Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ja już znam całą prawdę – powiedziałem.

– Wierzcie mi, że wasza pycha i upór spotkają się z należytą uwagą w Stolicy Apostolskiej – rzekł. – Biada wam, jeśli śledztwo odkryje, że mamy do czynienia z czarami.

Wyszedłem z izby, gdyż nie było nic do dodania. Nie miałem żadnych wątpliwości, iż Sforza uzyska to, czego pragnie, a więc odkryje w Stolpen czarnoksiężnika. Zapewne nawet nie jednego, lecz całą sektę. Powiedziałem kiedyś, że najczęściej byle oprawca z rozgrzanym do czerwoności dłutem potrafi przekonać przesłuchiwanego, iż jest zielonym osłem w pomarańczowe ciapki. Cała mądrość polegała na tym, aby, mając taką władzę nad ludźmi, nie pozwolić sobie, by jej ulec. Lecz zrozumieć to mogli tylko ci, którzy przeszli wytężone szkolenie w Akademii Inkwizytorium.

Na progu domu zobaczyłem zasępionego rycerza de la Guardię, który powitał mnie niechętnym skinieniem głowy. Ale domyślałem się, że ta niechęć ma niewiele wspólnego ze mną, i jak się okazało, miałem rację.

– Powiedział wam, prawda? – właściwie stwierdził, a nie spytał.

– O Wesołym Kacie? Owszem, powiedział.

– Nie zamierzam uczestniczyć w śledztwach, które będzie prowadzić ta kreatura – stwierdził z obrzydzeniem. – A wy?

– Panie rycerzu – powiedziałem. – Mylicie pojęcia. Wesoły Kat nie poprowadzi przesłuchań, a jedynie wykona polecenia brata Sforzy. To dwie różne sprawy, gdyż…

– Nie wiem – przerwał mi. – Nie znam się na tym…

– Wasza obecność, rzecz jasna, nie będzie konieczna – rzekłem uspokajającym tonem. – Chociaż być może wasz wpływ mógłby nieco złagodzić ostrość sądów brata jałmużnika.

I do czego to doszło, biedny Mordimerze, pomyślałem z ironią, abyś uznał za korzystny obrót losu, iż w przesłuchaniach ma uczestniczyć szlachetnie urodzony, nie mający wszak większego pojęcia o prawie, herezji oraz czarach. A jednak wiedziałem, że obecność rycerza faktycznie może złagodzić spór pomiędzy Sforzą a mną, którego celowo podżegać nie miałem przecież zamiaru.

– Pomyślę jeszcze nad tym – odparł de la Guardia. – Ale to się nie godzi, to się nie godzi… – Pokręcił głową i, nie zwracając już na mnie uwagi, skierował się w stronę plebanii.

* * *

Wesołego Kata ujrzałem jednak nie nazajutrz, a jeszcze tego samego dnia. Nie wiem, kogo spodziewałem się zobaczyć, lecz na pewno nie tę jednocześnie groteskową i straszną postać. Wesoły Kat z Tiannon ubrany był w obcisły kubrak z ponaszywanymi kolorowymi łatami, długie ciżmy o zagiętych noskach i bufiaste, mieniące się wieloma barwami pantalony. Szyję oraz nadgarstki otaczały mu szerokie kryzy ze sztywnego, białego jedwabiu. Jednak nie to, że wyglądał jak trefniś, było najbardziej zdumiewające. Wesoły Kat miał twarz zasłoniętą złotą maską wyobrażającą roześmiane oblicze pucułowatego, złotowłosego amorka. Nawet jego oczu nie było widać spoza wąskich, poziomych szczelin. Ale trudno było nie dostrzec, że ten strój nosił niepokojące ślady. Kryza prawego rękawa naznaczona była burordzawą plamą, jakby po zaschniętej krwi, a na zielonym pasie pantalonów widniał podobnego koloru naciek.

– Żesz ty… – mruknął Kostuch i było to niezłe podsumowanie.

– Pozwólcie sobie zaprezentować, panie Madderdin – rzekł brat Sforza z niekłamaną satysfakcją w głosie. – Oto mistrz cechu katowskiego, Gaspar Louvain.

– Wesołym Katem zwany na szerokim świecie, bowiem radośniejszego człeka nigdzie nie znajdziecie.

Głos Gaspara był jednocześnie chrapliwy i piskliwy, tak jakby kat właśnie wkraczał w wiek męski, kiedy wysokie chłopięce tony zaczynają ścierać się z męskimi brzmieniami. Ponieważ jednak słyszałem o jego dokonaniach sprzed kilku lat, więc byłem przekonany, że na pewno nie jest młodzieniaszkiem. Przyglądałem mu się dłuższą chwilę.

– Trzymajcie swojego psa z dala ode mnie, jałmużniku – ostrzegłem beznamiętnym tonem.

– Przecież żeśmy bracia w fachu, obaj ludzi ślem do piachu – zapiszczał Wesoły Kat z jawnym wyrzutem w głosie.

– A rymy też ma podłe – powiedziałem. – I powtórzcie mu, jeśli łaska, że gdy raz jeszcze nazwie mnie bratem, to będziecie mu wybierać jego własne zęby z mózgu.

– Wyjdź – rozkazał Gasparowi dość ostrym tonem brat Sforza, a Wesoły Kat teatralnie wzruszył ramionami, lecz usłuchał.

Przyglądałem się, jak idzie w stronę drzwi, i nawet jego chód wydawał się zarazem dziwaczny i odrażający. Bowiem człowiek ten sunął głęboko zgarbiony, tak, że dłonie zwieszały mu się aż za kolana i drobił kroczki, kolebiąc się na obie strony. Gaspar Louvain był postawnym mężczyzną, ale kiedy szedł, wydawał się jakimś obrzydliwym, skurczonym stworzeniem, które dopiero co nauczyło się naśladować człowieka, ale które w tym naśladownictwie nie zyskało jeszcze należytej biegłości. Odwrócił się od samych drzwi.

– Wesoły Kat się na ciebie nie gniewa, gdyż jeno radość w sercu mu rozbrzmiewa – rzekł tym razem chrapliwym głosem, patrząc w moją stronę. A przynajmniej po ruchu głowy poznałem, że zerka na mnie, bo spoza maski nie widziałem źrenic.

– Nie życzę sobie, byście obrażali człowieka, który przybył, aby mi pomóc – rzekł Sforza, kiedy Wesoły Kat opuścił już izbę.

– Będę miał to na uwadze – odparłem.

Zastanawiałem się, co może łączyć tych dwóch ludzi. Brata ze Stolicy Apostolskiej i cudaczną postać, która wydawała się pozbawiona ludzkich cech, lecz która cieszyła się znaczną, choć złą sławą. Czy jałmużnicy zamierzali w śledzeniu oraz badaniu herezji (nawiasem mówiąc, wysoce naganny był ten nagły zapał do brania się za nie swoje sprawy) wykorzystywać podobne kreatury? Zresztą, nie sądzę, aby na świecie był ktoś drugi podobny do Wesołego Kata z Tiannon. Tyle że, jak znałem życie, to prędzej czy później znajdą się naśladowcy podobnego postępowania, którzy zechcą się upodobnić do Gaspara Louvaina zarówno z wyglądu, jak i zachowania. Zresztą taka jest już natura ludzka, że lgnie do zła oraz grzechu, jak ćma do rozpalonej świecy. I nie miałem wątpliwości, że Wesoły Kat jest człowiekiem zarówno złym, jak i grzesznym. A przy tym wszystkim najprawdopodobniej również niespełna rozumu. Co nie zmieniało postaci rzeczy, iż w sojuszu z bratem Sforzą mogli okazać się niebezpieczni nie tylko dla miasteczka Stolpen, którego losy obchodziły mnie w nikłym stopniu, ale również dla waszego uniżonego sługi.

* * *

Przesłuchanie Mathiasa Litte miało rozpocząć się o świcie następnego dnia i tym razem nie zaspałem. Ale kiedy pojawiłem się w izbie, zauważyłem, że kat już krząta się przy palenisku. Dostrzegł mnie i zwrócił ku mnie twarz, czy raczej, złotą, roześmianą maskę, jaką na twarzy nosił.

– Ach, toż to inkwizytor, co odrzucił me powitalne ramiona. Lecz zaraz się o Wesołego Kata talentach przekona. I nie będzie już gardził biednym Gasparem, kto z jego narzędzi zapozna się czarem.

Cofnąłem się na próg, bo nie zamierzałem rozmawiać z tą kreaturą ani nawet wypytywać jej o brata Sforzę oraz oskarżonego. Jednak zaraz usłyszałem ze schodów głos proboszcza Lambacha, który cierpliwie tłumaczył, że być może szczera modlitwa z trupożercą wywrze lepszy skutek niż zadawanie mu cierpienia. Wyraźnie słyszałem zaniepokojenie w jego głosie, gdyż zapewne pierwszy raz miał uczestniczyć w przesłuchaniu połączonym z torturami. Cóż, dla ludzi delikatnego usposobienia doświadczenie to rzeczywiście nie należało do najprzyjemniejszych, choć do wszystkiego wszak można się przyzwyczaić…

– Przyprowadźcie no tego ludojada – rozkazał komuś Sforza żartobliwym tonem i usłyszałem dwa mrukliwie przytakujące głosy oraz stuk podkutych podeszew.

Wszedłem z powrotem do izby i usiadłem na zydlu przy położonym na kozłach, zbitym z desek, blacie. Po chwili do środka weszli również proboszcz oraz jałmużnik.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – rzekł z namaszczeniem Lambach, kiedy tylko mnie zobaczył.

– Na wieki wieków – odparłem.

– Witaj, Gaspar – zawołał niemal wesołym tonem Sforza, ignorując moją obecność.

– Gdy ktoś niechętnie na cię spoziera, dobrze wreszcie ujrzeć przyjaciela – wypiszczał Wesoły Kat, kiwając gorliwie głową.

Jałmużnik podszedł do niego i poufale poklepał po ramieniu. Zauważyłem, że kat z Tiannon wyprężył się przy tym, jak pies przyjmujący pieszczotę pana.

Usłyszałem szuranie, zduszone przekleństwa i do izby weszło dwóch osiłków (nie widziałem ich nigdy przedtem) ciągnących za sobą Mathiasa Litte. Trupojad miał poszarpane ubranie, włosy zlepione zaschniętą już krwią, podpuchnięte siniakami oczy i niemal zmiażdżony nos.

– A kto go tak obrządził? – zapytałem.

– A kogo to obchodzi? – odparł Sforza pytaniem na pytanie. – Rozłóżcie go na stole – rozkazał.

Mężczyźni rzucili oskarżonego na stół pośrodku izby, jakby rzucali tam wór kartofli. Litte zajęczał coś i wtedy oberwał pięścią prosto w zęby. Drgnąłem, ale postanowiłem się nie odzywać, wiedząc, że moja opinia o przebiegu przesłuchania w najmniejszym stopniu nie obejdzie brata Sforzy. Potem Mathiasowi Litte związano ręce i nogi tak, że leżał na blacie jak ukrzyżowany, a sznury przechodziły dołem. Wesoły Kat podśpiewywał coś i szczękał narzędziami przy ogniu. Zauważyłem, że Litte stara się unieść głowę i zobaczyć, co się dzieje.

Ksiądz proboszcz rozłożył obok mnie pergamin i sprawdził, czy pióro jest dobrze naostrzone. Spojrzał w moją stronę, uśmiechnął się trochę zaniepokojonym, a trochę przestraszonym uśmiechem.

– No to zaczynajmy. – Sforza zatarł dłonie, a potem powiódł wzrokiem po wilgotnych ścianach. – Przynieście no butelczynę gorzałki albo jakiego wina i kubki – rozkazał osiłkom, którzy stali już przy drzwiach i tępym wzrokiem przyglądali się oskarżonemu. – Trzeba się troszkę wzmocnić. – Mrugnął w stronę proboszcza, a Lambach roześmiał się jak na zawołanie.

Z ukosa przyglądałem się jałmużnikowi, który z wyraźną satysfakcją wodził wzrokiem od Mathiasa Litte po, obróconego teraz do nas tyłem, Wesołego Kata. Zauważyłem, że palce Sforzy znowu wykonywały bezwiednie te dziwne ruchy, jakby wysłannik Ojca Świętego kogoś dusił, czy rwał coś na strzępy.

30
{"b":"88396","o":1}