Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Aldona, acz niechętnie, zostawiła Stasia sam na sam z dzbankiem i filiżankami, i udała się do grupy pani Rembiszewskiej.

– No co się stało takiego, pani Helenko? Co takiego, że sama pani nie może dać rady? Ktoś podpalił pokój? Chłopcy się pobili ze skutkiem śmiertelnym?

– Nie musi pani być złośliwa, pani dyrektor. Nie ze wszystkim człowiek może sobie sam poradzić.

Boże, jeszcze i Rembiszewska się odszczekuje! Czerwonka była zaraźliwa?

Hy, ciekawe, czy czerwonka naprawdę jest zaraźliwa… pani Hajnrych – Zombiszewska o mało nie parsknęła śmiechem z własnego konceptu. Rembiszewska natomiast kontynuowała narzekania:

– Te małe Płaskojcie. Ja myślę, że trzeba będzie sprowadzić psychologa… albo ich zacząć karmić przez rurkę, albo już nie wiem co. Nie jedzą, nie mówią, ruszają się jak automaty. Odkąd są u mnie, tak się zachowują. Chyba by lepiej było, gdyby płakali, ale nie płaczą. Nie wiem, dlaczego tacy są, bo nikt im nic złego nie robi.

– To rozpuszczeni smarkacze, chcieli wyjechać z grupą pani Czerwonki, a jak się okazało, że nic z tego, to próbują się postawić. Pani Rembiszewska, niech pani nie będzie taka miękka. Popłaczą i przestaną.

– Przecież mówię, że nie płaczą!

– Chyba pani trochę przesadza, pani Rembiszewska.

– No i jeszcze mam wrażenie, że mają gorączkę. Jeszcze im nie mierzyłam, ale tak wyglądają…

– No i dobrze, że pani im nie mierzyła, tylko tego brakowało, żeby im pani pomagała wpaść w histerię. Nich ich pani traktuje jakby nigdy nic i wszystko będzie w porządku.

– Pani dyrektor…

Pani Rembiszewska trochę się zacukała.

– Śmiało, niech pani mówi.

– Ta ich matka… była wczoraj u pani dyrektor, prawda? Bo coś nu się o uszy obiło…

– Była. – Pani dyrektor przeklęła gadatliwość sekretarki Ireny Lepczyk. – I co z tego?

– A nic, ale Irenka mówiła, że ona się ich zrzekła.

– No to co, że się zrzekła? No to co?

– No, może Zosia z tym swoim mężem by ich zabrała i mielibyśmy spokój. Jakby to była jaka choroba, nie daj Boże, zakaźna, to już oni by się martwili, a nie my.

– No i co pani sobie wyobraża, że ja teraz będę po nich wydzwaniać? Że mają przyjechać i sobie zabrać dzieciaki? A oni tak od razu przylecą i zabiorą, prawda? Oni teraz mają co robić, dom się dopiero organizuje, święta na głowie i jeszcze będą jeździć do Szczecina…

Pani dyrektor jeszcze mówiła, kiedy drzwi do pokoju wychowawców otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich obrzydliwa Czerwonka, purpurowa na twarzy. A za nią stanął ten jej glancusiowaty mąż z wytrzeszczem. Co za cholera ich tu przyniosła właśnie w tym momencie!

– Przyjechaliśmy po dzieci! – huknęła bez wstępów Czerwonka. – Dlaczego pani do nas nie zadzwoniła wczoraj? Dwie godziny po naszym wyjeździe pani Płaskojć się ich wyrzekła. Dlaczego pani nas natychmiast nie zawiadomiła?

Tu Czerwonka się zapowietrzyła, ale że pani dyrektor nie miała pomysłu na natychmiastową ripostę, wtrącił się przemądrzały Grzybowski. Dla odmiany cichym głosem powiedział spokojnie:

– Pani dyrektor, my rzeczywiście przyjechaliśmy po Cycka i Mycka. Spotkaliśmy panią Płaskojć i uzyskaliśmy od niej wręcz zrzeczenie się praw rodzicielskich na naszą korzyść. Proszę mnie dobrze zrozumieć, my nie wiemy w tej chwili, ile takie zrzeczenie jest warte pod względem prawnym, ale prawników zatrudnimy do tej sprawy dopiero po świętach. Mam jednak nadzieję, że nie będzie nam pani utrudniała zabrania chłopców już teraz. Na pewno nie czują się dobrze bez swojej grupy.

– To jest święta prawda – wtrąciła się kompletnie bez sensu głupia Rembiszewska. – Właśnie mówiłam pani dyrektor, że oni jakby chorzy nawet…

Aldona odniosła wrażenie, że Czerwonka zaraz pęknie.

Podczas kiedy Adam mówił, ona myślała intensywnie. Chętnie by zagrała na nosie obrzydliwej Czerwonce, jednak czuła pewien respekt przed tym całym Grzybowskim. Poza tym nie chciało jej się wdawać w żadne więcej awantury przed świętami. Po świętach prawdopodobnie też nie będzie się w nic wdawać, chcą dostać bliźniaki, niech je sobie biorą i idą z nimi do ciężkiej cholery. Trzeba pamiętać, że ten przystojniaczek pracował w telewizji, ma tam pełno kolesi, a na dodatek Arleta się zrzekła… Taki zasadniczek gotów na nią napuścić telewizję, ciągać ją po sądach… niewarta skórka za wyprawkę. Trochę im zepsuła krwi i to wystarczy.

– Skoro pan nalega – odezwała się wyniosłym tonem – to ja na tę chwilę nie widzę przeciwwskazań. Formalności możemy dopełnić po świętach. Tylko mi państwo pokwitują odbiór dzieci. Poproszę ze mną do sekretariatu.

– Adam, idź z panią – powiedziała Czerwonka przez zaciśnięte zęby. – Jedno z nas wystarczy, prawda? Ja zabiorę chłopców, niech już nie czekają na nas ani minuty.

– Dobrze, żeście przyjechali – mówiła pani Rembiszewska, maszerując obok Zosi przez korytarz. – Oni nie są w dobrej formie, a Zombie nie miała w ogóle zamiaru was zawiadamiać, takie odniosłam wrażenie. W ogóle nie chciała ze mną gadać. Niech ich pani zabiera jak najdalej stąd, pani Zosiu. Jak najdalej i jak najszybciej.

Bracia Płascy siedzieli w swoim dawnym pokoju na kanapie, światła nie zapalili, więc dookoła panował półmrok. Kiedy Zosia uchyliła drzwi, nawet w ich kierunku nie spojrzeli. Ścisnęło jej się serce, kiedy zobaczyła dwie nieruchome figurki jak dwie kupki nieszczęścia.

– Hej – powiedziała najnormalniej jak potrafiła. – Cześć, chłopaki.

Figurki uniosły głowy, ale nie ruszyły się z miejsca. Podeszła do nich.

– Posuńcie się, siądę sobie między wami.

Posunęli się mechanicznie, chyba zbyt znękani, żeby jakoś żywiej zareagować. Zosia usiadła między nimi i przytuliła obydwu do siebie. Nadal nie reagowali.

– Uważajcie, małpiszony. Przyjechaliśmy z Adamem po was. Po was, słyszycie? Zabieramy was stąd. Już. Dajcie mi po buziaku i zabieramy się do pakowania. Panowie zrozumieli?

– To znaczy, że co? – pierwszy odezwał się Cycek, dość apatycznie, jakby jednak nie rozumiał, co Zosia do nich mówi.

– Powiem jeszcze raz, ale teraz uważajcie lepiej niż przed chwilą. Skupcie się. Wasza mama zgodziła się, żebyście jechali z nami. Możemy was zabrać do babci Leny, Azora i całej reszty. Chyba że nie chcecie. Chcecie, czy nie?

Bliźniacy przez chwilę wyglądali, jakby mieli coś powiedzieć. Ku przerażeniu Zosi nie powiedzieli nic, tylko jednocześnie, jak dwa przekłute baloniki zwiędli na kanapie, na której siedzieli.

– Hej, co się dzieje? Chłopaki!

Zosia spróbowała potarmosić jednego, a potem drugiego, ale obaj mieli zamknięte oczy i lecieli jej przez ręce. Pani Rembiszewska stała jak wmurowana w podłoże i nie kwapiła się z żadną pomocą.

– Matko Boska – powiedziała tylko. – Od wczoraj nic nie jedli, pewnie osłabli. Może wodą ich trzeba polać?

– Jaką wodą, niech pani dzwoni na pogotowie, biegiem. Adam! Dobrze, że jesteś, bliźniacy zasłabli stereo, dzwoń na pogotowie, proszę!

Podczas kiedy Adam zawiadamiał kogo trzeba, Zosia usiłowała doprowadzić bliźniaków do jakiego takiego stanu. Pani Rembiszewska nadal nie była pomocna, widok dwóch słaniających się maluchów był ponad jej siły. Poszła więc na wszelki wypadek zawiadomić panią dyrektor.

Pogotowie przyjechało po kilku minutach, co graniczyło z cudem, a już ewidentnym cudem lekarz, który pełnił dyżur w karetce, był pediatrą dorabiającym sobie do pensji otrzymywanej w klinice. W krótkich i konkretnych słowach Zosia opowiedziała, co się stało. Powtórzyła też informację od pani Rembiszewskiej, że mianowicie od wczoraj chłopcy nic nie jedli i że jej zdaniem mieli gorączkę. Wyglądało na to, że pediatra zrozumiał. Zakrzątnął się wokół Cycka i Mycka, zaaplikował każdemu jakieś zastrzyki i po kilku minutach bliźniaki zaczęły odzyskiwać normalne barwy.

– Kto z państwa teraz się nimi opiekuje? Porozmawiałbym chwilkę. No, pacjenci, jak tam z wami? Moim zdaniem będziecie żyć. Jak się czujecie?

Bliźniaki kiwnęły głowami, dość jeszcze osłabione.

– Rozumiem. Teraz dostaniecie coś lekkiego do jedzenia i zjecie to grzecznie, a potem już wszystko będzie w porządku. Trzymajcie się ciepło.

– Adam, zostaniesz z nimi, a ja pogadam z doktorem, dobrze?

– My też pogadamy z doktorem – oświadczyła godnie pani dyrektor, która właśnie nadeszła, zaalarmowana przez panią Rembiszewską. – Nie wiem, czy oni powinni w tym stanie gdziekolwiek jechać…

W oczach Cycka i Mycka pojawiło się przerażenie.

– Spokojnie, chłopaki, pojedziemy. – Adam rzucił pani dyrektor mordercze spojrzenie. – Idźcie pogadać gdzie indziej, ja im pomogę się spakować.

– Moim zdaniem – powtórzyła z błyskiem w oku Aldona, kiedy przeszli do pokoju wychowawców – chłopcy nie powinni w tym stanie nigdzie jechać. Sam pan doktor widzi, że nie są zdrowi. Może nawet powinien pan ich zabrać do szpitala. Na pewno powinien pan ich zabrać do szpitala.

– Chyba po to, żeby dostali tam zapaści! – Zosia też miała błysk w oku i to dosyć niebezpieczny. – Panie doktorze, chłopcy byli chorzy z nieszczęścia, że zostają tutaj! Cała ich grupa przeniosła się wczoraj do nowego domu, to jest rodzinny dom dziecka mój i Adama. Ich matka nie zgodziła się, żeby oni stąd odeszli, no i wczoraj zostali tu sami, w nowej grupie, bez jednej życzliwej osoby! Od wczoraj nie jedli i nie pili! Pani wychowawczyni mówi, że w ogóle nie reagowali, nie płakali, nic. W dwie godziny po naszym odjeździe matka zmieniła zdanie, ale pani dyrektor nas nie zawiadomiła, dowiedzieliśmy się przypadkiem, a kiedy przyjechaliśmy po nich, no to sam pan widział, co się stało. Moim zdaniem emocje im puściły. Panie doktorze, może mnie pan pokroić skalpelem na plasterki, a ja ich i tak stąd zabieram!

– Panie doktorze – zaprotestowała Aldona, przechylając się w stronę lekarza i wbijając w niego wzrok. – Ja jestem odpowiedzialna za te dzieci i nie zgodzę się, żeby pani Czerwonka je zabrała!

Pediatra pociągnął nosem. Wyglądał przy tym troszkę jak królik, mocno czymś zainteresowany.

– Ach, pani jest odpowiedzialna? To ciekawostka. Bo, widzi pani, mój nos coś mi mówi… pani tu jest dzisiaj prywatnie czy służbowo?

– Nie rozumiem, co to ma do rzeczy. Jestem dyrektorem. A teraz pełnię dyżur.

46
{"b":"88183","o":1}