Ale za kilka godzin poczuje się jak nowo narodzona. I w pewnym sensie będą to nowe narodziny. Czas zatrzyma się dla jej ciała. Przeżyje całe wieki, a przy odrobinie szczęścia może nawet tysiąclecie. Coś uwierało ją w policzek. Drobne okucie ze srebrzonego brązu.
– Tysiąc czterysta złotych – szepnął antykwariusz, widząc, że wyrwała się z zadumy.
– Dziewięćset – rzuciła swoją propozycję.
Poskrobał się z frasunkiem po głowie…
* * *
Ósma rano. Księżniczka zasiadła w ławce. Wyjęła książkę, zeszyt oraz wieczne pióro. Położyła przed sobą okucie i uśmiechnęła się do swoich myśli. Historyczka nadal jest chora – tym razem zastępstwo ma Stanisława. Kilka uczennic na jej widok przygarbiło się nieco. Ale lektorka jest w dobrym humorze.
– Dziś pomówimy sobie nie o przeszłości, ale o przyszłości – powiedziała z uśmiechem.
Wytrzeszczyły oczy.
– Zastanówmy się wspólnie nad takim problemem: nasza cywilizacja w ciągu ostatnich siedmiu tysiącleci wykonała skok od kultury zbieracko-łowieckiej do lotów w kosmos. Wiecie, jak wyglądało ostatnie dwieście lat. Spróbujmy zatem pofantazjować sobie, co będzie za kolejne dwadzieścia, czterdzieści, może sto…
Magda wyciągnęła z torby sczytany numer „Nowej Fantastyki”.
– „Polska 2036 r. Szwecja przystępuje do wypłaty szóstej transzy odszkodowań za Potop” – przeczytała na głos.
Po klasie przeleciał chichot.
– Nie ściągaj. – Stanisława też była rozbawiona. – Wymyślmy coś sami…
Monika podeszła do biurka.
– Przepraszam, czy mogę na chwilę…
Trzaśniecie drzwi. Wszedł dyrektor, blady jak ściana.
– Pani Kruszewska, inspekcja z kuratorium…
Aha! Zrozumiała od razu, dlaczego tak zbladł. Przysłali dranie niezapowiedzianą kontrolę. Kierownik szkoły spostrzegł błysk w jej oku i teraz naprawdę się przestraszył. Czuł przez skórę, że ta nieobliczalna kobitka zaraz wytnie jakiś numer.
Wizytatorów było dwoje. Ponury facet i wyniosła dama w garsonce. Oboje byli skrzywieni, jakby właśnie przełknęli po kawałku cytryny. Usadowili się na końcu sali. Po co tu przyszli? Dla Stanisławy jest to jasne. Od pewnego czasu władze mnożą bariery biurokratyczne, jak tylko mogą, przeszkadzają prywatnym szkołom przetrwać trudny okres recesji. Pewnie będą szukać dziury w całym. Liczą na to, że w wyniku kontroli szkoła utraci dotację. Dlaczego zjawili się akurat na lekcji historii? Widocznie przynajmniej jedno z nich jest historykiem. Szukają haka? Niech się udławią.
– Proszę kontynuować – mruknął mężczyzna.
Stanisława wiedziała już, co ma zrobić. Jest za młoda na nauczycielkę, mogą się tego czepić, musiała zatem maksymalnie odwrócić uwagę od siebie. Monika ciągle stała obok z niewinną minką. Hmmm. Pewnie chciała wyjść do toalety. Wytrzyma do końca lekcji? Chyba będzie musiała.
– Właśnie przepytywałam uczennicę – wyjaśniła nauczycielka. Odwróciła się w kierunku księżniczki. – Dalej proszę…
Monika mówiła nie do końca składnie, czasem brakowało jej jakiegoś wyrazu. Opisała historię tragicznej w skutkach pomyłki… Stefan Duszan ogłasza się carem Wielkiej Serbii, zaczyna się fatalna w skutkach wojna z Cesarstwem Bizantyjskim. Jan VI Kantakuzen wzywa na pomoc Turków osmańskich. Ci opanowują Bałkany i zwracają się przeciw dotychczasowemu suwerenowi. Mija zaledwie stulecie. Odsiecz pod wodzą polskiego króla Władysława zostaje rozbita pod Warną. Po kilku latach oblężenia upada Konstantynopol.
Wizytatorom szczęki opadły. Do tej pory nie słyszeli nawet, że poganie zaraz po zdobyciu Bizancjum rzucili ogromne siły na północny wschód, by wreszcie upokorzyć Gruzję i Armenię. Księżniczka opisała wypadki, wyliczyła ważniejsze miasta, daty, nazwiska dowódców. Była tam, ale o tym oczywiście nie wspomniała. Z lekką kuszą w dłoni, w niedużym oddziale ormiańskiej partyzantki. Zabiła wielu tureckich żołnierzy i może przynajmniej trochę przyczyniła się do ocalenia chrześcijańskiego kraju…
– No, siadaj, czwórka. – Stanisława odesłała ją na miejsce.
Wróg został częściowo spacyfikowany, teraz pora go dobić.
– Przejdźmy do omawiania sytuacji na Półwyspie Bałkańskim i w basenie Morza Śródziemnego.
Wykładała przez piętnaście minut w podobnym stylu jak księżniczka. Opowiedziała o sytuacji w Serbii i Bośni, o próbie budowy na gruzach cesarstwa niezależnych państw, o rozpaczliwym wysiłku zatrzymania fali islamu. O klęsce. Urwała w pół zdania.
– Sytuacja nie byłaby pełna, gdybyśmy nie omówili sobie jeszcze, jak to wyglądało od południa. Czy ktoś na ochotnika opowie nam o chrześcijanach w Nubii?
Na ochotnika? Wolne żarty. Zagrała va banque . Cała nadzieja w tym, że Magda zdążyła przeczytać pożyczoną książkę… Cuda się zdarzają. Uczennica podniosła dłoń.
– Na ocenę?
– Hmmm. Wolałabym postawić plusa za aktywność, ale jak się postarasz, pomyślimy. Niech ci będzie.
Pozostałe uczennice ledwo mogły wysiedzieć z emocji. Magda opowiadała. Nobadia, Makuria, Alodia… Unicestwione królestwa ożyły. Rok 745, armia chrześcijańska uderza z południa na islamski od dawna Egipt w obronie patriarchy aleksandryjskiego. Szaleńcza wyprawa tysiąc kilometrów na północ przez wrogi kraj, podjęta dla ratowania jednego człowieka. I dla ratowania swojej wiary.
Wszyscy milczą wstrząśnięci. Wreszcie Magda dochodzi do tragicznego roku 1504. Upada Alodia. Blisko tysiąc lat chrystianizacji Nubii staje się tylko pięknym wspomnieniem. Niedobitki chrześcijan wycofują się do królestwa Aksum, do Etiopii. Ci, którzy pozostali, jeszcze przez całe dziesięciolecia będą ukradkiem palić lampki i modlić się w zasypywanej przez piaski katedrze w Pahoras…
– Nieźle, masz czwórkę na zachętę.
W rzeczywistości wpisała tłustą szóstkę. Niech się dziewczyna cieszy.
Wizytatorka sama jest historykiem. Jest nawet metodykiem nauczania. W życiu nie widziała czegoś podobnego. Ba, nigdy wcześniej nie słyszała o tych wydarzeniach. Chrześcijanie w Afryce, stawiający opór Arabom jeszcze w XVI wieku?
– Gdzie pani studiowała? – Spojrzała na Stanisławę oczyma rozszerzonymi ze zdumienia.
– Nie jestem historykiem z wykształcenia. – Przeciwnik został rozgromiony. Teraz trzeba go wdeptać w ziemię. Alchemiczka uśmiechnęła się lekko. – Pracuję tu jako lektorka francuskiego, poproszono mnie o zastępstwo na czas choroby nauczycielki przedmiotu. Daleko mi do jej wiedzy i fachowości, omawiam więc z uczennicami tylko prostsze zagadnienia.
Dzwonek. Księżniczka pobiegła do toalety. Wizytatorzy wyszli. Kobieta w garsonce co chwilę kręciła głową. Czuła się kompletnie otumaniona.
– Ale ich pani załatwiła – wyszeptała Magda.
Lektorka popatrzyła na klasę. Odpowiedziało jej spojrzenie dziewiętnastu par oczu. We wszystkich wyczytała głęboki podziw. Wiedzą, co zrobiła i jak zrobiła.
– Zapamiętajcie, moje drogie. – Uśmiechnęła się, ale jej głos stwardniał. – Urzędnicy są jak wszy. A wszy ssą krew i przenoszą różne choroby, które nas osłabiają… Dlatego takie insekty trzeba rozgniatać. Bez litości.
* * *
Dochodziło południe. Węgierski łowca wampirów spojrzał na zniszczony piec i splunął ponuro. Ujął w dłoń przecinak oraz młotek, potem zdjął pierwszą warstwę – geologiczną. Nie cały wsypany do pieca piach uległ stopieniu. Na wierzchu był sypki i dał się, choć z pewnym trudem, odgarnąć na bok. Pod nim ukazała się chropowata powierzchnia, przywodząca na myśl piaskowiec. Górne warstwy były kruche i ustępowały w miarę łatwo pod mocnymi ciosami, ale głębsze zastygły na kamień. Po kilkunastu minutach Laszlo stwierdził, że nie da sobie rady. Pod ciężkim, szarym szkłem widać było pofałdowaną powierzchnię stopionej żeliwnej płyty. Od biedy nawet dało się zauważyć, gdzie kiedyś były fajerki, ale zaspawały się na amen.
Uniósł odbity młotkiem kawałek do oczu. Szare szkliwo, w nim zatopione krople metalu… Widział już kiedyś coś takiego, na uniwersytecie w Budapeszcie, gdy z dziadkiem oglądali kolekcję meteorytów. Jeden z nich, pallasyt Brahin, wyglądał, wypisz, wymaluj, jak to gówno… Tylko był nieco bardziej zielony. Potłuc na kawałki i spylić kolekcjonerom? Hmm, nie taki głupi pomysł…
Górą się nie dało, to może bokiem? Albo wręcz od spodu? Boczne drzwiczki prowadziły do popielnika. Otworzył je i popatrzył w zadumie na zastygłe sople stopionego żeliwa. Z rusztu nie zostało wiele. Tędy też się nie przebije. A zatem srebrna moneta, a raczej jej szczątki, pozostanie na zawsze zatopiona w szklistej masie. Trudno. Trzeba zdobyć inną.
Westchnął ciężko. Przeszedł do sąsiedniego pokoju. Kawałek stali narzędziowej, stojak… Przesunął opuszką palca po czubku wiertła. Stępiło się znacznie, ale nie miało to już większego znaczenia. Prawie kończył…
Puścił w ruch wiertarkę. Nie mógł użyć pełnej mocy, ponieważ stal zanadto się nagrzewała, co groziło rozhartowaniem. Po kilku minutach borowania zrobił przerwę i dla odmiany zajął się mechanizmem spustowym.
Przez wiele godzin zastanawiał się nad sposobami odpalenia ładunku i doszedł do przykrego wniosku, że posiadanymi narzędziami nie jest w stanie wykonać prawidłowo działającego zamka karabinowego. Także łamana lufa, taka jak w dubeltówce, okazała się zbyt skomplikowana technicznie. Cóż zatem mu pozostało? Zewnętrzny zapłon kapiszonowy, stosowany powszechnie od początków osiemnastego do połowy dziewiętnastego stulecia. Samopał będzie, niestety, wyglądał potwornie archaicznie i prymitywnie, ale przecież liczy się skuteczność, a nie wygląd. Kolba też była prawie gotowa. Solidna, dębowa – odpowiednie krzesło poniewierało się w sąsiednim pokoju – laga, w której, używając przystawki do wiertarki, wyfrezował odpowiednie leże na lufę. Im cięższa broń, tym mniejszy odrzut. Odpada ryzyko połamania palców już przy pierwszym strzale… Zakończył wiercenie i zmierzył głębokość. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Osadził gotową lufę w kolbie. Nawiercił cienką dziurkę, łączącą panewkę z komorą. Do spustu użył znakomitej sprężyny. Jak ją zdobył? Wymontował z parasolki, leżącej w kuble na śmieci…