Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A więc mędrcy kabaliści zbudowali golema i przebywa on obecnie w… – zaczęła Katarzyna.

– Tak. Zawsze buduje się dwa i, poddawszy je próbom, niszczy mniej doskonałego. Dobrze wykonany jest prawie nie do rozpoznania.

– Hmm… Czyli następnym razem może zaskoczyć nas na ulicy? Nie da się go jakoś wyłuskać z tłumu?

– Ma kilka charakterystycznych cech. Nazywamy je stygmatami golema. Po nich daje się go rozpoznać. Nawet w tłumie…

– Jakie to cechy? – zapytała księżniczka.

– Stygmaty są psychiczne i fizyczne. Golem jest bezpłodny, nie odczuwa pociągu seksualnego, najczęściej ma niewykształcone narządy rodne. Czasem nie umie się wysłowić, jąka się lub mówi rzeczy niezrozumiałe. I nie czuje przynależności do rodzaju ludzkiego. Jego ciało jest doskonalsze niż ciało człowieka. Może nie spać przez wiele dni, wytrzymuje niezwykle długo bez wody i pożywienia. Można go zamurować żywcem, a on i tak przetrwa całe lata, gdyż nie potrzebuje powietrza. Ma płuca, ale służą one tylko po to, by mógł wydawać dźwięki. Gdy nie mówi, nie oddycha. Prawidłowo wykonany w zasadzie nie różni się od ludzi, można go jednak rozpoznać po tym, że ma pewne cechy szczególne. Na klatce piersiowej w okolicy serca posiada zagłębienie w kształcie misy. Na czole widnieje u niego znak w kształcie litery Y lub X. Jego lewa stopa jest odrobinę bezwładna. I jest długowieczny. Może żyć nawet sto pięćdziesiąt lat.

– Jasna cholera! – Katarzyna domyśliła się pierwsza.

Zerwała się od stołu, wywracając krzesło. Pozostali też odskoczyli do tyłu. W następnym ułamku sekundy trzymała już w ręce pistolet, a koniec lufy celował w czoło starca.

– Pociski z ołowianymi czubkami, rusz się tylko, a wpakuję w ciebie dwanaście! – krzyknęła.

Spojrzał na nią zupełnie obojętnie.

– I naprawdę sądzisz, że mnie to zabije? – Uśmiechnął się. – Przeżyłem gorsze rzeczy niż odstrzelenie głowy.

Stanisława poczuła, jakby połknęła kostkę lodu. Jej żołądek promieniował chłodem.

Wystarczy, że zdmuchnie świecę, pomyślała. W ciemności wykończy nas w kilka sekund.

– Usiądźcie – poprosił łagodnym, spokojnym głosem. – Gdybym chciał was zabić lub gdybym dostał takie polecenie, dawno byście nie żyli.

Alchemik zdecydował się pierwszy.

– Golemy można zbudować na dwa sposoby – podjął opowieść antykwariusz. – W sposób, nazwijmy to, naukowy, nadając im rozum, wdrażając do procedur logicznego myślenia, a nawet planowania przyszłości. I na sposób drugi. Mnie zbudował cadyk Salomon Storm przy współudziale wszystkich kabalistów z Krakowa oraz kilku przesiedleńców z Rzeszy. Wyposażył mnie w umysł niemal równy swojemu i nakazał strzec biblioteki. Nie posiadam mocy koniecznej do ochrony sprawiedliwych i nie jest to moim zadaniem. Można też zrobić wszystko po partacku… Tak jak Jehuda ben Becalel z czeskiej Pragi, który do tego był tak nieostrożny, że o jego doświadczeniach dowiedzieli się goje… Można to zrobić szybko, zwalić na stos kupę gliny, ulepić z niej kukłę, napisać na dłoni kilka hebrajskich liter i tchnąć w nią życie pobawione rozumu. Tak wykonany golem będzie miał wszystkie cechy prawdziwego, ale nadawać się będzie do jednorazowej akcji. Można go wysłać, by ukręcił komuś głowę, i trzeba go zniszczyć, nim nadejdzie czas szabasu.

– Dlaczego? – Monika pierwsza zadała pytanie.

– Będzie próbował dostać się do synagogi, a nie wolno mu tego uczynić, gdyż, podobnie jak ja, pozbawiony jest duszy.

– Jak to, to pan… – wykrztusiła Katarzyna.

– Duszę może dać tylko Bóg, a mnie uczyniła ręka człowieka. Jest też jeszcze jedna cecha golema. Brak wolnej woli. Mnie zakazano chodzić do synagogi, dlatego, mimo przemożnej chęci, pozostaję tutaj.

– Brak wolnej woli, czy to znaczy…? – zapytał Mistrz.

– Cadyk nakazał mi pilnować biblioteki. Więc pilnuję. I będę pilnował, póki moje istnienie nie dobiegnie końca.

– Minęło prawie siedemdziesiąt lat.

– Mój czas biegnie inaczej niż wasz. Poza tym nie zabroniono mi umilać go sobie czytaniem książek. O co jeszcze chcielibyście zapytać?

– Jak zabić golema? – W oczach agentki zapłonęła determinacja.

– To bardzo proste – wyjaśnił. – Nad tą stopą, na którą utyka, na łydce jest zgrubienie. Trafienie tam powoduje u nas śmierć przez wykrwawienie.

– Ale przecież wy nie macie krwi… – zauważyła księżniczka.

– Mamy. Ale to jedyne miejsce, gdzie przybiera ona z grubsza materialną formę istnienia. Druga metoda jest trudniejsza. Ożywia nas zaklęcie hebrajskie. – Podwinął rękaw koszuli. Na przedramieniu widniał ciąg znaków. – Jak widzicie, ostatni wyraz brzmi emet, czyli prawda, jeśli jednak zetrze się literę alef, zamienia się on w słowo mot, czyli śmierć. Usunięcie tej jednej litery wystarczy, by zamienić żywą istotę z powrotem w pył, z którego się zrodziła.

– Nie boi się pan mówić tego tak otwarcie? – zdumiała się alchemiczka.

– Przecież widzę, że mnie nie zabijecie. – Wzruszył ramionami. – Więc czego mam się obawiać?

* * *

Arminius obejrzał samopał.

– Jestem pełen podziwu – powiedział wreszcie. – Ale czy to bezpieczne?

– Dobra stal narzędziowa. Oczywiście, używając normalnego prochu trzeba się liczyć z tym, że naprężenia będą zbyt duże i struktura metalu wcześniej czy później się podda. Strzeliłem z niego jak na razie dwa razy. Raz dla sprawdzenia, czy działa, i raz…

– …do mnie. Ile jeszcze wytrzyma?

– Może pięć strzałów, może dwadzieścia… Ale wolałbym kropnąć ją jednym strzałem i zrobić nową pukawkę.

– Bardzo rozsądnie.

– Mamy jeszcze karabin – przypomniał sobie Laszlo. – Ten, którym mnie trzymałeś w szachu. Możemy go w razie czego wykorzystać.

– Nie bardzo. Kupiłem go od handlarza starociami. Komora nabojowa dawno już przewiercona, zresztą i tak nie miałem do niego amunicji. Co najwyżej lufa może się przydać…

* * *

Zakurzony wolumin oprawiony w szare płótno. Sporządzono go pod koniec osiemnastego wieku, jednak jego treść odnosi się także do wydarzeń wcześniejszych. Alchemik próbował odczytać wyblakły atrament, ale nie poradził sobie. Za słabo poznał jidysz, z kabalistami zawsze rozmawiał po hebrajsku lub aramejsku. Izaak Apfelbaum, golem, bez najmniejszego kłopotu tłumaczy zawiłości rękopisu. Nie ograniczają go ludzkie słabości, nie czuje zmęczenia, nie nuży jednostajna praca.

– Bractwo Drugiej Drogi posiada w Krakowie swoich adeptów. Ci z tłumu ni ubiorem, ni zachowaniem wyróżnić się nie dają, jednakowoż gdy między sobą rzeczy czynią, w habity na kształt zakonnych świętokradczo członki swe oblekają. Niektórzy dawniej z wiarą naszą mojżeszową ich wiązali, prawdą to jednak nie było, gdyż wiary oni żadnej nie dochowują, a przez grzech sodomii i mordy popełnianie w nienawiści u żydów i chrześcijan się znajdują. O ile jednak rabini ludowi o nich powiedzieli, o tyle magistrat i rada pachołkom starościńskim ich ściganie powierzyli, uświadomienia ludu chrześcijańskiego w tym względzie zaniedbując, przeto trudy, z miasta zarazy tej kainowej wyplewienia, na nas wyłącznie spadają.

– To niewiele – mruknął Alchemik. – Mniej nawet niż ja wiem. Nie zachowały się jakieś księgi sądowe, dokumenty dotyczące tych schwytanych? Jeśli tak bardzo ich nienawidziliście, to logiczne wydaje się, że przed śmiercią wyciśnięto z nich to i owo…

Antykwariusz ruszył gdzieś na górę po schodach. Świecę zostawił na dole.

– On nie potrzebuje nawet światła – szepnęła Stanisława.

– Ja też nie. – Wzruszyła ramionami Monika.

Wrócił po chwili z kolejną zakurzoną księgą.

– To rękopis o alchemii – powiedział. – Sporządził go Mojżesz Issereles Auerbach czyli Rabbi Moses Remuch.

– Znałem go – wymamrotał Alchemik. – To był wielki człowiek…

– Michał Sędziwój z Sanoka, otrzymał sekret tynktury od swego nauczyciela i mistrza Setoniusa zwanego Cosmopolitą – czytał Apfelbaum. – On też sekret natury zjawiska transmutacji pragnął poznać i mnie w niektóre arkana alchemii wprowadził, sądząc, iż mógłbym być mu pomocnym…

Przerzucił kilkanaście stron.

– Dziwnie słuchać relacji o własnych dokonaniach – mruknął Mistrz.

– Bractwo Drugiej Drogi, które wedle tego, co wiemy, plugawców i rzezimieszków skupia, którzy arkana alchemii zgłębić próbują, jednak nie dla mądrości ukrytej poznania, ale by złoto zdobyć, a wraz z nim władzę nad ludźmi, której szczególnie pożądają. Pojawiwszy się w Krakowie około 1602 roku, zrazu brata Marka dominikanina porwali i srodze torturując, wiedzę jego wysondować próbowali. Odkrywcą on był sztuki, jak złoto przez dodanie niklu do srebra podobnym uczynić i sekret ten na torturach im wydał, nic więcej jednak z niego nie wydarli, przeto poranionego ciężko pod miastem ostawili, aż po trzech dniach skutkiem zadanych gwałtów zmarł. Wtedy mistrza Michała Sędziwoja dopadli i srogim go poddali sztukom, pięty mu żywym ogniem paląc.

Katarzyna spojrzała na Alchemika. Siedział zasłuchany, widać przypominając sobie dawne dzieje…

– On jednak dzielnie tortury przetrzymał, a chwilę sposobną wykorzystawszy, ręką uwolnioną kata swego zdławił i z okowów oswobodzon, na wolność się wyrwał, mimo okulawienia srogiego, siedmiu członków sekty po drodze zabijając. Wrócił dnia następnego na czele przyjaciół i szturmem siedzibę łotrów wzięli, wewnątrz jednak ducha żywego już nie zastali, a jedynie garść złotych ziaren z pyłu podłóg zebrawszy, domyślać się mogli, że druga droga transmutacji istotnie odkrytą została.

– W odwecie zabili potem w ciągu kilku lat sześciu adeptów alchemii, nieomal kładąc jej kres – westchnął Michał. – Wtedy też zebrałem grupę godnych zaufania ludzi i zacząłem ich szkolić. – Skinął głową w stronę Stanisławy. – Jednak Bractwo nie dało już potem znaku życia…

– Druga droga. – Agentka spojrzała na wampirzycę. – Wspominałaś coś o oliwie i ludzkiej krwi?

– W Bizancjum było trochę alchemików – odpowiedziała. – Większość greckich, ale i trochę uchodźców z krajów arabskich, głównie z Egiptu.

24
{"b":"88217","o":1}