Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Możemy być dla ciebie ciocią i wujkiem, możemy panią i panem, tylko to chyba bez sensu, bo przecież zawsze mówiłeś do mnie ciociu… a jeśli chcesz, możesz do nas mówić mamo i tato.

– Wy nie jesteście naszymi prawdziwymi rodzicami – wtrącił chmurny Darek.

– Prawdziwymi nie. Ale możemy być kimś w rodzaju rodziców. Rodzicami numer dwa.

– Wiecie, co. – Adam podrapał się w głowę. – O tym też nie powinno się pochopnie decydować. Proponuję, żebyście się zastanowili do jutra, pogadamy o tym pod choinką. My z Zosią musimy jechać po zakupy do Szczecina, bo zapomnieliśmy o paru rzeczach. To pewnie dlatego, że chcieliśmy jak najszybciej tu przyjechać. Czy waszym zdaniem możemy oddalić się spokojnie?

– A dlaczego nie – burknął Darek, wzruszając ramionami. – Co się ma stać?

– Dobrze, to ja was tylko proszę, żebyście nie wychodzili dalej niż na skraj lasu i do drogi. I nie podchodźcie na krawędź łąki, tam jest urwisko. Darek, możesz tego popilnować? Z Markiem na spółkę? Za jakąś godzinę pan Josek przywiezie choinkę, jak ją oprawi, możecie ją ubierać. I nie siedźcie cały dzień w domu, zróbcie jakiegoś bałwana, większego niż w zeszłym roku, śniegu macie pod dostatkiem. My wrócimy wieczorem. Ciocia Lena wykombinuje jakiś obiad. W porządku?

Zbiorowy pomruk poświadczył, że w porządku. Adolfik nie brał udziału w pomruku, bo mu trochę dech zaparło z mimowolnego przerażenia, że oto pani Zosia odjeżdża gdzieś bez niego, ale zebrał się w sobie i przemówił sam sobie do rozsądku, a poza tym przypomniała mu się tamta nadzwyczaj spokojna sarna. To przypomnienie też mu dobrze zrobiło. Jego wewnętrzna trzęsionka ustąpiła miejsca względnemu opanowaniu.

– Pamiętasz, gdzie są te przecenione gary?

– Nie, ale powinno być na billboardach. Jakaś wielka przecena świąteczna. Chyba w Realu… a może w Geancie? Albo w Carrefourze? Nie mam pojęcia. A co kupimy chłopakom?

– I dziewczynkom. Nie mam pojęcia. To razem nie mamy dwóch pojęć. Zastanówmy się lepiej, o czym jeszcze mogliśmy zapomnieć.

– Wyjdzie w praniu. Najważniejsze teraz są święta. Praktycznie całe możemy zrobić z mrożonek. Lena też robiła jakieś zakupy. Będzie dobrze. A jak się poszwendamy po jakimś hipermarkecie, to dla każdego coś się znajdzie.

Kolosalny billboard z przecenionymi talerzami zasłaniał częściowo widoczność kierowcom wjeżdżającym do miasta. Adam skierował więc starą vectrę w kierunku Geanta. Panowało tam apogeum gwiazdkowego szaleństwa. Potwornej wielkości choinka stała na środku pasażu, wokół niej pląsał zespół gigantycznych krasnali śpiewających z playbacku kolędy. Czerwono – biali Mikołaje przechadzali się gromadnie wśród tłumu kupujących. Dziki jazgot był wszechobecny, ale zdawał się w ogóle nie przeszkadzać nikomu z wyjątkiem Adama i Zosi.

Zaopatrzyli się na parkingu w wózek wielkości stosownej na zakupy dla wielodzietnej rodziny, weszli do środka i aż ich cofnęło. Spojrzeli na siebie z przerażeniem i niesmakiem.

– Jezus Maria – powiedział nabożnie Adam. – Ja się nie nadaję do rozbuchanej cywilizacji konsumpcyjnej. Wychodzę. Ty jak chcesz.

– Ja też się nie nadaję – jęknęła Zosia. – Nie zostawiaj mnie tutaj! Idę z tobą!

– A talerze? Ktoś musi kupić talerze. I całą resztę!

– Ale ja sama tu nie zostanę!

– Nie będziesz sama – bąknął Adam, po czym skapitulował. – Gdzie są te gary?

– Jezu, nie wiem, trzeba kogoś zapytać. Gary i te różne zabawki dla małych. Książki. Słodycze. Może po prostu przejdźmy po całości. Nienawidzę takich wielkich sklepów. Duże mogą być, ale takie wielkie to już przesada.

Podszedł do nich uśmiechnięty Mikołaj z odstającymi białymi wąsami i obdarował ich ulotką z najlepszymi życzeniami od kilkunastu firm wynajmujących tu powierzchnię sklepową. Towarzyszący mu aniołek dołożył lekką ręką po batoniku owiniętym w papierki z reniferami. Podbiegły trzy śnieżynki i zapiszczały melodyjnie: Uiuiszjuemerykrismas, uiuiszjuemerykrismas, uiuiszjuemerykrismas, ENHEPINIUJEEEEER!

Zosia wzdrygnęła się, a całe towarzystwo pobiegło uszczęśliwiać innych klientów. Adam pokręcił głową.

– Swoją drogą jesteś jakaś dziwna. Wszystkie kobiety, które znam, kochają sklepy.

– Sklepy. Nie młyny kulowe w pełni rozruchu! Chodźmy prędzej, bo ten jazgot doprowadza mnie do szaleństwa!

Z rosnącą furią popchnęła wózek przed sobą. Adam złapał ją za ramię i nieoczekiwanie się roześmiał.

– Hej, ty. Nie możemy dać się zwariować. Piętnaście minut nas nie zbawi. Stawiam ci kawę. Tu jest jakiś taki sklepik, widzę, kawa i te rzeczy. Musimy się przyzwyczaić do atmosfery, inaczej dostanie my szoku. A poza tym skąd wiesz, jak wyglądają młyny kulowe w pełni rozruchu?

Zosia też się roześmiała i gniew jej nagle przeszedł.

– Byłam kiedyś z wycieczką w cementowni. To może najpierw kupmy, co trzeba, a potem się napijemy kawy, dobrze? Od razu zrobimy remanent i sprawdzimy, o czym znowu zapomnieliśmy. A swoją drogą jako dom dziecka jesteśmy firmą, nie? Nie pomyśleliśmy o tym, ale przecież możemy sobie wyrobić jakieś karty do tych hurtowni typu Makro albo Selgros; tam jest chyba taniej…

– Proszę cię bardzo. A teraz najważniejsze, żebyś się nie złościła. Bierz przykład ze mnie. Ja już się uspokoiłem. Jestem po prostu oazą spokoju. Ty też bądź.

– Masz to u mnie. Też jestem oazą. Chodź, widzę drogowskaz do garów.

Kupowanie talerzy, tanich sztućców, kolorowych kubków, zestawów Lego dla najmłodszych chłopców, książek, barwnych drobiazgów do szkoły, kolorowych szalików i ciepłych rękawiczek, czekoladowych Mikołajów i jakiegoś tysiąca innych rzeczy zajęło im pełne dwie godziny. Do sklepu kolonialnego dotarli zmordowani jak dwójka katorżników. Postawili wypchany wózek w kąciku i poszli zamawiać kawę. Przed nimi stała dama i też zamawiała. Kawę w dwóch różnych smakach i ciasteczka różne na dwóch talerzykach. Panienka za ladą, najwyraźniej wykończona staniem od rana w dzikim jazgocie, z obłędem w oczach usiłowała przyporządkować właściwej kawie właściwe ciastka. Udało jej się wreszcie i zabrała się do realizacji skomplikowanego zamówienia, dama tymczasem odwróciła się do nich z zamiarem pogadania.

– Beznadziejna obsługa, nie? – zagaiła uprzejmie. – Za co im się płaci tyle pieniędzy, to ja nie wiem. A tam jeszcze dwie są, tylko takie same ślamazary. – Tu wskazała na uwijające się jak w ukropie kelnerki. – Ja to nie wiem, skąd takie marże. Bezczelność. O, pani Czerwonka!

Wymęczona Zosia podniosła oczy i ujrzała przed sobą Arletę Płaskojć w całej krasie. Arleta miała świeżutko zrobiony balejaż, rzęsy wytuszowane, niebotyczne i tylko trochę posklejane, usta w kolorze soczystego karminu. Zgrabną sylwetkę okrywało długie futro ze sztucznej pantery.

– Dzień dobry. – Zosi nawet nie chciało się warczeć, tak jak warczała jej dusza na widok matki Cycka i Mycka. – Dwie kawy prosimy i dwa razy tiramisu. Kawy zwykłe, czarne, dobre. Adam, może być?

– A to pewnie mąż? – Arleta obrzuciła Adama błyskawicznym spojrzeniem, takim od stóp do czubka głowy. Chyba zyskał jej uznanie, bo pokazała w uśmiechu wszystkie zęby razem z dziąsłami. – Arleta Płaskojć, pan pozwoli. Rozmawialiśmy przez telefon, wtedy nie wiedziałam, że pan jest taki przystojny – zachichotała zabójczo.

Adam z lekkim obrzydzeniem uścisnął omdlewającą łapkę. Obrzydzenie do Arlety nie dotarło, poza tym najwyraźniej nie miało dla niej znaczenia, o czym i w jaki sposób rozmawiali przez ten telefon.

– Państwo przyjechali po chłopców?

– Chłopcy od wczoraj są już w Lubinie – powiedział Adam sucho. – Siądźmy tutaj, Zosiu, stolik się zwolnił.

– Kawę zaraz koleżanka poda – zawiadomiła ich panienka za ladą. – Już robimy.

– Dla mnie do tego samego stolika – zadysponowała Arleta, nie zwracając uwagi na wyraz twarzy obojga państwa Grzybowskich. Adam wyraźnie jej się podobał i zamierzała troszkę z nim pokonwersować, i niech się głupia Czerwonka wypcha czym chce. – Zaraz dojdzie do nas mój pan. – Zatrzepotała rzęsami.

Siadając, zrzuciła z siebie panterze futro i roztoczyła wokół zmysłowy zapach. Adam skrzywił się lekko, ale podniósł futro i umieścił je na sąsiednim fotelu. Oboje z Zosią nie mieli tego problemu, bo kurtki zostawili w samochodzie.

Długonoga kelnerka przyniosła im kawę i ciastka.

– No, ja panią bardzo przepraszam – oburzyła się Arleta. – Państwo byli dopiero za mną. Dlaczego państwo już dostali, a ja jeszcze nie?

– Myślałam, że pani czeka na towarzysza – wyjaśniła niewzruszona kelnerka.

– Pani nie jest od myślenia, tylko od podawania, a towarzysze to byli w Związku Radzieckim – syknęła Arleta. – Ja poproszę o moje zamówienie i to w podskokach, tak?

– Tak jest, proszę pani, w podskokach – potwierdziła kelnerka i uśmiechnęła się niewinnie do Zosi i Adama. – Już lecę.

– Boże, ta obsługa – westchnęła Arleta. – To mówi pan, że chłopcy już są w Lubinie?

– Od wczoraj – uciął Adam. – Nie rozumiem, dlaczego to panią interesuje.

– Chyba wolno mi zainteresować się, gdzie są moje dzieci, prawda? To znaczy, ja podpisałam zrzeczenie, oczywiście, ale przez to oni wcale nie przestali być moimi synami biologicznymi, tak? Co pan taki nieżyczliwy, panie Czerwonka? Ja do pana mówię uprzejmie.

– Nazywam się Grzybowski, nie Czerwonka. Zosia też nazywa się Grzybowska. O jakim zrzeczeniu pani mówi? Zosiu, ty nie słuchasz?

– Nie. To znaczy słucham muzyczki. Nie mam ochoty słuchać pani Płaskojć. Wiem, co może mieć do powiedzenia.

– A otóż jest pani jak najbardziej w mylnym błędzie, bo ja ostatnio zmieniłam światopogląd w całości. I mogłaby pani mieć trochę szacunku dla mnie jako dla matki Cyryla i Metodego, których pani chyba chce adoptować, nie?

– Nic nie rozumiem z tego całego bełkotu – zwróciła się Zosia do Adama. – Wytłumaczysz mi, dlaczego powinnam pani słuchać, skoro i tak nie rozumiem, o co chodzi?

– Ja też jeszcze nie do końca rozumiem, ale zaraz pani nam wszystko powie po kolei…

– A co ja mam mówić po kolei – zniecierpliwiła się pani Płaskojć. – Przecież to pan mówi, żeście chłopaków już zabrali!

44
{"b":"88183","o":1}