– Chwila. Jakich chłopaków?
– Jak to jakich? Moich!
– Nie zabraliśmy pani chłopaków, bo pani się przecież nie zgodziła! – Zosia zgrzytnęła zębami i z furią zaatakowała widelczykiem ciastko.
Arleta Płaskojć zaśmiała się perliście.
– Już rozumiem! Ależ to zabawna fopa! Ja wczoraj byłam w domu, znaczy w „Magnoliach” i zostawiłam pani Hajnrychowej oficjalne zrzeczenie. To było jakoś tak wcześnie po południu, a kiedy państwo wyjechali?
– O dziesiątej trzydzieści rano.
– No tak, a ja byłam koło pierwszej, trochę po… jakoś tak po obiedzie zaraz. No więc, żeby państwo mieli już pełną jasność, to ja podpisałam zrzeczenie. Że się zrzekam do nich prawa. Może pani ich sobie zabrać, gdzie pani chce, pani Czerwonka.
Zosia niemal zachłysnęła się kawą. Adam położył dłoń na jej ramieniu.
– Pani Arleto, a proszę mi powiedzieć, skąd taka zmiana frontu? Bo miała pani bardzo zdecydowane zdanie w tej sprawie.
– Ach, to przez mojego pana, to znaczy dzięki niemu ja się przewartościowałam totalnie. On mnie przekonał, że takie niechciane dzieci to tylko kula u nogi, a na przyszłość żadne zabezpieczenie, bo zawsze mogą się wypiąć, jak dorosną, i chociaż niby przepis jest, to kto w naszym kraju przepisów przestrzega, nie? Więc mnie już oni nie interesują, a wcale nie wykluczam, że będę miała inne dzieci, w końcu młoda jestem jeszcze…
– Patrz, Adam, ta cholerna Zombie mnie nie zawiadomiła! Ja ją przecież zabiję!
– Spokojnie Zośka. Poczekaj. Wypij kawę. Zaraz będziemy działać. Pani Arleto, jest pani pewna, że nie zmieni zdania?
– No pewnie, że jestem pewna. Zwłaszcza, jeśli pan mnie poprosi, bo pan jest sympatycznym człowiekiem, panie Czerw… panie Grzybowski, tak? A pani Grzybowska to mnie nie lubi. Ale ja nie wiem czemu. Ja tylko pilnuję swoich spraw i egzekwuję swoje prawa, tak?
– Pani Arleto, niech pani się nie gniewa na moją żonę, ona jest ostatnio taka nerwowa, rozumie pani, te wszystkie zmiany, przeprowadzki. Zosiu, kochanie. – Dłoń Adama ponownie spoczęła łagodząco na Zosinym ramieniu, ale noga mało delikatnie kopnęła Zosina łydkę, na szczęście w wysokim kozaku. – Może w tym układzie pani Arleta podpisałaby też dla nas zgodę na zabranie chłopców do Lubina? Pani Arletko?
– Pewnie, że bym podpisała, dlaczego nie?
Arleta wydęła karminowe usteczka i znowu zatrzepotała rzęsami w stronę Adama.
– O, widzę, że kawa dla pani przyszła. Proszę pozwolić, że poustawiam te talerzyki, ciasno tutaj trochę, więc żeby to wszystko się ładnie pomieściło… już! Pani mąż pewnie zaakceptuje pani decyzję? Bo nie jestem pewien, czy on też nie powinien podpisać takiego dokumentu…
– Ach, z tym nie będzie problemu – zaśmiała się rozkosznie Arleta. – Bo to jeszcze nie jest mój mąż, może pan zauważył, że ja nie mówię mąż, tylko mój pan. Pani go może nawet zna, pani Czerwonka. To znaczy, pani Grzybowska. Postanowiliśmy oboje zacząć razem nowe życie, oboje jesteśmy po przejściach i to nawet po ciężkich przejściach, bym powiedziała. Mój pan jest doprawdy fascynującym człowiekiem, wielkich i szerokich horyzontów, teraz ostatnio udało mu się dostać pracę u jednego takiego biznesmena, on mi wszystkiego nie mówi, a ja też nie pytam, ale nam się poprawiło znacznie finansowo. No i chcemy zacząć to nowe życie całkowicie bez obciążeń. Nic z dawnego życia sobie nie pozostawiamy. Całkowite katar… katarsys.
Adam przysunął do siebie wyładowany zakupami wózek i grzebał w nim zawzięcie. Zosia już chciała zapytać zgryźliwie, czego tam szuka, gdy wyjął świeżo nabyty blok rysunkowy, wyrwał z niego jedną kartę i podsunął Arlecie.
– Zechce pani nam to wszystko napisać? Już daję długopis.
– Co niby mam napisać? – nie zrozumiała Arleta.
– Że zrzeka się pani praw rodzicielskich do swoich synów, Cyryla i Metodego Płaskojciów na rzecz Zofii i Adama Grzybowskich, których upoważnia pani do odbioru dzieci z Państwowego Domu Dziecka „Magnolie” w Szczecinie. Z dzisiejszą datą. Ja pani podyktuję, jeśli pani woli.
– Wolę chyba. U góry moje nazwisko, prawda? I adres?
Adam podyktował Arlecie akt zrzeczenia się praw do własnych dzieci; nie bardzo był pewien, czy pisemko będzie miało jakąkolwiek moc prawną, ale dla pani Hajnrych – Zombiszewskiej doraźnie powinno wystarczyć, a potem się zagoni do roboty jakiegoś znajomego prawnika i ostatecznie wyrwie Cycka i Mycka z okowów dawnego życia.
Może z oków?
Mniejsza z tym.
– Zosia, mówi się z oków czy z okowów?
– Z oczu, panie Adamie, z oczu – roześmiała się srebrzyście Arleta, rozbawiona niewiedzą Adama w takiej prostej sprawie. – Podpisać? Proszę, podpisuję. No to ich pan ma, ale ja się wstrzymam od gratulacji. Życzę szczęścia. Moim zdaniem nie warto ich brać sobie na kark…
– Zaryzykujemy – mruknął Adam, pospiesznie wchłaniając resztkę swojego tiramisu. – Chyba będziemy już się zbierać, prawda, Zosiu?
– Chwila, musicie państwo jeszcze poznać mojego pana, to znaczy, jak mówiłam, pani Czerwonka chyba go nawet zna… Już idzie do nas. Tutaj, tutaj – zamachała wdzięcznie rączką z karminowymi paznokciami.
Zosia podniosła oczy i ku swemu zdumieniu zobaczyła zmierzającego ku nim krokiem energicznym Dionizego Setę. Wyglądał dużo lepiej niż kiedyś, może zaczął się jednak hamować w piciu, chociaż oczka miał mocno czerwone i ruchy nieco chwiejne.
– O, kogo ja widzę – powiedział, siadając. – Pani Zosia we własnej osobie. Nie spodziewałem się zastać pań w takiej komitywie. Arletka nie wyrażała się o pani entuzjastycznie. Cieszę się, że panie się pogodziły. A pan?
– Pozwól, Dion, to jest pan Grzybowski, mąż pani Czerwonki. A tu jest kawa dla ciebie i ciasteczka. Kawa ci trochę wystygła, ale myślałam, że szybciej przyjdziesz…
– Przyszedłem, jak mogłem najszybciej. Trzeba było poczekać z tą kawą. Mimo to cieszę się, że państwa widzę. Jak leci? Słyszałem, że mój Adolf już na nowym miejscu?
– A to jest na pewno pana Adolf? – Zosia skrzywiła się, jakby zjadła cytrynę. – Dawno sąd panu zabrał prawa rodzicielskie.
– A otóż jest pani w mylnym błędzie, madam. Sąd zabrał prawa, ale nie mnie, tylko mojej byłej żonie, z którą od dawna nie mam nic wspólnego. Ja przecież utrzymuję więź z synem, nieprawdaż? Głęboką, że tak powiem. Nie trzeba się codziennie widywać, żeby mieć więź. Zwłaszcza duchową.
Zamieszał hałaśliwie w kawie i upił łyk, wytwornie odstawiając mały palec.
– Namówiłem natomiast Arletkę, żeby się zrzekła Cyryla i Metodego – kontynuował konwersację, dobierając się do ciastek. – Mnie się teraz diametralnie poprawiło i warto zacząć, że tak powiem, nowe życie. Bez starych grzechów. To znaczy, hehe, z jednym grzechem na dwoje. Trójka to by było za dużo. To zabawne, swoją drogą, że się tak na progu tego nowego życia, że tak powiem, spotykamy z pozostałościami ze starego.
– Pan Adam nawet wziął ode mnie oświadczenie – poinformowała go Arleta. – Teraz już wszystko będzie inaczej.
– Jakie oświadczenie? – Dionizy Seta zbystrzał nagle. – Arletko, ja ci nie mówiłem, bo nie zdążyłem cię jeszcze wszystkiego nauczyć, ale nie wolno podpisywać pochopnie żadnych oświadczeń. Co ty państwu podpisałaś?
– To samo, co wczoraj pani Hajnrychowej, mój drogi. Nie denerwuj się niepotrzebnie.
– Arletko, Arletko. – Dionizy Seta przybrał ton pouczający. – Co innego pani Hajnrych – Zombiszewska, która jest dyrektorem państwowej placówki opiekuńczej, a co innego prywatny pan Grzybowski. I po co drugie oświadczenie w ogóle, skoro już jedno jest? Co to było za oświadczenie? Bo wie pan, panie Grzybowski, wszystkie oświadczenia można wycofać jako podpisane pod presją na ten przykład.
– Nie wywierałem presji na panią Arletę.
– Tak to zawsze można powiedzieć. Ale możemy przecież porozmawiać jak przyjaciele. Państwu zależy na przejęciu Cyryla i Metodego, Arletka mi mówiła. A jak państwu zależy, to znaczy, że może państwo będą skłonni… państwo rozumieją, do czego zmierzam?
– Chyba rozumiemy. A ile by pan chciał?
– No, ja nie wiem, ile może być warte odstępne za dwójkę dzieci i do tego bliźniaków…
Zosia już była bliska wybuchu i Adam znowu kopnął ją w kostkę.
– Powiedzmy, że byłbym skłonny z panem rozmawiać na ten temat. Ile?
Dionizy Seta uśmiechnął się chytrze.
– Po dwa tysiące od twarzyczki?
– Powiedzmy, że dam panu teraz po dwa tysiące od twarzyczki. A za miesiąc pan do mnie przyjdzie i powie, że zmienił pan zdanie i chciałby, żeby chłopcy wrócili do mamusi.
– No co też pan, nie wierzy pan słowu uczciwego człowieka?
– Uczciwego tak, ale pan nie jest uczciwym człowiekiem, tylko kawałem gnoja. Albo może nawet całym gnojem. Niech pan słucha uważnie. Jeśli przyjdzie panu albo pańskiej Arlecie do głowy, żeby wywinąć jakiś taki numer pod tytułem troskliwa mamuśka, to ja zainwestuję te dwa tysiące w dwóch kolegów z Ukrainy. I niech pan sobie wyobrazi, jak potem będzie wyglądała pańska morda. Oraz twarzyczka pani Arletki. Radzę życzliwie, niech pan zaczyna to swoje nowe życie tak, jak pan je chciał zaczynać, bez powrotów do przeszłości. I wszystko będzie cacy. Rozumiemy się dobrze, mam nadzieję?
Dionizy Seta zmienił wyraz twarzy z chytrego na przymilny.
– Ale pan nerwowy jest, panie Grzybowski! A co to, to już pożartować nie można? Patrz, Arletko, jak to pan wszystko od razu wziął na poważnie!
– A skąd, na jakie poważnie. – Adam wstał od stolika, a Zosia za nim. – My, ludzie kulturalni lubimy sobie pożartować. Ja też tylko tak mówiłem, nie na poważnie. No to wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia.
Zignorowali wyciągnięte dłonie Sety i jego Arletki i odeszli, pchając wyładowany wózek.
– Ty, Adam – spytała Zosia, kiedy pakowali wszystko do bagażnika. – Naprawdę wynająłbyś Ukraińców?
– Dziękuję za zaufanie – zaśmiał się. – Raczej wojowałbym sądownie, nie mam znajomości mafijnych. Ale ten ćwok o tym nie wiedział i nie chciał ryzykować. Oczywiście jedziemy natychmiast po bliźniaków?
– Natychmiast!
Aldona Hajnrych – Zombiszewska w towarzystwie Stasia Jończyka przystępowała właśnie do spędzania przyjemniejszej, poobiedniej części dnia. Pieczę nad grupą powierzyła swojemu ulubionemu wychowankowi Remigiuszowi Maślance, darząc go pełnym zaufaniem. W istocie, kiedy Maślanko trzymał straż, żaden chłopiec w grupie nie miał prawa pisnąć. Aldona nie widziała więc powodu, żeby psuć sobie popołudnie. Zresztą część chłopców wyjechała na święta i można było spokojnie zająć się herbatą z wkładem, którą to herbatę Stasiu przyrządzał z dużą wprawą. Należało jeszcze tylko spławić panią Helenkę Rembiszewska, która od rana mędziła, że ma jakąś pilną sprawę do omówienia.