie wierzyć, mili moi, że było to jedynie leniwe preludium tego, co wydarzyłoby się, gdyby nie ingerencja waszego uniżonego sługi. Znałem zapiekłą nienawiść, potrafiącą zrodzić się z byle powodu w sercach plebsu. Byłem więc pewien, iż w tym, poważnym przecież, wypadku bogobojni mieszkańcy zamęczyliby i zatłukli swych sąsiadów, a kto wie, czy nie zaczęli szukać winnych również w innych wioskach. Znałem takie przypadki i nie były one niczym niezwykłym. Zwłaszcza na zapadłych pustkowiach, gdzie mieszkańcy rządzili się według własnych praw i obyczajów, niewiele poświęcając uwagi temu, co dzieje się za granicami ich osady.
– Śpijmy – rzekł Drugi. – Alem znużony, niech to!
– W grobie się wyśpisz – powiedziałem, a Drugi splunął, żeby odpędzić zły urok.
* * *
Okazało się, że chłopstwo spaliło, co prawda, samą czarownicę, ale oszczędziło jej chałupę. Zdumiewające! Czyżby żaden nie miał przy sobie krzesiwa, czy też kryta darnią chatynka stawiła opór płomieniom? A może była tak biedna i niepozorna, że po prostu ją zignorowali? Jakiekolwiek były przyczyny tej łaskawości, waszemu uniżonemu słudze wyszło to tylko na dobre. Bowiem mogłem obejrzeć sobie dokładnie miejsce niemalże popełnionej zbrodni. Oczywiście, nie mogliśmy się spodziewać, że przeprowadzimy poszukiwania w spokoju i samotności. Połowa wsi poczłapała za nami, zaciekawiona, cóż to inkwizytor i jego ludzie znajdą w siedlisku czarownicy. A tam niewiele było do znalezienia. Chatka była niewielka, wypełniona smrodem suszonych ziół, które zwisały z powały w obfitych warkoczach. Jedynie ogromny piec, służący również za łóżko, był tutaj elementem zaskakującym i wręcz zbytkownym. Faktycznie, w jego wnętrzu bez trudu mogło zmieścić się dziecko, gdyby ktokolwiek chciał je tam wepchnąć.
Nie zauważyłem jednak żadnych śladów czarnoksięskiej działalności: wyobrażających ludzi laleczek, trujących odwarów, tajemnych symboli czy zwierzęcych czaszek. Nawet zioła (a przyjrzałem im się uważnie) w znakomitej większości były najzupełniej nieszkodliwe lub wręcz lecznicze. Owszem, niektóre z nich odpowiednio przyrządzone i w dużej dawce mogły spowodować chorobę lub śmierć, ale część ziół już ma to do siebie, iż można je stosować zarówno jako leki, jak i trucizny.
Kostuch z bliźniakami towarzyszyli mi tylko przez chwilę, rozejrzeli się po wnętrzu, a kiedy nie zobaczyli ani nie wyczuli nic podejrzanego, wyszli z powrotem przed chatkę, gdzie w bezpiecznej odległości zgromadziło się rozgadane i podekscytowane chłopstwo. Nie sądziłem jednak, by stało się teraz cokolwiek, o czym będą mogli rozprawiać w długie, zimowe wieczory.
– Johann! – zawołałem przez próg. – Chodź no tu, chłopcze.
Zbliżył się posłusznie, ale musiałem niemal go wciągnąć do środka, gdyż zaparł się na progu.
– To ten piec, prawda? – zapytałem.
– Tak, panie – szepnął.
– A gdzie pogrzebacz?
Rozejrzał się trochę przestraszony, a trochę bezradny.
– Nie wiem – odparł. – Rzuciłem go gdzieś w kąt i żeśmy uciekli…
– Rozplątałeś więzy na rękach siostry czy je rozciąłeś?
– Rozplątałem, panie.
Pokiwałem tylko głową, gdyż badając wcześniej chatę, nie dostrzegłem żadnych sznurów, którymi można byłoby kogokolwiek skrępować.
– Czy piec był nagrzany, kiedy wiedźma chciała wrzucić tam twoją siostrę? Czy na palenisku płonął ogień?
Patrzył na mnie, jakby nie do końca rozumiał moje słowa, i zdawało mi się, że w jego oczach dostrzegam oprócz obawy szczyptę wrogości. Ale ta wrogość momentalnie zniknęła i oczy Johanna zaszły łzami.
– Nie pamięęętam… – zaszlochał.
– Dobrze, chłopcze. – Wyprowadziłem go przed chatę. – Margerita, moje dziecko, chodź do mnie – poprosiłem.
Dziewczynka wczepiła się w suknię tłustej kobiety, a ta złożyła ręce błagalnie na piersiach.
– Darujcie, panie, wszystko, co złe, jej się przypomni, niebożątku.
– Nie masz się już czego bać, dziecko – powiedziałem łagodnym tonem. – To tylko pusta chata. Możesz iść z nią – pozwoliłem babie, a ona z tego pozwolenia skwapliwie skorzystała.
Weszły za mną do środka, Margerita cały czas wtulona w kieckę opiekunki. Westchnęła rozpaczliwie, kiedy zobaczyła piec.
– Widzisz, to tylko pusta chata – powtórzyłem uspokajająco. – Ale powiedz mi, moja miła, co się stało, kiedy twój dzielny brat uderzył czarownicę?
– Krzyknęła – zaszeptała Margerita, nie patrząc w moją stronę. – I upadła…
– A co się stało z pogrzebaczem?
– Jonni rzucił go gdzieś w kąt i żeśmy uciekli… – odparła po chwili.
Zmarszczyłem lekko brwi, ale nic nie powiedziałem.
– Byłaś związana, prawda? Czy Johann przeciął sznury nożem?
Powiedziała coś cichusieńko i prosto w suknię kobiety, więc nie dosłyszałem słów.
– Powtórz, proszę.
– Rozplątał – mówiła nadal cicho, ale tym razem zrozumiałem.
Baba poklepała ją uspokajająco po ramieniu i zagruchała coś czule.
– Jak wiedźma chciała cię wrzucić do pieca – kiedy dopowiadałem te słowa, dziewczynka wybuchnęła cichym łkaniem, więc cierpliwie odczekałem, aż przestanie – czy ogień płonął na palenisku?
Rozpłakała się jeszcze głośniej i jeszcze bardziej rozpaczliwie.
– Nie pamięęętam… – wyszlochała.
– Dajcie pokój dziecince. – Spojrzałem zdumiony w stronę baby, gdyż pozwalała sobie na stanowczo zbyt wiele. – Nie widzicie, panie, że malutka od ducha odchodzi?
– Dobrze – odparłem. – Jeszcze jedno pytanie, dziecko. Ci inni, o których mówiła wiedźma… Jak to z nimi było?
– Ktoś tam stał… Tylko cień żeśmy widzieli… – Pokazała dłonią przed chatę. – A ona chwaliła się, że zrobi ucztę dla wszystkich.
– Ale nie pobiegli za wami, kiedy uciekaliście?
Nic nie odpowiedziała, tylko wtuliła się w opiekunkę, a ja mogłem oglądać jedynie targane szlochem szczupłe ramiona.
– Możecie już iść – pozwoliłem, gdyż wiedziałem, że nie uzyskam niczego więcej.
Wyszedłem zaraz po nich i zbliżyłem się do bliźniaków oraz Kostucha, którzy leżeli w trawie pod drzewem i raczyli się zawartością bukłaka.
– Wracamy – rzekłem.
– A to-to? – Pierwszy wskazał palcem chałupę.
– Niech stoi. Może się komuś przyda.
– Czułem kogoś – mruknął Drugi, wpatrując się bezmyślnie w niebo.
– Pewnie Kostucha – zażartowałem, bo odór bijący od mojego przystojnego towarzysza niemal zatykał dech w piersi.
– Ktoś nam się przyglądał, Mordimer – rzekł niezrażony Drugi, ale nadal nie raczył na mnie spojrzeć.
– Kto, bliźniak, na miecz Pana? Tu cała wieś się w nas wgapia!
– Ktoś. – Machnął dłonią, a potem wzruszył ramionami. – Nie wiem.
– Dziękuję – powiedziałem zgryźliwie. – Dźwiganie ciężaru twojej pomocy naprawdę nie jest na moje słabe barki.
Niemniej słowa Drugiego dały mi do myślenia, gdyż obaj z bratem mieli szereg niezwykłych zdolności, których często nie potrafili jednak właściwie wykorzystać. Bliźniak zapewne przypadkowo wyśledził osobę dysponującą mocą magiczną, gdyż tylko to mogły oznaczać jego słowa „czułem kogoś”. Kto więc przyglądał się z głębi lasu naszej pracy? Prawdziwa czarownica? Duch spalonej ofiary? A może Drugi miał omamy?
– Szkoda tylko, że nie przyszło ci do głowy podnieść dupska i pójść za tropem – dodałem.
– Przyszło – odparł bliźniak i rozgryzł źdźbło trawy. – Ale potem niby poszło…
– A to bardzo się cieszę – rzuciłem złośliwie i poszedłem w stronę koni, pytając Pana, za jakie grzechy aż tak mnie doświadcza.
* * *
Rodzice Margerity i Johanna nie wracali trzeci dzień, więc dla każdego musiało być jasne, że nie wrócą już nigdy. Gdzieś w lesie, rzece albo na mokradłach musiały leżeć ich zwłoki. Ale spróbujcie znaleźć na tak wielkim obszarze dwa trupy… Baaa, życzę szczęścia. Bez szkolonych w tropieniu psów rzecz wydawała się zupełnie niemożliwa, a nawet z psami bardzo, ale to bardzo trudna.