Литмир - Электронная Библиотека

Odsłona trzecia: Zapaść

Deszcze, deszcze. Całe życie padało. Kiedyś ukaże się słońce, wrześniowe, ciche i ciepłe. Tresura własnej śmierci. Oczywiście, rzecz to absurdalna i z gruntu niemożliwa, lecz porywająca na każdym zakręcie losu.

Wokół domu powstawały tajemnicze ścieżki, zasypane wrogimi twarzami, wysypiska przeróżnych nieczystości, odpady ludzkich odchodów, nie było przejścia, nie było wejścia czy wyjścia. Odpychające dłonie wtłaczały się do okien, do drzwi, popychały, obnażały. Mój dom stał się meliną. Topiel jest również formą bytu. Tutaj spotykali się wyznawcy zła wszelkiej maści, umierający, w ostatnim stadium narkomanii czy syfilisa. Nie czułam się ich przewodnikiem, sama zatopiona we własnym świecie, udzielałam im jedynie schronienia przed policją, zimnym deszczem czy upalnym słońcem, szpitalami psychiatrycznymi czy płaczącymi dziećmi. Tutaj rycerze samotności i występku polowali na grzechy innych. Rankiem, kiedy wszyscy znikali jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wychodziłam do ogrodu. Kwiaty milczały zastraszone nocnymi szeptami obłędu. Stary kruk uważnie wpatrywał się w moje ciało.

Nie modliłam się nigdy do Boga. Czasami z Nim rozmawiałam. Nie było o co, czy o kogo. Wierzę, że istnieje jakaś MOC, która zesłała mi śmierć zamiast anioła stróża. Ogród stale był zarzucany brudnymi strzykawkami, zużytymi prezerwatywami, butelkami po alkoholu i odczynnikach do produkcji heroiny, wymiocinami lub ciałami. Każdy kiedyś przechodzi przez wzgórze, na którym rośnie ostrokrzew. Dzisiaj gorzej mi się pisze. Ten ostatni przebłysk nadziei, próba oszustwa. Nic nie da się powrócić. Kiedy kokaina przestaje działać, a jeszcze nie możesz wstrzyknąć sobie kolejnej dawki, zawsze można wymoczyć stopy. Ba, trzeba je mieć! Zdarzało mi się śnić wojnę, której nigdy nie przeżyłam mam na myśli agresję jednego państwa do drugiego, obozy koncentracyjne, komory gazowe i cyklon B, krematoria, bomby, naloty, przesłuchania przypalanego ciała, wpuszczanie szczurów do pochwy. Tym nieustannie karmiono mnie w szkole i kazano pamiętać. Po przebudzeniu musiałam żyć dalej. Gówno, które śmierdzi tak samo z każdej strony. Znikąd świeżego powiewu, wszędzie spalona ziemia, masowe mordy, unicestwienia.

W Boliwii albo w Peru spokojnie, bez żadnego zagrożenia z zewnątrz, można przeżuwać liście koka Erythoxylin, uczestnicząc w grupowych tańcach i miłosnych uniesieniach. Wtedy na niebie pojawia się napis METYLOBENZOILEKOGONINA. Nabożeństwo trwa. Wędrując ulicami Limy lub La Paz, wyciągałam ramiona jak kolorowy motyl i zbierałam na łące nektar radości. Później na strzelistych zboczach Kordylierów było wiele nieznanych, latających stworzeń, które delikatnie łaskocząc, obsiadywały całe ciało, pieściły skrzydłami i odnóżami, szumiały w uszach, oślepiały odbitym światłem. Jeden z nich zwrócił moją szczególną uwagę, było to połączenie muchy i ryby ze stonogą. Miał złote skrzydełka i pysk szczupaka. Wędrował po moich nogach coraz szybciej, wsysał się w ubranie i szczękał zębami. Wystraszyłam się. Stwór zjadł część koszulki i dobrał się do skóry. Krzyk zrzucił mnie w dół, spadałam z wysokości 6768 metrów w dół ze stworem wyjadającym mięśnie brzucha. Próbowałam się uwolnić, zdzierałam z siebie skórę, mięśnie, dotarłam do kości. Nagle na polanie pojawiła się Dobra Wróżka, która nektarem, zebranym z płaczu żałobników, ulepiła mnie od nowa i zamknęła stwora w metalowym pudełku. Robaczek oszalał. Kokainę zażywałam codziennie. Nie byłam w stanie przetrzymać spadających na mnie sztormowych skał, kiedy wysycenie kokainą zmniejszało się i świadomość docierała do jądra mego istnienia.

Malowałam na ścianach bezsensowne (?) wzory, niemożliwe do odczytania wprost. Tylko nowa porcja koki dawała mi możliwość scalenia obrazu. Codzienne odliczanie narkotyku w kroplomierzu jak krople życia, bezcenne sekundy, które przemijały w czasie bez ocalenia.

Pieniądze!!! Coraz więcej pieniędzy. Kurczyły się jak przekłuty balon. Nowe ceny, nowe żądania erotyczne. Moja cena zaczęła spadać. Frajerów odstraszał wygląd i ślady po wkłuciach, rozpaczliwy uśmiech, brak makijażu. Już wtedy nie potrafiłam pomalować twarzy. Byli i tacy, których właśnie to podniecało, mój upadek, lubowali się w przyglądaniu agonii. Miałam kokę z przemytu, dobry towar, który można używać w postaci tabaczki, podleczyć stany zapalne żył. Mój nos zaczął przypominać samotnie wędrujący kapeć, rozdeptywany przez tłumy, z czerwonymi krostami.

Musiałam pieprzyć się w ciemnym pokoju. Czy istnieje inny rodzaj mężczyzn, którzy spotykając się z kobietą nie myślą o seksie? Na szczęście byli właśnie tacy, inaczej nie mogłabym zarabiać na narkotyki. Pieniądze i dupa są ze sobą symbiotycznie powiązane. Mój masażysta rozbijał drżące mięśnie, usiłował im nadać elastyczność. Była to praca nad zerwanymi strunami rozbitego instrumentu, który brzmi fałszywie. Dni mijały do siebie podobne, wyznaczone rytmem przymusowej kopulacji i ilością pobranego narkotyku. Świat realny stoczył się poniżej stanu świadomości mego upadku. Nie wiedziałam, czy grzeszę i jak bardzo, niczego nie pragnęłam, nie krzywdziłam nikogo (taką mam nadzieję). Twarze klientów przemijały jak krajobrazy w szybko jadącym pociągu. Może wszystko jest daleką podróżą z nieustannie mijanymi ważnymi sprawami, które nigdy nie doczekają się rozwiązania.

Zwykła śmierć jest cudownym zaskoczeniem. A obrzydliwa śmierć ćpuna, czym jest? Wyczekiwaniem? Ulgą dla otoczenia? Potwierdzeniem teorii dwoistości świata? Umiałam pytać. Zawsze miałam potrzebę zadawania pytań. Może to było we mnie tą cząstką człowieczeństwa, która nigdy nie zanika. Śmierć każdego wieczoru przychodzi do mnie i sprawdza zapisane strony. Widzę, że jest zadowolona z mojej pracy. Nie mogę tego opóźnić, wiem o tym, lecz postanowiłam przyspieszyć pisanie. Dwa razy więcej stron dziennie, plus weekendy. Może to jedyna rzecz w życiu, która mi się uda.

Od dawna byłam stracona, znałam swego kata i oprawcę, imię tego, który wydał wyrok. Moje imię i ich imiona. Trójca. Poddałam się, lecz czy miałam szansę na obronę? Jest jeszcze jeden powód, dla którego pragnę skończyć książkę szybciej stan świadomości, w którym muszę teraz żyć, wspomnienia, pobudzane obrazy, postacie, stracone możliwości. Takie okrucieństwo przeżywa chyba człowiek w celi śmierci. Miałam kontakty z podstarzałymi lesbijkami, których nikt już nie chciał, mimo że nadal były zdolne do wielkich namiętności. Przypominały opiekuńcze duchy, trochę złośliwe, karmiły mnie, kiedy nie miałam pieniędzy. Kąpały i podniecały się drobnymi pieszczotami. Byłam już aseksualna. Byłam wyzwolona. Pozostała mi kokaina i śmierć; dwa współbrzmiące nałogi.

One dawały mi pewien rodzaj spokoju, bezpiecznego przemijania, tuliły do snu, kołysały śmierć. Złościła się na nie, pobrzękiwała nerwowo kośćmi. Nie wiem o co jej chodziło. Policja wzywała mnie na przesłuchania. Starałam się być dla nich uprzejma. Mieli szybkie, mocne pięści i agresywne głosy. Byłam milcząca, nie obrażałam się, nie zanieczyszczałam pokoju. Sprawa była delikatnej natury, nadal znano mnie jako wybitną malarkę, nie mogłam ot tak sobie zostać zabita podczas śledztwa, mimo że wszyscy sądzili, że moja śmierć to najlepsze rozwiązanie dla miasta.

Rozwiązanie. Nie teraz. Nie w tej sytuacji. Płód już się wykształcił. Odkąd piszę, pomimo udręki o powiększoną świadomość, cała rzeczywistość staje się dużo lżejsza, faluje, jakby ją można było niczym plastelinę ulepić w zupełnie inny kształt. Przedmioty stają się wiotkie, może ponownie zastygają w nowej konfiguracji. Nie mam nawet łóżka. Śmierć wraz z nakazem pisania, przydźwigała stolik i krzesło. Mogła też mi donieść łóżko.

Czy widziałeś kiedyś czytelniku śmierć zajmującą się takimi sprawami? Sądzę, że na koniec przychodzi Anioł, który wybawia z ciała. Nie wierzę w piekło, czyściec i takie tam duperele. To wszystko jest tutaj, tam od razu spotykamy się z NIM. Całą aktywność przeniosłam w krainę snu. Otaczały mnie bezładne myśli, które w natłoku tworzyły bezsensowne zdania. Wołałam: Jestem bezbrzeżną pustynią łajdactwa lądowego. Albo: Nie ma śmierci dla komików. Dokonałam genialnego odkrycia, że sama jestem nieskończonością ograniczoną. Na mojej planecie nie było czasu i przestrzeni. Nawet stosunki seksualne odbywały się w czasie prędkości kosmicznych. Przestałam odczuwać eskalację podniecenia i orgazmu. Równie dobrze mogłoby to być zwierzę, kloaka, ptak czy przepaść. Wydawało mi się, że świat jest skonstruowany na odmianach zboczeń, niczym kula na ramionach Atlasa, który rozkołysany popędami, nie potrafi się zahamować.

W czasie najgorszego upokorzenia, gdzieś zakopane, tliły się ostrzegawczym światłem marzenia. Zawsze chciałam spotkać się z Przyjacielem nad rzeką lub brzegiem morza, w miłosnym milczeniu, odpoczywając pod rozłożystą topolą lub na rozgrzanym piasku. Pilibyśmy wino, a w drodze powrotnej malarz namalowałby niespodziewanie nasz portret. Różowa gąsienica pełzała wzdłuż linii okna pokoju, połyskiwała zielonymi ślepiami i czarnymi szczypcami wbijała się w drewno podłogi. Wychodzenie z łóżka było Absolutną Stratą Czasu. Apatyczne meduzy wysychające na suficie, odpadały co kilka minut, rozsypywały się na twarzy. Spluwałam na nie, by odeszły. Nikt nie przewidział granicy mojej odporności. Co ty na to, Panie Artaud? Czy twój teatr okrucieństwa byłby w stanie mnie przestraszyć? Czyż świat wokół nie jest pustym miastem z melancholijnymi ulicami, po których w rytmie marsza poruszają się ludzkie manekiny? Czy mój umysł stał się zmieniającym inscenizacje collagem?

Rano, kiedy słońce rozgrzewa czule zamarznięte krople rosy, cena rośnie, urasta do bezcennej, kiedy kat szykuje się do drogi, by wypłacić się jednym strzałem w żyłę, jedną porcją wódki, czy pchnięciem sztyletu w plecy. W mroku wstrzymuję oddech, by ustrzec świat od wybuchu nowej bomby, którą noszę w sobie. Nie sądzę, że jest to możliwe bym oszukała śmierć. Nie wiedziałam, że pisanie wymaga także siły fizycznej.

Niepokój istnienia powracał. Niepokój pustki, niemocy, zagubienia. To dziwne, przecież nie trzeźwiałam. Bywało i tak, że w szalonej pomyłce jakaś tajemnicza dłoń zrobiła mi zastrzyk z heroiny, a wtedy popadałam w bezład, mięśnie przeciskały się pomiędzy arteriami żył albo zastygały w przeczuciu nieuchronnego zagrożenia, niczym błyskawicznie działająca narkoza. Tamta Barbara brała tylko piąty. Tak. Więcej nie pamiętam. Byłam jak przykuta do łodzi dryfującej po oceanie, odbijającej się o skaliste nabrzeża, bez wioseł, bez rąk. Ach, żeby w końcu przyszedł jeden duży pająk i pozjadał wszystkie małe pająki. Trzeba otworzyć drzwi do ogrodu. Nie wiedziałam jak mijają godziny, dni, pory roku. Czas zatrzymał się albo oszalał w niewiadomym kierunku. Wszystko było przeliczane na dawki koki, miłosne chwile, puste strzykawki, zbędne nakładanie butów. Kupę zawsze można zrobić obok łóżka albo w majtki. Telefony, telefony. Dopiero po wzrastających porcjach narkotyku potrafiłam odliczyć czasokres, który upływa pomiędzy jednym a drugim zaistnieniem ukłucia. To impulsy czasowe są wysyłane do mózgu poprzez żyły, a raczej zawartą w nich truciznę. Rok 1990? Nie rozśmieszajcie mnie.

11
{"b":"88327","o":1}