Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie żartuj…

– Nie żartuję. Sądzisz, że mógłbym żartować w ten sposób?

– No bo ja cię dawno kocham. Jak ci się oświadczałam, to już wtedy…

– O cholera…

Ciotka Lena wstała z leżaczka i zamierzała udać się do domu, zrobić sobie jakiej kawy, oprzytomnieć jeszcze przed wieczorem i może poczytać jakiś soczysty kryminał. Już prawie otwierała oszklone drzwi, kiedy zobaczyła przez nie Zosię i Adama całujących się szaleńczo. Rozpromieniła się i wróciła na swój leżaczek.

Oni zaś, stwierdziwszy, że nadal nikogo nie widać na horyzoncie i że do kolacji jeszcze sporo czasu, wciąż trzymając się za ręce, popędzili na swoje piętro.

Jakiś czas później z dużym żalem uznali, że jednak muszą się zmobilizować i wrócić na dół, bo już jakieś głosy słychać, trzeba będzie zrobić tę kolację… na szczęście po kolacji będzie można wrócić na pięterko.

– Chyba możemy zlikwidować spanie w moim gabinecie, jak myślisz? – Adam przeciągał się leniwie, z zadowoleniem patrząc na Zosię wychodzącą z łazienki w dżinsach i świeżej podkoszulce koloru bzu. Ciekawe, dlaczego kiedyś podobały mu się anorektyczki. Ani to wdzięczne, ani seksowne. – Ładnie ci w fioletowym.

– Nie pozwoliłabym ci tam teraz sypiać – zaśmiała się. Zawsze lubił jej śmiech, ale teraz odkrywał jego nowe odcienie, odcienie, których przedtem nie znał. – Wiesz, tyle razy czytałam ten podpis pod kapitanem i jego żoną, i tak się zastanawiałam, czy mnie spotka to szczęście, czy nie spotka…

– Szczęście w postaci mnie?

– Ty narcyzie. No… ale tak. A właściwie szczęście w postaci tego, że się we mnie zakochasz, bo ciebie jako takiego miałam na wyciągnięcie ręki, nawet w charakterze męża.

– Cała rzecz w tym wyciągnięciu ręki. – Objął ją i pocałował. Zza okna dotarł do nich oszałamiający zapach bzu, którego całe zarośla kwitły tuż nad brzegiem klifu.

– Popatrzmy jeszcze chwilkę – poprosił. – Najbardziej tu lubię być o tej porze, kiedy jeszcze słońce nie zachodzi, ale już się powoli zbiera do odejścia. Patrz, Zośka, wszystkie hollywoodzkie zachodziki mogą się schować. Brakuje mi tylko chórów anielskich, wiesz, jak w filmach. On i ona o zachodzie słońca, on ją obejmuje tak jak ja ciebie, a chór śpiewa pieśń o wiecznej miłości i szczęściu. Nieśmiertelny kicz. Kicz, o którym wszyscy w skrytości ducha marzą. A my go mamy. Tylko gdzie te chóry? Może skoczę po jakiś odtwarzacz?

– Czekaj no, Adam, posłuchaj…

Chórów wprawdzie nadal nie było, dał się tylko słyszeć pojedynczy głos, cichy, ale czysty. Nad łąką niosły się wyraźnie słowa pieśni.

Liniowiec, co się zwał „Timeraire”, nie wróci już do domu,
U kresu swej drogi zapadł w sen, w cichym doku,
niepotrzebny już nikomu…

Zosia mocniej przytuliła się do Adama.

– To Adolfik. Znaczy Dodek. Kto by pomyślał, że on tak ładnie śpiewa? Tylko coś mi tu inaczej brzmi niż zawsze… może to jednak nie Dodek? Zobacz…

Adam wychylił się przez okno.

– Dodek. Ale mnie też coś nie gra. Nie wiem, co…

Skończył się liniowców czas, odpłynęły w porty zapomnienia,

Dumne maszty nie sięgają gwiazd,

huk dział już tylko we wspomnieniach…

Krystalicznie czysty głos w krystalicznie czystym powietrzu. Zosia prawie że ujrzała wielki żaglowiec płynący ponad linią wody, gdzieś do nieba, do słońca. Otrząsnęła się.

– Adam – szepnęła. – Już wiem!

– Co wiesz, kochanie?

– Adolfik! On nie sepleni! Dlatego jest inaczej niż zwykle. Słyszysz to? Nie sepleni!

Adam zamiast odpowiedzieć coś inteligentnego, uśmiechnął się tylko i pocałował ją po raz kolejny.

– Chodźmy na tę kolację – powiedział.

Poszli.

62
{"b":"88183","o":1}