– Gdzie macie te dzieci? – spytałem.
– We wiozce – burknął wójt.
– Niebożątka maluchne – rozczuliła się tłusta baba i przepchała przez tłum w moją stroną. – Gdybyście widzieli, szlachetny panie – złożyła dłonie na bujnych piersiach – jak te biedulki płakały, jak opowiadały, że je chciała upiec, jak cudem z jej chałupy uciekły i u nas, ludzi poczciwych, schronienia szukały… Aże mi się serce krajało. – W jej oczach zalśniły nieudawane łzy.
Pokiwałem głową.
– Prowadźcie nas do wsi – zdecydowałem. – Chcę zobaczyć te dzieciaki. Być może – podniosłem głos, aby wszyscy mnie dobrze usłyszeli – jeśli wszystko, co mówicie, jest prawdą, Święte Officjum w swym niezmierzonym miłosierdziu daruje wam wasze grzechy!
Nie zauważyłem, aby moje słowa spotkały się z nadmiernym entuzjazmem, bo zapewne chłopi mieli własne zdanie na temat miłosierdzia inkwizytorów. Nawiasem mówiąc, w opinii plebsu o naszym zbożnym trudzie najwięcej było plotek, przekłamań, bajęd albo i zwykłych łgarstw, wynikających pewnie nie tyle ze złej woli, co z nadmiernie wybujałej wyobraźni oraz lęku. A przecież naszym zadaniem było strzec tych ludzi przed złem. Również złem, czającym się w nich samych, z którego obecności nie zdawali sobie nawet sprawy. Niestety, tak finezyjne rozważania nie trafiały do serc i umysłów prostaczków. Cóż, niektórzy z braci-inkwizytorów twierdzili, że wiele jeszcze trudu przed nami, zanim społeczeństwo szczerze nas pokocha. Ośmielałem się mieć odrębne zdanie w tej kwestii i sądziłem, że ta szczęśliwa chwila być może nigdy nie nadejdzie. Ale przecież nie dla miłości i poklasku tłumów oraz złudnej chwały czyniliśmy swą powinność. Nasze serca wypełnione były Panem i to nam wystarczało.
Nie musiałem ostrzegać bliźniaków i Kostucha, że muszą uważać. Chłopi, przerażeni, niepewni własnego losu, mogli zdobyć się na jakiś szalony czyn, a nie chciałem przecież żadnych jatek. Bo rzeź czeredy rozjuszonego chłopstwa naprawdę nie była tym, czego najbardziej bym sobie życzył. Poza wszystkim było nas tylko czterech, a w takiej sytuacji zawsze może zdarzyć się nieszczęśliwy wypadek. A jak się domyślacie, mili moi, zakończenie życia z uwalanymi gnojem widłami w brzuchu nie było perspektywą, o jakiej marzyłby biedny Mordimer.
* * *
Gruba kobieta przyprowadziła dwójkę dzieci, które szły, trzymając ją za ręce. Dziewczynka i chłopiec. Oboje jasnowłosi, piegowaci. Na pierwszy rzut oka widać było, że to brat i siostra. Dziewczynka miała długie, skudlone włosy, ładną buzię i usta wygięte w podkówkę. Chłopiec był krótko ostrzyżony, szczupły i nieco wyższy od siostry. Kiedy podchodzili, widziałem, że obserwuje mnie spode łba i bardzo mocno ściska dłoń opiekunki.
Usiadłem na cembrowinie studni.
– Nazywasz się Margerita, prawda? – zagadnąłem.
Podniosła na mnie ogromne, błękitne oczy, teraz pełne łez.
– Tak, panie – wyszeptała.
– A ty Johann, czyż nie tak? – Obróciłem wzrok na chłopca.
Skinął głową i w tym skinieniu była jakaś tłumiona hardość.
– Chcę, abyście mi opowiedzieli o czarownicy – powiedziałem łagodnym tonem. – Co się wam przytrafiło? Jaką krzywdę chciała wam wyrządzić?
Dziewczynka tylko bezgłośnie zapłakała i wtuliła się w suknię grubej kobiety. Chłopiec też mocniej do niej przylgnął.
– Chciała nas upiec – odezwał się w końcu. – Wrzucić do pieca.
– Zacznijmy od początku – rzekłem. – Po co wyszliście do lasu?
– Nazbierać grzybów – bąknął Johann.
– I jagód – dodała jego siostra.
– Z tatuńciem.
– I z mamuńcią.
– Zgubiliśmy się.
– I wiedźma nas wtedy znalazła.
– Znaliście tę kobietę? – Spojrzałem na wójta.
– Włódżyła zie po lazach. Ten ją widział i tamten…
– Gdzie mieszkała?
– A tamój. – Machnął dłonią. – Za wąwozem. Daleko.
No tak, równie dobrze mogłem nie pytać, bo niewiele mi jego tłumaczenia dały. Dla wieśniaków wszystko było albo przed lasem, albo za lasem, albo na lewo od stada owiec. Jeśli byli na tyle rozgarnięci, że pojęcie „na lewo” coś im w ogóle mówiło…
– Zaprowadzicie nas tam jutro – rozkazałem i odwróciłem się z powrotem w stronę dzieci.
– Co się stało dalej?
Z nieskładnej opowieści zdołałem się dowiedzieć, że stara obiecała dzieciom, iż odprowadzi je do wioski, ale przedtem chciała zanieść do chaty koszyk z uzbieranymi ziołami oraz grzybami. Już w domu nakarmiła rodzeństwo, po czym rozpaliła ogień pod ogromnym piecem. A potem związała dzieciaki i chciała wrzucić do pieca małą Margeritę. Jednak Johann poluzował więzy na rękach, wyrżnął czarownicę pogrzebaczem w głowę, uwolnił siostrę i uciekli do lasu, ścigani przekleństwami zranionej wiedźmy.
– Jak trafiliście do wioski? – zapytałem.
– Ja je nalazłem – rzekł barczysty, czarnobrody mężczyzna z bielmem na jednym oku. Wystąpił krok przed gromadę. – Jestem Wolfi Łamidąb, proszę łaski jaśnie pana.
– Służyłeś – raczej stwierdziłem niż spytałem.
– Dwadzieścia roków, proszę łaski jaśnie pana – odparł, zaczerwieniony z dumy. – Cesarska piechota wybraniecka.
– Zuch – powiedziałem głośno. – Opowiedz nam więc, co widziałeś, Wolfi.
– Usłyszałem płacz i potem zobaczyłem biegnące dziecka – rzekł. – No to się dopytywałem, ale ni to, ni tamto, ni śmo nie mogłem wydusić, takie dzieciska były zestrachane. No tom je poprowadził do wioski i juże wtedy wójt i insi się wywiedzieli, co i jak. No to wszystko, proszę łaski jaśnie pana, co wiem. – Wzruszył lekko ramionami. – Upraszam o wybaczenie…
– Dobrze się spisałeś – pochwaliłem go. – Uratowałeś dzieci i ludzie powinni ci być wdzięczni. A ty, Johann, jesteś dzielnym chłopcem. Niewielu miałoby śmiałość zmierzyć się z prawdziwą wiedźmą.
Chłopiec podniósł na mnie wzrok i uśmiechnął się szczerbatym uśmiechem.
– Musiałem ratować Margotkę. – Wyciągnął rękę i ścisnął dłoń siostry.
– Krzyczała, że inni po nas przyjdą – wydusiła z siebie Margerita. – Tak krzyczała, jakżeśmy uciekali…
– Jacy inni? – Moje pytanie było ledwo słyszalne w gwarze, który się nagle wszczął pośród gromady.
– Powiedziała, że wielu jest, co lubią mięso takich dzieciaczków, jak my. – Johannowi udało się przekrzyczeć hałas.
– Ludzie, ludzie! – wrzasnęła tłusta kobieta. – Kto chodził do wiedźmy? – Powiodła wzrokiem po stojących kołem wokół studni sąsiadach. – Rita, ty zamawiałaś napary, żeby bydło nie puchło!
– Łeż! – wrzasnęła nazwana Ritą, wysoka, siwa kobieta, z twarzą jakby wystruganą z brązowej kory. – Łeż przeklęta! To ty, diable nasienie, żeś chodziła dla synowej, bo wszyscy wiedzą, że nogi przed byle kim rozkłada!
Tłusta kobieta skoczyła w stronę Rity, celując pazurami w twarz, ale Wolfi Łamidąb wyrósł nagle na jej drodze i unieruchomił ją jednym gestem.
– Spokój, baby! – krzyknął tubalnym głosem. – Bo jak której przyłożę, to pożałuje!
Wstałem i klasnąłem w dłonie.
– Milczeć! – zawołałem i czekałem, aż ludzie się uciszą. – Łaska Pańska sprowadziła nas do waszej wioski – rzekłem poważnie – bo, jak widać, Zły krąży wokół i szuka, kogo by pożreć. – W tłumie odezwały się przerażone piski. – Módlcie się wraz ze mną: Wierzę w Boga, Stworzyciela Nieba i Ziemi…
Pierwszy zawtórował mi Wolfi, a za nim poszli inni. Kostuch z poważną miną uklęknął w błocie, zaraz potem zaczęli klękać chłopi. Po chwili tylko ja stałem, górując nad całą rozmodloną gromadą.
– …umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, zstąpił z krzyża, w chwale zaniósł Słowo i Miecz swemu ludowi… – kontynuowałem modlitwę, z prawdziwą radością patrząc na pokornie pochylone grzbiety i głowy.
* * *
Z chaty, którą przydzielił nam wójt, usunięto dotychczasowych mieszkańców, czyli nad wyraz liczną rodzinę bednarza. Skądinąd byli zadowoleni, gdyż za uprzejmość nagrodziłem ich kilkoma groszami. Na moją usilną prośbę wyrzucono również trzy warchlaki, do tej pory wesoło bawiące się przy palenisku. Niemniej ślady w postaci brudu oraz smrodu pozostały zarówno po gospodarzach, jak i po prosiętach.
Kostuch nagarnął sobie słomy do kąta i rozwalił się ze szczęśliwą miną.
– Jak w domu, co? – zadrwiłem.
– Nie wieje, na łeb nie pada… Czego więcej trzeba? – odpowiedział.
– Dziewki, niby… – mruknął Drugi.
– Ta gruba mi się, prawda, zwidziała – rzekł w zamyśleniu Pierwszy i zagmerał palcem w zębach. Wyjął spomiędzy nich jakiś farfocel i przyglądał mu się z pilną uwagą.
– Ta od dzieciaków? – Skrzywiłem się.
– Lubię takie… – zastanowił się chwilę i z powrotem włożył wydłubany strzęp mięsa do ust -…prosiakowate.
– Cycate – dodał jego brat.
– Z wielgachną dupą – kontynuował Pierwszy.
– Wystarczy – rozkazałem.
Nie zamierzałem wysłuchiwać ich fantazji. Zwłaszcza że kilka razy miałem okazję widzieć, jak te fantazje przeradzają się w rzeczywistość, a bliźniacy mieli pociąg nie tylko do wielkich piersi i ogromnych tyłków, ale również do kobiet, łagodnie to ujmując, śmiertelnie spokojnych i trupio zimnych.
– Macie być grzeczni, zrozumiano? Żadnych zabaw z chłopkami, żadnych pijatyk, bijatyk i zabójstw.
– Znasz nas, Mordimer – powiedział Pierwszy z wyrzutem w głosie i przybrał minę niewiniątka, która wyjątkowo nie pasowała do jego lisiej fizjonomii.
– O, tak, znam – odparłem, bo byli jak wściekłe psy i spuszczenie ich z łańcucha nie byłoby dla nikogo bezpieczne.
– Wyśpimy się i co, pojedziemy do domu? – zapytał Drugi.
– Bliźniak, czyś ty zdurniał? Nie sądzisz, że zostało nam tu co nieco do wyjaśnienia?
– A niby co takiego?
Westchnąłem tylko, bo głupota moich towarzyszy była czasem iście porażająca.
– Znaleźć tatuńcia i mamuńcię. – Kostuch dość zgrabnie udał głos małego Johanna.
– O! – Wskazałem na niego palcem. – Bardzo dobrze, Kostuch. A poza tym zbadać chatę wiedźmy, jeśli z tej chaty cokolwiek jeszcze zostało. I dowiedzieć się, kim są ci „inni”, o których mówiły dzieciaki. Sporo roboty, nie sądzisz?