– Bieda, panie. – Litte zauważył mój wzrok. – Wszystko posprzedawalim. Żona chora…
Czyż nie było tym bardziej dziwne, że człowiek tak biedny nie żądał pieniędzy za pomoc w pochówku zmarłych?
– A gdzie ona? – zagadnąłem.
Wskazał palcem grubą, poszarzałą kotarę.
– A tamże leży – mruknął. – W komórce.
– Na co jest chora?
– A bo to wiadomo? – Wzruszył ramionami. – W piersiach coś jej tak… – urwał, szukając słowa – rzęzi. Nie wstaje już z rok z okładem.
Podszedłem do kotary i zajrzałem za nią, nie pytając o zgodę gospodarza. W ciemnym pomieszczeniu na rozgrzebanym barłogu leżała kobieta o siwych, skudłaconych włosach i ziemistej twarzy. Miała przymknięte oczy i nie sądzę, aby mnie słyszała. Poczułem ostry smród zastarzałego potu oraz moczu. Cofnąłem się.
– Kurt Bachwitz nie może się was nachwalić – powiedziałem, uważnie patrząc na Mathiasa. – Jak to go wspieracie w ciężkiej pracy.
– Ludzie powinni sobie pomagać… – odparł, uciekając ze wzrokiem.
– O, tak – rzekłem. – Z całą pewnością.
Byłem niemal pewien, mili moi, że mam przed sobą złodzieja zwłok. Jednak nie wyglądał na czarownika przygotowującego z ludzkich ciał straszliwe ingrediencje lub wykorzystującego je do preparacji obrzydliwych zaklęć mrocznej sztuki. Oczywiście, intuicja mogła mnie mylić i potrzebowałem dowodów. Człowiek pochopny i mniej cierpliwy zapewne wziąłby Litte na przesłuchanie, ale ja ośmielałem się sądzić, że dowody z rzeczy są o wiele bardziej przekonujące niż dowody z zeznań. Bo treść zeznań, cóż… zależy tylko od zdolności przesłuchującego.
– Podobnież Kurt ma kłopoty – powiedział Mathias cicho.
– Ano tak – rzekłem poważnie. – Przyznał, iż jest złodziejem zwłok, a części ludzkich ciał wykorzystywał do przygotowywania przerażających zaklęć godzących w życie i zdrowie mieszkańców Stolpen… Zostanie więc spalony na chwałę Bożą.
– Ależ to nieprawda! – zawołał Litte, a potem usiadł ciężko na skrzyni i ukrył twarz w dłoniach. – A zresztą, co ja tam wiem… – wymamrotał.
– Dlaczego nieprawda? – spytałem łagodnie. – Czy wiecie coś, co mogłoby pomóc waszemu przyjacielowi?
– Jaki tam przyjaciel… – żachnął się.
Ha, nie zdziwiła mnie taka postawa. Ludzie aresztowani przez Święte Officjum w sposób wręcz niepojęty, a za to błyskawiczny, tracili przyjaciół, rodziny oraz znajomych. Dawniej taki człowiek otoczony był wianuszkiem krewniaków i znajomków, a tu patrzcie… Nagle zostawał sam jak palec. Ponieważ część z tych podejrzanych lub oskarżonych opuszczała mury więzień uniewinniona, więc z całą pewnością zyskiwali oni nowe doświadczenie życiowe oraz nowe rozumienie słów takich jak: przyjaźń, miłość lub wierność.
– Jednak na tyle przyjaciel, że pomagaliście mu bez własnych korzyści – wyjaśniłem.
Ujrzałem, że Mathias Litte położył dłonie na kolanach i prawą dłonią przytrzymywał lewą, aby powstrzymać ich drżenie. Niepotrzebnie, gdyż i tak widziałem wszystko, co warte było zobaczenia.
– Co robiłeś z ciałami? – zapytałem ostro.
Poderwał głowę.
– Jjj-ja? – zająknął się.
– Tak. Ty! Co robiłeś z ciałami?!
Dolna warga drżała mu tak, jakby dostał ataku febry. Jego spłoszony wzrok powędrował w stronę ułożonych przy palenisku polan i wbitego w drewno toporka.
– Nie bądź głupi, Mathias – powiedziałem. – Pismo w swej mądrości mówi: Nie możemy dokonać niczego przeciwko prawdzie, lecz wszystko dla prawdy. Pamiętaj, że tylko szczere wyznanie win może cię uratować.
Gwoli prawdy nie mogło uratować go już nic, ale przecież nie było moim obowiązkiem przekazywanie mu tej smutnej nowiny. Zwłaszcza, że człowiek mający jeszcze nadzieję jest sto razy bardziej użyteczny od tego, który nadzieję raz na zawsze utracił.
Litte rozpłakał się zduszonym płaczem, pełnym jęków, kaszlu i posmarkiwania. Nie patrzyłem nawet z obrzydzeniem na jego wykrzywioną, ptasią twarz, gdyż zbyt wielu grzeszników widziałem już w swoim życiu. Najczęściej jednak płaczem wyrażali oni jedynie żal za utraconą wolnością czynienia zła. Czas szczerego, niewymuszonego smutku nadchodził zazwyczaj dużo później, kiedy ich ciała pogrążały się w tak głębokim bólu, iż w cudowny sposób dotykał on samej duszy. Miałem nadzieję, iż łaska oczyszczenia zostanie ofiarowana również Mathiasowi Litte.
Na razie jednak musiałem mieć dowody. Zbyt wielu już widziałem ludzi biorących na swe sumienie niepopełnione winy, iż wolałem się upewnić nawet w tym wypadku.
– Gdzie chowałeś ciała, Mathiasie? – spytałem raz jeszcze i chwyciłem go za ramiona.
Jego barki wydawały się tak wątłe, iż wystarczyłoby silniej ścisnąć, aby połamać mu kości.
– Nie chowałem – wychlipał. – Wszystko od razu zjadalim. Gotowałem rooo-soooły… – Niemal mnie osmarkał, więc cofnąłem się o krok. – I peklowałem… Jeszcze tam trocha zostało w beczce…
– A kości?
– Mieee-liłem, bo to powiadają, że z kości człeka można taki proszek, co by żona wyzdro-owiała. Aby tylko w pełnię księżyca…
– Mathiasie Litte – powiedziałem surowym tonem. – W imieniu Świętego Officjum kładę na was areszt. Pójdziesz teraz ze mną.
Podniósł na mnie zdziwione, załzawione i zapuchnięte oczy.
– A-aaa żona? – wyjąkał. – Co się z nią stanie, jak mnie nie będzie?
– Cóż mnie to może obchodzić? – odparłem i szarpnąłem go za ramię.
* * *
– On nie jest czarnoksiężnikiem – stwierdziłem.
– Jaka grzeszna pewność przez was przemawia. – Brat Sforza teatralnie wzniósł oczy ku sufitowi.
– Może tylko doświadczenie – odparłem.
– Więc co? – sapnął jałmużnik. – Mówicie, że po prostu wygrzebywał zwłoki i je pożerał?
– Nie on pożerał – wyjaśniłem. – A przynajmniej na początku nie on. Gotował z ludzkich ciał rosół dla chorej żony, a kości mielił, gdyż uważał, że zmielone ludzkie kości są świetnym lekarstwem na płucną chorobę. Potem bieda ich przycisnęła i sam zakosztował w tak tanim kosztem pozyskiwanych posiłkach…
– Phi – parsknął Sforza. – Chytra z niego sztuka. Omamił was. Przyznał się do potwornego występku, by ukryć zbrodnię jeszcze ohydniejszą. Zbrodnię czarnoksięstwa!
– Nie sądzę – odparłem, gdyż nie wyobrażałem sobie człowieka mniej pasującego do wizerunku czarownika niż Mathias Litte. – I wydaje mi się, że ani wy, ani Inkwizytorium nic w tym przypadku nie ma do roboty. Trzeba by go odwieźć do Kaiserburga i oddać w ręce miejskiej ławy. Niech go powieszą czy poćwiartują, czy co tam będą chcieli…
– Jestem pewien, że stosownie przeprowadzone przesłuchanie przyniesie pożądane rezultaty – stwierdził Sforza. – Lecz nie wydaje mi się, byście potrafili sprostać temu zadaniu…
– Tak sądzicie? – spytałem, mrużąc oczy.
– Będę z wami szczery, inkwizytorze Madderdin – powiedział, wstając. – Aż nazbyt głośno jest o waszym nader pobłażliwym traktowaniu heretyków oraz czarowników. Wydaje się, że próbujecie znajdować zwykłą ludzką słabość tam, gdzie w grę wchodzą bezpośrednie zakusy Złego. Grzeszycie zaniechaniem…
– Nie wy będziecie mnie oceniać – przerwałem ostrym tonem jego wywody. – I pilnujcie się, bracie Sforza, byście nie pobłądzili zuchwałością sądów. Nawet miłosierdzie Inkwizytorium ma granice.
– Grozicie mi? – Jego blada twarz wydawała się jeszcze bledsza niż zazwyczaj.
– Nigdy bym się nie ośmielił – odparłem, patrząc mu prosto w oczy.
Byłem ciekaw, czy wie, jak potoczyły się wypadki w Wittingen, i czy wyciąga z tego wnioski. No, ale tu – w Stolpen – sprawa była odmiennej natury. Nie miałem ze sobą bliźniaków ani gotowego do poświęceń grona lokalnych inkwizytorów. Sam, jedynie z Kostuchem, niewiele mogłem zdziałać w bezpośredniej konfrontacji. Miałem jednak nadzieję, że jałmużnik nie będzie do niej dążył.
– Odsuwam was od śledztwa, inkwizytorze Madderdin – rzekł zimnym tonem.
– Nie możecie tego uczynić – odparłem spokojnie. – Macie listy papieskie, ale ja mam za sobą powagę Świętego Officjum. I mam nie tylko prawo, ale również obowiązek pozostać w Stolpen, aż do wyjaśnienia sprawy. Jeżeli się nie zgadzacie z takim poglądem, możemy, na wasze żądanie, posłać po opinię do kancelarii Jego Ekscelencji.
Musiał sobie zdawać zapewne sprawę, że nieprędko doczekalibyśmy się wiążącego wyroku, a biskup Hez-hezronu z pewnością byłby zachwycony, iż inkwizytor oraz jałmużnik zawracają mu głowę kompetencyjnymi sporami. Gdyby akurat w czasie zapoznawania się z naszymi wywodami miał atak podagry lub wrzodów, to skutki tegoż zachwytu mogłyby przerosnąć nasze najśmielsze oczekiwania.
– Nie rozumiem was – rzekł po chwili Sforza spokojniejszym, i nawet jakby pojednawczym, tonem. – Dlaczego stajecie po stronie obmierzłego bluźniercy?
– Staję po stronie prawdy. Jak zawsze powinien czynić szczery funkcjonariusz Świętego Officjum – odparłem, chociaż nie sądziłem, aby był w stanie to zrozumieć. – Mathias Litte jest niegodny, by żyć wśród ludzi. Jest ohydnym trupojadem, którego postępki mogą budzić tylko litość oraz obrzydzenie, zwłaszcza że zmusił do grzechu nieświadomą niczego żonę.
– Ha, nieświadomą! Dobre sobie… – burknął jałmużnik. – Jeszcze wyjaśnimy, czy aby nie pomagała mu w czarnoksięskich praktykach.
– Ale nie jest czarownikiem – mówiłem dalej, nie zwracając uwagi na jego słowa. – Zostanie osądzony i skazany, lecz nie za czyny, których nie popełnił!
– To dopiero mogą wyjawić przesłuchania.
– Powiedział mi wszystko.
– Wy tak sądzicie. Bogu dziękować, nie będę potrzebował więcej waszej pomocy, która zresztą bardziej była dla mnie ciężarem… Jutro pojawi się tu człowiek, którego zdolności są powszechnie znane, a który zdobył sławę, wydobywając zeznania od najbardziej zatwardziałych przestępców, dzięki swym szczególnym metodom perswazji.
– Wesoły Kat… – mruknąłem.
– Jeśli chcecie go tak nazywać… – Wzruszył ramionami. – Być może macie rację, że nie mogę wam zabronić śledztwa, ale i wy nie macie prawa ingerować w moje postępowanie. Wyjawię całą prawdę o potwornościach, których zaznało to nieszczęsne miasteczko.