Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Panie Seta!

– No co, przecież prawdę mówię – spłoszył się Dionizy. – Moja zawsze była kur… no, ta, bladź, suka jedna. Ona się nie zmieni. To nie zawód, powiadają, to charakter. No. Tak to jest, ale sama pani dyrektor widzi, że ja się Adusiem zająć nie mogę, nie mam warunków do tego, a i psychicznie sobie nie poradzę, bo muszę walczyć z nałogiem. Bezskutecznie zresztą, notabene.

– Niech pan sobie wszyje, co trzeba i zajmie się dzieckiem, to pan nie będzie miał głupich myśli!

Dionizy Seta poskrobał się brudną ręką w ryży łeb.

– Pani argumenty mają siłę wodospadu – powiedział dwornie. – Ale widzi pani dyrektor, występuje komplikacja. Która utrudnia, a nawet uniemożliwia.

– Co znowu uniemożliwia? – warknęła pani dyrektor.

– Moją adopcję Adolfika. To znaczy jego ponowne przeze mnie usynowienie.

– Panie Seta!

– Niestety, pani dyrektor. Chodzi o to, że… ale ja to pani mówię w dyskrecji… ja go tak naprawdę nie lubię. Nigdy go nie lubiłem tak naprawdę.

Zosia wstrzymała oddech za szafą, a pani dyrektor chyba poczuła się zdziwiona, bo nic nie powiedziała. Dionizy poprawił się na krześle i ośmielony ciszą, świadczącą o zainteresowaniu rozmówczyni, kontynuował zwierzenia.

– Od małego go nie lubiłem. Nawet z początku myślałem, że on może być nie mój, tak go nie lubiłem. To by nie było niemożliwe, przy zawodzie mojej żony, chociaż ona zawsze mówiła, że bez zabezpieczenia nie pracuje. Ale kto wie, mogła kiedyś ulec… tego… nastrojowi chwili. Bo ona nie wszystkich traktowała zawodowo. Znaczy się, w pełni zawodowo.

– Nie rozumiem, niech pan mówi jaśniej, panie Seta!

– Miała słabość do niemieckich kierowców – westchnął Dionizy, podnosząc oczy do nieba. – Dlatego się uparła, żeby dzieciak był Adolf. Ja nie rozumiem, mógłby być Hans, albo Jurgen, albo nawet Hajnryś… o, przepraszam panią dyrektor najmocniej…

– Do rzeczy, proszę – prychnęła wrogo pani Hajnrych – Zombiszewska.

– Już. Nawet ze zniżką od nich brała, chociaż Trufel, ten jej menedżer, znaczy się… dyrektor handlowy, niechętnie to widział. Ale przez palce patrzył, bo ona zawsze szprycha była i do niej często przystawali, nawet byli tacy, co sobie od razu postój na tym parkingu planowali… No. Nieważne. No więc ja na początku myślałem, że mały jest z wypadku przy pracy, od jakiegoś Adolfa, ale jak rósł, to się coraz bardziej do mnie robił podobny…

– Przecież mówię, skóra zdarta! Już choćby z tego powodu powinien pan się do niego przywiązać! A nie tak!

– Kiedy on zawsze miał takie długie ręce…

– NO TO CO??? – ryknęła pani dyrektor, do reszty tracąc cierpliwość.

– Kieliszki mi ze stołu strącał…

Tu Zosia nie wytrzymała i zachichotała za szafą, co miało taki skutek, że natychmiast została wyproszona z gabinetu i straciła resztę zajmującej rozmowy.

Kilka szczegółów z życia fascynującej rodziny Setów dorzucił jej kolega z pracy, Henio Krapsz, łagodny młody człowiek, uwielbiany przez wychowanków ze swojej grupy – co było tym bardziej zrozumiałe, że funkcję wychowawczyni w tejże grupie pełniła również sama pani dyrektor.

– Nie słyszałaś? Ach, bo to wszystko się rozgrywało głównie wtedy, kiedy miałaś złamaną nogę. Ile cię nie było, dwa miesiące?

– Sześć tygodni.

– Właśnie. W ciągu tych sześciu tygodni mamunia Adolfa przyszła raz do synka w odwiedziny, poznała pana Zombiszewskiego, który miał akurat dyżur, zapałała do niego miłością z gatunku pierwszych, poderwała go zawodowo i razem zwiali w dal siną bez końca. Aldony omal szlag nie trafił, bo sama rozumiesz, żeby chociaż z jakąś panienką z dobrego domu, ale z tirówką! A ty się nie zainteresowałaś, jak już wróciłaś, że Zębaty gdzieś się podział?

– Myślałam, że ma urlop, czy coś, nie miałam czasu się zastanawiać, połowa grupy mi chorowała na świnkę, pozarażali się jedni od drugich, masakra, mówię ci. Nie wiedziałam, jak się nazywam. Mógłby mi się dom zawalić na głowę.

– No widzisz. A Adolfowi się zawalił. Jeszcze ta matka czasem do niego mówiła ludzkim głosem, ale po tym, jak odbiła męża pani dyrektor, już się tu przecież nie pokaże, więc dzieciak ma ją z głowy. Tatusia, jak mówisz, też ma z głowy.

– Ty do niego mówisz ludzkim głosem…

– Staram się. Ale dla równowagi ma Aldonę, która go nienawidzi bardziej niż przedtem.

– Aldona każdego nienawidzi.

– I dlatego dobrze wybrała zawód. Może dowolnie dawać wycisk dzieciakom i zdaje się, że to robi. Powiadam ci, Zośka, nie ma lepszego miejsca dla kryptosadysty niż zamknięta placówka opiekuńcza. Co ja tu robię w ogóle?

– Stanowisz element równowagi.

– Tego, co robi Aldona, nie da się zrównoważyć. A ona robi to chytrze i wtedy, kiedy nikt nie widzi, nie słyszy. Nikt poza dziećmi, oczywiście.

– Jak nie widzi, nie słyszy? Przecież ona się drze na cały dom, tynk z sufitu leci!

– Zgadza się. W dzień. A wieczorami i w nocy sączy im różne jady. Coś mi się o uszy obiło, tylko że oni nie chcą gadać, skubani. Nie wiem, jak, ale ona ich zastrasza. Wcale się nie dziwię Zombiszewskiemu, że prysnął. Nie chciał na to patrzeć. I rozumiem, dlaczego Aldonka nie wzięła sobie nikogo do pomocy przy dyżurach, jak prysnął. Natomiast nie rozumiem, dlaczego, kiedy już prysnął, nadal był lojalny wobec niej i nie doniósł, gdzie należy, o jej metodach wychowawczych.

– Może stosował podobne.

– Możliwe.

– Ty, Henio, czy my nie powinniśmy jakoś zadziałać?

– Nijak nie zadziałasz, bo nawet jeśli będzie nas dwoje, a dzieci nic nie powiedzą… a na dodatek nikt z kadry nas nie poprze… a nie poprze…

– Cholera.

– Właśnie, cholera. Gdybyś była moją żoną, to też byśmy stąd prysnęli i założyli rodzinny dom dziecka, nie? To by było jakieś rozwiązanie przynajmniej dla kilku osób.

– A ze swoją żoną nie możesz?…

– Niestety, nie mogę. Nawet chciałem. Ona się nie zgadza. Mówi, że nie ma predyspozycji. Chyba naprawdę nie ma. Przecież to artystka. Będę tu dalej doginał, dobrze, że Ksenia wykazuje tolerancję wobec mojego powołania życiowego, którym jest wychowywanie dzieci. Ona mówi, że to sprawiedliwe, bo sama takiego powołania nie czuje, tak więc jeśli pozwoli sobie na dziecko, to ja je będę chował. Proszę bardzo, mogę. Będę miał akurat doświadczenie. Nawiasem mówiąc, za tydzień moja pani ma wernisaż, fajną wystawę robi w galerii na Końskim Kieracie. Piątek, siedemnasta, wpadniesz?

Miała właśnie wolne, więc wpadła, napiła się szampana i z przyjemnością pogawędziła z Ksenią Krapszową, tyleż uroczą osobą, co zdolną malarką, z którą polubiły się od pierwszego wejrzenia na weselu jej i Henryka, kiedy to Ksenia wylała na siebie czerwone wino i tylko one dwie pękały z tego powodu ze śmiechu, podczas kiedy reszta weselników, a zwłaszcza weselniczek, w szale usiłowała to wino ze ślubnej sukni wywabić, już to posypując ją solą, już to zapierając zimną wodą lub stosując inne patentowane środki.

Od tego czasu minęły trzy lata, Adolfik na dobre zainstalował się w domu dziecka i zaczął w nim pełnić funkcję etatowej ofermy. Ani mamusia – tirówka, ani tatuś – alkoholik nie zakłócali mu spokoju, nie odwiedzali go, nie zabierali na święta ani weekendy, nie pisali, nie telefonowali – po prostu znikli na dobre z jego życia. Prawdopodobnie sąd rzeczywiście odebrał im prawa rodzicielskie, a żadna życzliwie nastawiona rodzina nie zgłosiła chęci zaopiekowania się małym, brzydkim, chudym i rudym chłopcem o zbyt długich rękach, które jakby przeszkadzały mu w swobodnym poruszaniu się. Cóż, mało kto chce mieć w domu niekomunikatywną małpkę.

Spośród personelu domu dziecka tylko Henio i Zosia traktowali Adolfika mniej więcej jak człowieka, a on był im za to wdzięczny; z tym, że jednak do Henia, jako zmiennika pani Aldony, Aduś nie miał tyle zaufania, co do Zosi – osoby niejako z zewnątrz. Mniej więcej dwa razy dziennie napomykał jej o tym, jak fajnie byłoby, gdyby go wzięła do swojej grupy, na co jednak – jak się rzekło – dyrektorka nie wyraziła zgody.

Dyrektorka, która już przed rejteradą małżonka była jędzowata, teraz ziała nienawiścią do całego świata, do swoich podwładnych i wychowanków, a wśród tych ostatnich szczególnymi względami obdarzała nieszczęsnego Adolfika. Nie było dnia, żeby go nie sponiewierała słownie, wytykając mu jego ogólne niezdarstwo, tępotę umysłową, niedostosowanie społeczne i tak dalej. Lubiła go też od czasu do czasu popchnąć na jakiś mebel z ostrym kantem, a ponieważ Adolfik istotnie był dość niezgrabny i miał słaby refleks, zazwyczaj dawał się zaskoczyć i wpadał na owe kanty ze skutkami raczej bolesnymi. Nie protestował, nie pyskował, zamykał się tylko w sobie coraz bardziej. Otwierał się za to w pokoju Zosi, którą odwiedzał czasem wieczorami w ścisłej tajemnicy przed resztą świata. Podczas tych odwiedzin zazwyczaj w sposób dosyć rozwlekły zastanawiał się, dlaczego ludzie realni nie postępują tak, jak bohaterowie krzepiących historyjek, które nauczyciele czytają na lekcjach polskiego. Zosia słuchała go półuchem, ale jemu nie było potrzeba nic więcej. Instynkt mówił mu, że Zosi nie przeszkadza ani jego mało reprezentacyjny wygląd, ani ogólna mętność wypowiedzi, ani w ogóle nic, co składa się na jego popapraną osobowość. Z biegiem czasu zaczął obdarzać Zosię tym psim rodzajem miłości, której wystarcza pogłaskanie po głowie, podrapanie za uchem i świadomość, że nie dostaniemy kopa.

Ogólnie biorąc, Zosia była jak najdalsza od dawania komukolwiek kopa. Ona i Henio stanowili chlubne wyjątki wśród personelu domu dziecka „Magnolie” (nazwę osobiście wymyśliła pani dyrektor, która chciała, żeby było poetycznie i szczecińsko, a magnolie są przecież tak piękne i tak się kojarzą ze Szczecinem!).

Nie, to nie znaczy, że personel „Magnolii” rozdawał kopniaki gdzie popadnie. Tak naprawdę rękoczyny były stosunkowo rzadkim zjawiskiem, chociaż się zdarzały – szczególnie lubił sobie pofolgować w tym względzie najstarszy z wychowawców, Stanisław Jończyk, lat siedemdziesiąt dwa. Pan Stanisław już dawno powinien iść na emeryturę, ale nie mógł się rozstać z zawodem – jak twierdził, obowiązek wobec tych nieszczęsnych istot stanowił dla niego imperatyw o wiele silniejszy aniżeli chęć odpoczynku na kanapie przed telewizorem. Tak naprawdę szkoda mu było rozstawać się z nieograniczoną władzą, jaką dawała mu pozycja wychowawcy w domu dziecka, który swe tajemnice ukrywał przed światem skrupulatnie i nader skutecznie. Ten pedagogiczny beton cieszył się sporym szacunkiem kierownictwa, które nieraz podawało jego metody wychowawcze za przykład innym pracownikom. Kierownictwo uważało bowiem ogólnie, że nie ma co rozpieszczać wychowanków, to i tak przeważnie już jest element skrzywiony społecznie i żeby go jako tako usocjalizować, należy go trzymać krótko.

3
{"b":"88183","o":1}