Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W tym momencie zazwyczaj zaczynała popłakiwać.

O ironio! Ten mężczyzna, którego pokochała, był jej mężem! Papierowym!

Dżentelmeńska umowa. Co za idiotyzm!

Sytuacja jest kompletnie bez wyjścia. Sama się w nią wpakowała, na własną prośbę. W normalnych układach, gdyby zakochała się nieszczęśliwie, to by przynajmniej mogła uciec jak najdalej, żeby nie spotykać się niepotrzebnie z obiektem dusznych sensacji. A tu nic z tych rzeczy. Będzie go sobie oglądała codziennie, będą razem snuć plany na przyszłość, potem realizować te plany, pracować razem – no, po prostu samobójstwo na raty.

Na własną prośbę!

Imieniny ciotki Leny wypadały w sobotę. Starsza pani zastrzegła sobie, że to ma być dzień jak co dzień, więc piątkowy poobiedni rozgardiasz nie był ani większy, ani mniejszy niż zazwyczaj. Chłopcy uporządkowali swoje pokoje (wprowadzono tę zasadę od początku) i gdzieś się porozłazili. Januszek w ogrodzie przeglądał książkę kucharską w poszukiwaniu przepisu na ciastka, których jeszcze nie piekł, Alan z kolesiami wciąż usiłowali wytresować Azora na mordercę, Zosia połową umysłu pracowała nad domową dokumentacją, drugą zaś połową błądziła wokół mężczyzny swojego życia, który to mężczyzna na zawsze miał pozostać wyłącznie w sferze ponurych rozmyślań.

Oczywiście jako obiekt uczuć, bo jako ślubny mąż właśnie pojawił się w drzwiach i oznajmił:

– Korn wszystko załatwił. Mogliby zabierać dzieci choćby dzisiaj. Jak myślisz, czy weźmiemy na ich miejsce kogoś, czy dwunastka to jest jak raz w sam raz?

– Nie wiem, muszę się pozastanawiać. Odmóżdżyły mnie te kwity.

– Zrobię kawy, chcesz?

– Pewnie, że chcę. Korn dzisiaj przyjedzie?

– Jutro przyjedzie, z tą swoją Agnieszką. Sympatyczna z niej osoba, nieprawdaż?

– Prawdaż. Chłopcy ją bardzo polubili, imponuje im, że projektuje statki.

Któregoś dnia Agnieszka zainteresowała się obrazem przedstawiającym „Herzogin Cecilie” oraz portretem kapitana Weissmüllera z małżonką. Obecni przy tym Krzysiek i Żaba od niechcenia poinformowali ją, że to jest właśnie kapitan, który zbudował ich dom, a na tej fregacie był kiedyś dowódcą, a w ogóle to ona utonęła i leży gdzieś koło Devon.

Agnieszka obrzuciła ich uważnym spojrzeniem. Wyraźnie czuli się ważnymi i dobrze poinformowanymi gospodarzami domu. Uśmiechnęła się do nich.

– Wszystko się zgadza, tylko to nie fregata.

– Jak nie fregata? Fregata!

– Bark. Policzcie maszty. Fregata ma trzy rejowe, a tu ile macie?

– Aaa.

– Aaa, właśnie. Bark. Cztery maszty rejowe. Kadłub stalowy.

– Ty, Żaba, ale my jesteśmy barany! „Leży na dnie dzielny bark”! Dzielny bark!

– No właśnie. Dzielny bark. Słyszeliście o windjammerach?

– Nie… niezupełnie.

Agnieszka wzięła oddech i zrobiła im krótki wykład o dzielnych statkach z końca epoki wielkich żaglowców, statkach pływających wokół przylądka Horn i nielękających się żadnych niemal sztormów. Ponieważ zauważyła błysk zainteresowania w trzech parach oczu, wskoczyła na swojego ulubionego konika i zrobiła kolejny wykład, tym razem na temat, dlaczego statki w ogóle pływają, jakim cudem utrzymują się na wodzie jednostki o kadłubach ze stali, jakie mają napędy, jak się je projektuje, jak ona to robi – po kwadransie miała już trzech zaprzysięgłych wielbicieli, którzy uznali ją za absolutnie najfajniejszą babę pod słońcem (tak jej w każdym razie powiedzieli, jędrniejsze określenia zachowując do własnego użytku).

– Ten Janusz to ma szczęście – skonstatowali z zazdrością.

– Bez przesady – wzruszyła ramionami. – Też możecie się tego nauczyć. Parę lat studiów, trochę praktyki… każdy może.

– Każdy, każdy. – Krzysio poskrobał się brudną łapą po głowie. – A jak się ma dwóję z matmy?

– A, to trzeba się jej pozbyć.

Nie wiadomo, czy zadziałał urok osobisty Agnieszki, czy może wizja projektowania wielkich statków o stalowych kadłubach sprawiła, że Krzysio poprawił już dwóję na troję i robił dalsze postępy…

– Agnieszka powiedziała, że jakbyśmy do nich przyjechali, to ona pokaże chłopcom stocznię. Myślisz, że moglibyśmy zabrać dzieci do Gdyni?

Adam podał Zosi kawę i podsunął cukierniczkę.

– Czemu nie? Trzeba się przymierzyć. W ogóle myślałem, że warto dzieciakom pokazywać świat, nawet po małym kawałku.

Zosia nasypała cukru do filiżanki i znowu oddała się myśleniu jedną połową umysłu. Podobało jej się, że Adam ma tyle projektów, podobało, że tak się zaangażował w te dzieci… szkoda tylko, że w nią się nie zaangażował.

– Co mówiłeś?

– Mówiłem, że jakiś facet do nas idzie. Listonosz?

– Nie znam go. Wyjdziesz do niego? Żeby się Azora nie przestraszył.

Adam skinął głową, wyszedł i po dłuższej chwili wrócił z listem w ręce.

– To był jakiś specjalny posłaniec od specjalnych listów. Dostaliśmy pozew do sądu.

– Co?

– Sama przeczytaj.

– Nie, powiedz mi własnymi słowami. Nie mam zdrowia na bełkot prawniczy. Ktoś nas o coś oskarża?

– Jak najbardziej. Dionizy Seta nas oskarża.

– Przestań! O co?!

– Aaaa, tego byś nigdy nie zgadła. O to, że głodzimy dzieci.

– Ty zwariowałeś czy ja?

– Słuchaj, kochana. Dzieci są głodzone, zaniedbane, zastraszone… pewnie, że Adolfik był zastraszony, jak tylko tatusia zobaczył… Nawiasem mówiąc: mianowałem go Dodkiem. Dość tego Adolfika, Adusia i co tam jeszcze. Dodek. Nowe życie, nowe imię.

– Dodek to jak Dymsza!

– Oczywiście, Dymsza był przecież Adolf!

– No dobrze, Dodek fajnie brzmi. Wymyśl jeszcze coś dla Cycka i Mycka.

– Właśnie. Wraz z Dionizym Setą oskarża nas pani Arleta Płaskojć, to jej dzieci były zagłodzone i zaniedbane. Teraz dostaniemy za swoje. Mamy tu wezwanie na rozprawę, będziemy składać wyjaśnienia, a jak nie, to się nas zastrzeli, albo rzuci lwom na pożarcie. Pójdziemy do turmy, moja droga.

– Adam, jak ty możesz się śmiać?

– Zosieńko, ja mogę się tylko śmiać.

Była zmartwiona, widział to wyraźnie. Chyba zmęczyła ją wieczna walka o dzieciaki, wreszcie wydało jej się, że teraz będzie już dobrze, a tu masz – znowu pasztet i znowu cholerny Seta!

Słońce za oknem przewędrowało na ich stronę i zaświeciło im prosto w oczy. Adam poczuł przypływ czułości. Może Zosia nie wygrałaby plebiscytu na miss czegokolwiek, może nie wcisnęłaby się w żadną suknię dla modelki, ale przecież była najmilsza na świecie… i chyba też jednak najładniejsza, cholera!

Zdecydowanie nie powinna się już zamartwiać.

– Zosieńko, słuchaj. Parę dni temu siedziałem z Dodkiem za kanapą…

– Co robiłeś?!

– Siedziałem z Adolfikiem za kanapą, to wtedy ochrzciłem go Dodkiem. Nieważne. W każdym razie wykonałem wtedy coś w rodzaju ślubowania.W sprawie Sety.

– Młodego czy starego?

– Właściwie obydwu. Przysiągłem sobie, że nie dam chłopaka staremu capowi na zmarnowanie, nie pozwolę go skrzywdzić, zatrudnię wszystkich kolegów od prawa i od mediów, zrobimy całą kampanię, ewentualnie wsadzimy żłoba za kratki, albo znajdę takich znajomków, którzy lubią się próbować na pięści… Zosia, ja po prostu mam dość patrzenia na draństwo tylko po to, żeby zrelacjonować społeczeństwu, jakich mamy drani. Przechodzę do ofensywy, moja droga. I chciałbym, żebyś mnie poparła.

Ależ go kochała w tej chwili…

Adam rozwijał dalej swoje przemyślenia zza kanapy, budząc w Zosi coraz większe uczucie, a przy okazji coraz większy entuzjazm. To jest absolutna racja, trzeba robić to, co można, nie oglądając się na innych – i trzeba walczyć z draństwem.

To jakiś cud, że nikt nie wszedł do salonu, gdzie siedzieli i rozmawiali, zawsze wokół nich pętały się dzieciaki i przeszkadzały albo pojawiała się ciotka Lena z jakimiś nowymi pomysłami, albo przynajmniej Azor prosił o cokolwiek – tym razem nie było nikogo. Pierwszy zauważył to Adam.

– Patrz, jak tu może być miło, kiedy jest taki spokój. Nie wiesz, gdzie są wszyscy?

– Cieszą się majem w lesie i na łące. Tak mi się przynajmniej wydaje. A ciotka Lena śpi na leżaczku, widziałam, jak Darek ją kocem przykrywał, żeby się nie przeziębiła, kochany ten Darek, nie?

– Kochany i dobrze, że wygrzebałaś ten przepis…

W domu „Magnolie” wychowanek, który miał osiemnaście lat, był usamodzielniany, czy tego chciał, czy nie. Wszyscy zresztą chcieli, bo trudno nazwać „Magnolie” przyjemnym miejscem. Zosia miała wrażenie, że takie jest prawo i już. Przejrzała jednak przepisy i okazało się, że jeśli wychowanek się uczy, ma prawo pozostawać w domu dziecka do dwudziestego piątego roku życia. Niemal się wtedy popłakała z radości, bo na myśl, że trzeba będzie pozbyć się Darka, serce jej martwiało po prostu.

Spojrzeli sobie w oczy.

– Fajny mamy dom, co?

– Bardzo fajny. Nie żałujesz, że dałeś się w to wrobić?

– Nie żartuj. Chyba nie słuchałaś, co do ciebie mówiłem przez ostatnią godzinę…

– Adam… myślałam o jednej sprawie, nie wiem, co ty na to?

– Na co?

– Zakładamy, że wygramy z Setą…

– Z Setą i z galaretą. Arletą Płaskojć. Z nią też wygramy. Mówiłem ci, nie spocznę, zanim nie wyduszę z sądu pozbawienia ich praw rodzicielskich. Aha – i nie zamierzam dopuścić do tego, żeby chłopcy musieli składać zeznania. Tylko przed psychologiem i tylko tutaj. Dzieciaki mają prawo do normalnego życia.

– No właśnie. Myślałam, że skoro i tak jesteśmy formalnie małżeństwem, to może byśmy im stworzyli rodzinę zastępczą? Maluchom i Ad… Dodkowi. I Grześ… patrz, on wciąż nie wie, że jego rodzice nie żyją…

– Myślisz o adopcji?

– Rodzina zastępcza to nie to samo, ale… no, sama nie wiem.

Adam patrzył na nią badawczo spod czarnych brwi.

– Przemyślimy to, dobrze? A wiesz, ja myślałem jeszcze o czymś innym.

Spojrzała na niego pytająco.

– Jak już tak myślimy i myślimy… myślałaś kiedy o własnym dziecku?

Gdyby piła teraz kawę, zadławiłaby się z pewnością. Na szczęście nie piła.

– O czym ty mówisz?

– O nas.

– Adam…

– O własnym dziecku, które to dziecko byłoby również moim dzieckiem. Zosieńko, poprosiłbym cię o rękę, tylko że przecież prawie od roku jesteśmy małżeństwem… No więc nie wiem, co powiedzieć… chyba tylko tyle, że nie wiem dokładnie, kiedy to nastąpiło, ale cię pokochałem. I chciałbym, żebyś ty mnie też pokochała.

61
{"b":"88183","o":1}