Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zawsze pan się tak ładnie wyraża o kobietach, z którymi się pan przespał?

– Nie, nie zawsze, proszę pani. Tylko wtedy, kiedy, kiedy są kretynkami. To był dla nas obojga epizod, od razu o tym wiedzieliśmy i rzeczywiście, nie spotkaliśmy się nigdy więcej. Może niezbyt moralne, ale niegroźne dla mojego związku z Ewą. Tak mi się przynajmniej wydawało. I tak by było, gdyby Ewa mnie nie nakryła. Kazała mi się natychmiast wynosić. Zrobiła mi po prostu pranie mózgu, udowodniła, że jestem nic niewart i wyrzuciła mnie z domu.

– A pan tak się dał wyrzucić? Nie walczył pan o dzieci?

– Walczyłem, proszę pani. Początkowo zamieszkałem w wynajętym mieszkaniu i usiłowałem dostać prawo do widywania się z dziećmi, ale to był ciąg niekończących się awantur. Proszę pani, ja nie chcę się nad tym rozwodzić. Ona już nie żyje i nie mogłaby mi zaprzeczyć. A ja nie mógłbym o niej dobrze mówić. Wycofałem się właśnie ze względu na dzieci. Obiecała mi, że jeśli odejdę, nie będzie o mnie źle mówiła dzieciom. Nie chciałem, żeby przechodziły taką szarpaninę między mną a Ewą. Po jakimś czasie ona się z nimi przeprowadziła ze Śródmieścia, gdzie mieszkaliśmy razem, na jakieś peryferie. Zadzwoniła do mnie z żądaniem, żebym ich więcej nie szukał. Zmieniła Julce szkołę, a Januszkowi przedszkole. Może popełniłem błąd, ale wtedy właśnie zrezygnowałem. Podczas tej rozmowy prosiłem ją, żeby kiedyś do mnie zadzwoniła, jeśli dojdzie do wniosku, że jednak dzieciom potrzebny jest ojciec. Proszę pani, ja do tej pory mam ten sam numer komórki, na wypadek, gdyby Ewa zdecydowała się do mnie zadzwonić…

– Ożenił się pan?

– Nie. Mam przyjaciółkę. Opowiedziałem jej o pani telefonie. Ona jest… zupełnie inna niż Ewa. Ma trzydzieści sześć lat i pracuje w stoczniowym biurze projektów. Projektuje statki, wie pani.

– Wiem, co się robi w stoczniowych biurach projektów…

– Przepraszam. Oczywiście. Ona od dawna ma świadomość, jak wyglądało moje życie, i że mam dwójkę dzieci. Wczoraj powiedziała, że powinniśmy je wziąć do siebie.

– A pan?

– Dla mnie to oczywiste.

– No, no. A ja myślałam…

– Że jestem łobuzem, który zostawił żonę z dziećmi i zwiał gdzie pieprz rośnie.

– Coś w tym rodzaju. Jest pan samochodem?

– Tak.

– Do Lubina jedziemy pańskim czy moim?

– Adam? Posłuchaj mnie uważnie: jadę do ciebie z ojcem Julki i Januszka.

– Co?!

– To, co słyszysz. Będziemy za pół godziny, bo pan Korn lekce sobie waży przepisy drogowe. Dzieci są w domu? Myślę, że dobrze by było najpierw pogadać w gronie dorosłych, z Zosią i z tobą. Pan Korn chce zabrać dzieci do siebie, do Gdyni. Nie wiedział o śmierci ich matki. Wszystko ci opowiemy, tylko zacznijcie się już zastanawiać, jak to załatwić formalnie.

– No, no. Matko, jesteś wielka.

– Oczywiście. Dawno ci to powtarzam. Na razie.

Izabeli nie udało się porozmawiać najpierw z Zosią i Adamem, ponieważ Julka czyhała na drodze. Traf chciał, że właśnie w momencie, kiedy Adam informował Zosię o treści rozmowy z matką, weszła do domu. Usłyszała kawałek, zmusiła Adama do powiedzenia reszty, odwróciła się na pięcie i pobiegła na drogę. Trzydzieści pięć minut przesiedziała pod krzakiem śnieguliczki, prawie nie oddychając z emocji. Gdy zobaczyła skręcającą z szosy na ich polną drogę toyotę z mężczyzną za kierownicą i Izabelą obok niego, nieomal rzuciła się pod koła, machając rękami. Toyota zahamowała w miejscu i facet z niej wyskoczył.

– Julka!

– Tato!

Ojciec. Trochę podobny do Adama, o wiele bardziej do niej samej. Jak w najlepszym melodramacie wpadła w jego objęcia, cała drżąca z nerwów. Jednak to on się popłakał, nie ona. Bardzo dyskretnie się popłakał, ale zawsze. Nie padło ani jedno słowo.

Julka wydobyła się z jego ramion i rzuciła na szyję Izabeli. I pomyśleć, że ta cała matka Adama tak ją denerwowała!

Matka Adama przytuliła ją mocno i szepnęła jej do ucha:

– Możesz się nie martwić, Julka. Twój ojciec nie jest dupkiem.

Postanowiono, że Julka i Januszek do końca roku szkolnego zostaną w domu na klifie. Raz już w ciągu tego roku zmienili szkołę i starczy. Nie wiadomo poza tym, ile czasu potrwa załatwianie formalności przez pana Korna. Oczywiście wszystkie weekendy, rozdęte majówki, święta i tak dalej nowo scalona rodzina miała spędzać razem – albo w Gdyni, dokąd jechało rodzeństwo, albo w Lubinie, do którego przyjeżdżał ojciec ze swoją przyjaciółką Agnieszką. W Agnieszce z miejsca zakochał się również Januszek, znalazłszy w niej bratnią duszę w dziedzinie amatorskiego, za to masowego produkowania ciast i ciastek.

Zosia i Adam trochę się bali, że pozostała część młodych domowników będzie demonstrowała jakąś zazdrość lub inne formy niechęci, ale na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Ciotka Lena stwierdziła, że to zbawienny wpływ codziennych rodzinnych narad kolacyjnych. Omawiało się na nich wszystko, co tylko dręczyło kogokolwiek: dziecko, młodzieńca czy któreś z dorosłych.

Ciotkę Lenę poważnie martwiła świadomość, że z jej chóru szantowego (wciąż miała nadzieję na wspólne plenerowe śpiewy, kiedy tylko zrobi się dostatecznie ciepło) ubędą dwie z trzech niefałszujących osób. Wprawdzie do tej pory jakoś nie było okazji do pośpiewania, ale ciotka nastawiała się bardzo na swoje imieniny dwudziestego drugiego maja: uważała, że wtedy będzie już odpowiednia pogoda, aby zrobić wielki piknik na łące między domem a urwiskiem. I na tym pikniku będzie się śpiewało szanty z widokiem na morze. Dokładniej mówiąc, na zalew, ale to już niewielka różnica, a do morza blisko.

Rodzinne plenum chętnie zaakceptowało pomysł sędziwej ciotki, która zresztą jakiś czas temu się załamała i pozwalała młodszym nazywać się babcią. Ciotka – babka wyciągnęła więc z szuflady swoje śpiewniki i nagrania, po czym rozprowadziła je po młodocianych i nieco starszych (Zosia, Adam i Julian Korn z Agnieszką). Wieczorami, a czasem i w ciągu dnia dom zaczął rozbrzmiewać krzepką pieśnią marynarską. Zapewne przypadkiem małolaty śpiewały jak leci, starsi zaś chłopcy wybierali głównie te piosenki, w których występowały reminiscencje męsko – damskie.

Ukochaną pieśnią zdrowego trzonu grupy stała się lekko dwuznaczna szanta o niejakiej Sally Brown, jasnej Mulatce. Nieodmienny bulgot radości wywoływała strofka „dałem jej złoty pierścionek, bo tak dba o mój ogonek”. Zdrowy trzon był zachwycony tą metaforą i usiłował interpretować szantę z lekkim swingiem, jak „Ryczące Dwudziestki” na płycie.

Żaba, Alan, Krzyś i Grześ preferowali nader prostą melodycznie „Herzogin Cecille”, kalecząc niemieckie imię i tytuł księżniczki jeszcze silniej niż angielski autor pieśni [5] , a za nim wszyscy polscy fani tej piosenki. Z wielką mocą jednak przemówiła im do wyobraźni wizja wraku leżącego gdzieś w bałtyckich cieśninach. Postanowili kiedyś go odnaleźć… kiedy dorosną. A na razie wyśpiewywali pieśń o statku, stojąc pod jego wizerunkiem w salonie.

Cycek i Mycek, pięknie odchudzeni, pokochali nieskomplikowaną, za to jak najbardziej klastyczną szantę „John Kanaka”. Chodzili po domu i na jednej nucie skandowali: „Dżonnn Kanaka – naka – tullajeeeeeee”. Trudno było to znieść, ale widok rozradowanych pyszczków wynagradzał wiele.

Adolfik w zaciszu drewutni ćwiczył balladę o liniowcu, co się zwał „Timeraire”.

Adam był trochę niespokojny z jego powodu. Wprawdzie Adolfik, odkąd ostatnio wylazł zza kanapy, za którą siedzieli obaj, zachowywał się zupełnie normalnie i jakby śmielej patrzył na świat – jednak gdzieś tam w Szczecinie hulał jego tatuś – menago od przydrożnych panienek. Tatuś się odgrażał podczas swojej bytności w Lubinie i diabli wiedzą, co tam teraz kombinuje w wolnych chwilach. Jest pewna nadzieja, że się przejął nieugiętą postawą Adama, z tym, że niekoniecznie. Mógł się nie przejąć, a jako ewidentny charakteropata (czyżby w wyniku alkoholizmu?) i skunks śmierdzący, zdolny jest zapewne do wszystkiego.

Zosia była za tym, żeby nie wybiegać przed orkiestrę i nie przejmować się czymś, co być może w ogóle się nie wydarzy. Tak w każdym razie mówiła, chociaż w głębi serca chowała niejakie obawy.

Chowała też w głębi serca coś zupełnie innego. Upychała to na samo dno świadomości i sama przed sobą udawała, że jest absolutnie i bez reszty zajęta pracą, dziećmi, dziećmi, pracą, papierami, pracą, zakupami, pracą.

Pracy miała rzeczywiście sporo. Do normalnych zadań doszło jej uprawianie ogródka, czy może raczej nadzór nad ogródkiem, który uparli się założyć chłopcy. Okazało się, że nie tylko ogonek u buraka był dla nich niespodzianką. Zosia nigdy przedtem nie widziała tego w taki sposób, ale teraz uświadomiła sobie, ile jest rzeczy i zjawisk na świecie, o których dzieci, niechowane w normalnych rodzinach, nie mają bladego pojęcia. W tym wszystkie podstawowe warzywa, występujące w bidulowej kuchni pod postacią paciek o różnych kolorach. Pod okiem Zosi, dokształcającej się gwałtownie z pomocą podręczników dla działkowców, chłopcy oczyścili z chwastów i skopali spory kawałek ziemi, uznali, że jest wystarczająco żyzna i posiali mnóstwo rozmaitych nasion z kolorowych torebek. Obrazki na torebkach były przedmiotem skrupulatnej analizy i poważnego namysłu. Godzinę stali gromadką przy regale z nasionami w sklepie ogrodniczym i zastanawiali się, jaką odmianę marchewki wybrać i która sałata da im najwięcej radości. Zapowiedzieli również Zosi, że latem będzie musiała produkować masowo dżemy i kompoty, to znaczy, oni zrobią, ale ona musi dzierżyć ster. Tak powiedzieli, zarażeni żeglarskim duchem ciotki Leny – dzierżyć ster. Zgodziła się, rozbawiona ich młodzieńczym entuzjazmem.

Nawet jej było na rękę takie mnóstwo zajęć. Pozwalało bowiem na oddalanie od siebie myśli dręczących ją coraz bardziej.

Myśli o Adamie.

Dopadały ją te myśli każdego wieczoru, a właściwie każdej nocy, bo nie zdarzało się raczej, aby przed dwunastą, pierwszą szła na „małżeńskie pięterko”, do siebie. Padała na łóżko, nieżywa ze zmęczenia i zamiast zasnąć, oddawała się marzeniom. Nie ulegało żadnej wątpliwości: to, co z początku było miłym zauroczeniem, zamieniło się w najprawdziwszą, głęboką miłość. Przystojny i interesujący, trochę stuknięty i niekonwencjonalny facet okazał się wspaniałym człowiekiem, prawdziwym mężczyzną, zdolnym do uczuć wyższych (szkoda, że nie do tego jednego, o które by chodziło, to znaczy uczucia do niej!), gotów wziąć na siebie odpowiedzialność za słabszych, potrzebujących pomocy…

[5] Angielski szantymen Ken Stephens, znany i lubiany również w polskim środowisku szantowym. W jego interpretacji brzmi to jak „her – ze – gen – se – sil”; ta wyspiarska wymowa przyjęła się i u nas, odkąd zaśpiewał to Szkot, czyli Henryk Czekała (we własnym przekładzie) wraz z Mechanikami Szanty.


60
{"b":"88183","o":1}