Литмир - Электронная Библиотека

Odsłona czwarta: Delirium cocainikum

Wyjrzało słońce wraz ze świtem. Nie śpię, nie czuwam. Sądzę, że nie ma naukowego wyjaśnienia mego obecnego stanu. Systematycznie zbliżam się do kresu… Zmniejszyłam się o dalsze cztery centymetry. Czy zmieniałam się w drzewo bonsai? Świat bardzo małych ludzi byłby pewnym rozwiązaniem kwestii żywieniowych i mieszkaniowych. Oczywiście wykluczając potrzebę przestrzeni.

Przerastały mnie moje obrazy, paleta stała się wielokrotnie cięższa. Malowałam miniaturowe kosmosy i czasoprzestrzenie przetykane nićmi pajęczyny, umazane fekaliami robaków. Sądziłam, że nad ziemią jest zawieszona Wielka Dupa, która co jakiś czas wypróżnia się nad kontynentami i obsrywa tu i ówdzie miasta, kraje, ludzi, w zależności od powiewu wiatru. Ściany pomalowałam na kolor pomarańczowy. Posprzątałam mieszkanie. Słodycz pustki. Wiatry przynosiły świeży powiew, wilgoć zanikła. Szczury zaskoczone przemianą zmieniły rewir żerowania. Ból przeszywający odleżyny zmuszał mnie do działania. Zamroziła mnie Królowa Śniegu, oczy odbijały doskonale światło bez mrugnięcia powiekami.

600 mg kokainy. Świat zawirował i upadłam. Śmierć wystraszyła się, że odejdę zbyt wcześnie. Zastygłam w półklęczącej pozie, w Wielkim Oczekiwaniu na ostateczne rozwiązanie, sparaliżowana przez skurcz mięśni. Nagle nastąpiło rozluźnienie i potężny, gardłowy śmiech wypełnił pokój, jak woda przedziera się przez zaporę. Tak odnaleźli mnie sanitariusze, związali i wrzucili do wozu. Kierunek akcji szpital psychiatryczny. Byłam grzybem, który żywił się martwymi drzewami albo kliszami fotograficznymi, na których utrwalone było moje życie.

W szpitalu zaczęłam mówić, jakbym musiała powtarzać zaległe lekcje. Wyrzucałam z siebie bezkształtne słowa, sylaby, nawracające uporczywie głoski. To były jakieś zawody, na których trzeba nieustannie ścigać się słowami, by nie usnąć, nie znieruchomieć. Lekarze nie przemawiali do mnie. Nie dopuściłam do tego. Zostałam zamknięta w izolatce z wytłumionymi ścianami. Nerki przestawały funkcjonować. Śmierć łagodnie osuwała się wzdłuż kręgosłupa lecz powstrzymywano ją. Walka trwała dziewiętnaście dni o każdy oddech, przyspieszenie pulsu, jedną kreskę temperatury.

Przenosiłam się do Wielkiej Mgławicy, moja świadomość obejmowała zbyt wiele systemów bym mogła je skoordynować na połączeniach systemu nerwowego. Posiadałam inną budowę połączeń synaptycznych, przetransformowanych przez kokainę. Lekarze nadal w absolutnym milczeniu, jakby całkowicie zaskoczeni moim istnieniem, wlewali we mnie płyny ustrojowe, podłączali do respiratora, badali krzywą pracy mózgu. Po przebudzeniu oskarżałam ich o zbiorowy gwałt. Powiększenie pochwy było wyraźne, śluz wyciekał nadmiernym strumieniem.

Podsłuch zainstalowano w wywietrznikach na sali. Stamtąd szeptali. Dlatego gromadzili mój mocz, by w kroplówkach podawać coraz więcej trucizny. Walka z pasami była bezcelowa, mięśnie popadały w rezonans przy każdej próbie ich naprężania i jakaś niewidzialna dłoń powstrzymywała mnie, przynosząc chwilową ulgę. Anioł Stróż łaskotał mnie w stopy wywołując szczęśliwy spazm śmiechu i dawał poczucie ciepła. Po powrocie z Wielkiego Snu rozpoczęłam naukę chodzenia. Porażone mięśnie posuwały się powoli pod naporem szkieletu, a zmysł równowagi nie potrafił zaskoczyć nowym rytmem wzbudzania. Stawiane kroki przy pomocy ściany były oklaskiwane przez innych pacjentów. Zwieracze zawodziły w każdym momencie i kupa spływała na świeżo wymytą posadzkę. Telewizja była nieznośna, stale nadawano o mnie programy, a spiker obrzucał mnie przekleństwami. Gasiłam aparat, co wzbudzało niezadowolenie.

Kiedy opanowałam sposób na poruszanie się, podniecenie narastało i wirowałam w tanecznych podskokach w palarni lub holu głównym, co zaburzało porządek i ciszę. Spokój na psychiatrii jest wpisany w regulamin i należy go bezwzględnie przestrzegać. Za karę zabroniono mi oglądania telewizji. O Bogowie, nie mogło być większej ulgi. Zaczęłam zastanawiać się jaka tajemnica tkwi w sile ramion sanitariuszy, kiedy każdy pacjent nieruchomiał na ich widok, milknął w krzyku i nikt, nikt nie poskarżył się za uderzenie w twarz czy kopnięcie pod prysznicem.

Nikt mnie nie odwiedzał, nie pytał czy stan mój ulega poprawie. Najchętniej tańczyłam nago, za co zaraz byłam przywiązywana do kaloryfera.

Lekarz namawiał mnie bym malowała. Pędzelek wędrował po kartce i zostawiał kilka bełkotliwych plam.

Oni czekali zaczajeni, by mnie wchłonąć w otwór do mielenia na mączkę, którą żywili szpitalne świnie.

Kto w tak uparty sposób wygrywa symfonie Beethovena, pośrodku kamieniołomów w Kaliszanach?

Zostałam podłączona pod komputer schizofrenika i stałam się eksperymentem w dziedzinie Robakologii, przemiany larw, budowy odnóży, sposobu odżywiania i atakowania naskórka, kolorów godowych.

Mózg lekarzy także jest skomputeryzowany, mają zakodowane dawki leków, sposoby pacyfikacji. Nie ma bezpośredniego połączenia z pacjentami.

To niepojęte! Kazali mi myć klozety! Mnie, która sterowałam całymi systemami! To zbrodnia na moim geniuszu!

Wewnętrzny podsłuch, który połknęłam podczas kolacji wymagał stale pozycji pionowej i konserwacji kokainą.

Zakaz onanizowania!

Zakaz palenia papierosów przez trzy dni. Za kradzież spirytusu z apteczki oddziałowej. Panie mój, jeden mały niuch wtedy, a spełniło by się Królestwo Boże. Taka niewielka szpryca, która już nie zaszkodzi, takie nic, ot tak sobie, by poczuć inaczej smród oddziału. Nie mieli żadnego prawa by mnie więzić. Byłam jedynie zdolna do ucieczki; prześlizgnęłam się przez kratę w palarni o zmierzchu, kiedy następuje zmiana personelu i odeszłam w las otaczający szpital.

Nareszcie wolna, bez ciosów, bez poniżania duszy, bez zmuszania do jedzenia i kąpieli. System komputerowy zmniejszył zakres działania; dotarłam do domu bez nakazów. Czasami obłęd jest dobrym wyjściem.

Stałam się nienamacalną strukturą bytu.

Ostatecznie pokusa samobójstwa tkwiła we mnie od dziecka. Zapach umierania, zawijanie nici życia w supełki, niedbale, zapach wonności przekroczenia zjawy. Na dzisiaj wystarczy. Muszę ułożyć się wygodniej, nigdy nie wiem, gdzie jest granica mego ciała, to coś płynnego, przybiera kształt wgłębienia w łóżku. A słońce nadal świeci. Jest coraz cieplej. Co za dziwny wrzesień. Wczoraj udało mi się na chwilę wyjść do ogrodu; niebo było roziskrzone setkami gwiazdozbiorów. Królowała Wielka Niedźwiedzica. Poczułam spokój, głęboki, przenikający mnie niczym doświadczenie prawdy. Wiedziałam, że taki spokój przychodzi, kiedy przekracza się stan umierania w agonii i wchodzi się w stan śmierci klinicznej, kiedy ciało jest jeszcze po tej stronie, a zmysły dostrzegają światło, ból zamiera, odpływa łodzią w dół rzeki. Ból także jest zniewolony w ciele, walczy, staje się uczłowieczony. Zaczęłam brać kokainę w tętnicę szyjną. Innej możliwości już nie posiadałam. Byłam jak bańka mydlana, pozbawiona ciężkości; mogłam fruwać bezpiecznie na ograniczonej przestrzeni.

To jeszcze kilka dni. Czuję się coraz gorzej, chyba mam gorączkę, myśli ponownie uciekają, są niezdarne, zagubione w słowach, oddech ulega spłyceniu, ostrość wzroku zmniejszyła się o 60%. Lecz teraz czuję, że chcę dokończyć wspomnienie. Ja sama tego pragnę.

W kawiarni przyglądałam się wirującemu pod sufitem wiatrakowi o potężnych, ostro tnących powietrze skrzydłach. Nagle jedno z nich urwało się i cięło głowy siedzących ludzi. Ja w ostatniej chwili umknęłam pod stolik. Krew jasnym, żywym strumieniem rozpryskiwała się po ścianach, tworząc nowoczesne malowidło z mozaiką ciepłego mózgu. W kawiarni panowała cisza, wiatrak sam się zatrzymał, ucichły jęki zabitych. To naprawdę nie była moja wina.

Sen powracał. Wibrujący dźwięk przekraczał barierę czasu, przenosił moje ciało w tysiącletni las pełen niewidocznych ścieżek, gąszczu i wysychających źródeł. Na wzgórzu stał kościół otoczony krzyżami, wymarły, bez tchnienia modlitwy, wypełniony pustką lasu i zapachem gnijącej podściółki starych liści i zwłok zwierząt. Nie potrafiłam stamtąd uciec, nie umiałam odnaleźć drogi. Obciążone nieznanym ciężarem nogi wbijały się w lepką ziemię wokół kościoła. Wiatr zamarł, było bezszelestnie, bez ruchu.

Rozpoczęłam tajną wojnę z odbiornikami telewizyjnymi. Spikerzy przekazywali społeczeństwu rozkaz wykonania na mnie wyroku śmierci. System transmisji przebiegał przez moje jelita i wysysał resztki żywotności. Zbrodnia doskonała. Latarnia pod domem przekazywała sygnały świetlne przeciwnikom, czas emisji, kiedy udało mi się przyjąć trochę pokarmu.

Olśnienie prawdy ostatecznej: każda choroba to maska.

Nie śmierci, tak nie będziemy się zabawiać. Jeżeli zależy ci na tym tekście, to przywróć mi lepszą sprawność umysłu i wzroku.

Instynktowne pragnienie śmierci nad ranem przeradzało się w obsesyjną chęć życia, choćby kilku lat szansy na inną postać.

Szatan zapładniał mnie co noc, nakazywał rodzić potworki. Usiłowałam je topić wkładając kamienie do wzdętych brzuszków, lecz woda wyrzucała je jak baloniki i fale gniewnie pluły mi w twarz.

Jesień wypełnia otoczenie.

Już czas.

Czym było tamto ciało pełne zaczarowanych labiryntów, uniesień rozbudzonej z porannego snu skóry, pełne tajemnicy dotyku, kiedy stawałam się kobietą, ja, dziecko kobieta w wibrujących światłach poklasku, oparów kokainy, zaciśniętych palcach na wszelkiej maści członkach albo tłoczona ciężkimi dłońmi policjantów na kraty. Cielesność. Dusza. Rozdzielenie od początku istnienia. Kto staje się całością? Zapach jesieni jest realny, bardzo wyraźny, wypełnia dom, ociera się leniwie jak kot o drzewa w ogrodzie.

Moje kolejne urodziny: 22, 23, 24, 25 lat. Odmierzano mnie przez kroniki policyjne czy karty statystyczne szpitali, oczy kobiet: Spójrz, nie ma jeszcze 30 lat, a wygląda na sto, może 1000 lat.

To dorośli tworzą obłąkane dzieci.

Ja wykonuję jedynie ich zamiary.

Nie znałam zbyt wielu ludzi w zwykły sposób. Mężczyźni na jedną noc zawsze odgrywali jakieś role, supermenów lub nieszczęśliwych i pokrzywdzonych. Chyba w jednym człowieku jest wiele postaci, które obumierają jak skóra węża, odpadają od głównego trzonu, a na ich miejsce odrastają nowe, mniej lub bardziej zagmatwane, polepszone lub zakazane. Tylko ja malałam w kolejnych warstwach.

16
{"b":"88327","o":1}