* * *
W Hezie nasze przybycie wzbudziło sensację. Tak jak się spodziewałem, więźniów natychmiast przejęło Inkwizytorium i, również zgodnie z mymi oczekiwaniami, następnego dnia Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu powierzył prowadzenie sprawy właśnie mnie. To prawda, że byłem nowy w mieście, ale w końcu najważniejszy był fakt, iż posiadałem ważną koncesję. Bracia inkwizytorzy – kilku z nich zresztą nie najgorzej znałem – przyjęli mnie bez zawiści. W naszym fachu ważna jest solidarność. Zbyt wiele żyje wilków, które chciałyby zjeść Boże owieczki, abyśmy nie mieli trzymać się razem.
Praca w Inkwizytorium, w czasie prowadzenia wytężonego śledztwa, połączonego z przesłuchaniami, nie jest ani łatwa, ani przyjemna. Dzień rozpoczyna się od mszy o szóstej rano i wspólnego śniadania z inkwizytorami prowadzącymi inne sprawy. Potem medytacja i modlitwa, a dopiero potem rozpoczynają się właściwe śledztwa. Nie lubiłem tego stylu życia. Wasz uniżony sługa jest tylko człowiekiem, obarczonym licznymi słabostkami. Lubię popić do późnej nocy i spać długo w dzień, dobrze zjeść i odwiedzać domy płatnych uciech. Ale siła człowieka polega na tym, iż kiedy trzeba, potrafi zrezygnować z własnych przyzwyczajeń i poświęcić się Sprawie. Czymkolwiek ta Sprawa by nie była.
Jako pierwszą odwiedziłem piękną Elię. Nie była już piękna. Miała podartą suknię, skołtunione i zlepione krwią włosy, wybite zęby, rozbity na pół twarzy nos i policzek przypominający zgniłą brzoskwinię. Nie miała w celi lustra, ale przyniosłem jej jedno. Małe lusterko w oprawie z kości słoniowej. Kiedy zobaczyła w nim swoje odbicie, rzuciła lusterkiem o ścianę i rozpłakała się. Ale nie był to jeszcze taki płacz, jakiego się spodziewałem. Na razie płakała z nienawiści i wściekłości. Uwierzcie mi: nadejdzie jeszcze czas, iż będzie płakać z żalu. Usiadłem naprzeciw niej na zydlu przyniesionym przez ponurego strażnika z wyłupionym okiem.
– Elia – powiedziałem łagodnie. – Musimy porozmawiać.
Warknęła coś w odpowiedzi, a potem podniosła głowę. Spod opuchlizny było widać jedno, błyszczące oko. Pełne nienawiści.
– Zabiorą się za ciebie, Madderdin – rzekła zduszonym głosem. – Uwierz mi, zabiorą się za ciebie.
A więc żyła jeszcze złudzeniami. Skąd pochodziła ta wiara? Czy myślała, że może uratować ją dostojeństwo rodu, pieniądze, bracia, a może wpływy Rakshilela? Cokolwiek by nie myślała – myliła się. Jej ciało było już tylko drewnem, które spłonie w oczyszczającym ogniu. Patrzyłem na nią i zastanawiałem się, jak to możliwe, że kiedyś mnie pociągała. Owszem, nadal była piękna, a może raczej: mogłaby być piękna za kilkanaście dni, kiedy zagoiłyby się rany i zeszła opuchlizna. Ale, tak czy inaczej, była już martwa, a ja w przeciwieństwie do Pierwszego nie mam sentymentu do martwych lub umierających kobiet.
Wezwałem strażnika i kazałem zaprowadzić ją do sali przesłuchań. W niewielkiej komnacie wyłożonej ciemnorudymi cegłami stały stół i cztery krzesła. Dla mnie, protokolanta, medyka oraz, ewentualnie, drugiego z inkwizytorów. Na północnej ścianie znajdowało się obszerne palenisko, w którym żarzyły się węgle. Jednak najważniejszymi elementami wystroju tej sali były narzędzia. Drewniane łoże z żelaznymi klamrami, linami i kołowrotem. Hak zawieszony u sufitu. Żelazne buty ze śrubami. Na stoliku, obok paleniska, leżał komplet instrumentów. Szczypce i cęgi do szarpania ciała, wiertła i piły do dziurawienia i przecinania kości, bat o siedmiu sznurach z nanizanymi żelaznymi kulkami. Nic bardzo wyrafinowanego i nic bardzo skomplikowanego. Ale zwykle sam widok wystarczał, aby w sercach grzeszników obudzić trwożliwe drgnienie. Nie inaczej było z Elią Karrane. Rozglądała się po sali, a z jej twarzy odpłynęła krew. Patrzyłem na nią z satysfakcją profesora widzącego, że będzie miał pociechę z nowego ucznia.
Strażnik rozciągnął ją na łożu i zamknął przeguby rąk i nóg w żelaznych klamrach. Dałem mu znak, żeby sobie poszedł i zamknął drzwi.
– Tu uda nam się porozmawiać spokojniej – powiedziałem. – Rzeczowo i bez nerwów oraz oskarżeń. Czy mam ci wyjaśnić, w jaki sposób działają narzędzia?
Nie odpowiedziała, ale też nie spodziewałem się odpowiedzi. Leżała z głową opartą lewym policzkiem na nieheblowanym drewnie łoża. Przyglądała mi się zdrowym okiem.
– Zacznijmy od podwieszenia, tu na tym haku. – Wskazałem palcem pod sufit, a jej wzrok posłusznie powędrował za moją dłonią. – Najpierw zawiążą ci ręce z tyłu, a przez pęta przewiążą linę, którą przewloką przez właśnie ten hak. Wystarczy tylko pociągnąć drugi koniec liny, by twoje związane na plecach ręce zaczęły wyginać się w stronę pleców. Coraz wyżej i wyżej. W końcu puszczą stawy, pękną kości i zostaną zerwane ścięgna. Twoje ręce znajdą się równolegle do głowy.
Podszedłem i stanąłem tuż obok niej. Wziąłem w dłoń kosmyk jej włosów i zacząłem się nim bawić. Okręcać go na palcu i rozkręcać.
– Myślisz może, że pomoże ci omdlenie. Otóż nie. Nad tym czuwa nasz medyk. Kiedy trzeba, poda ci trzeźwiące lekarstwa. Poczekamy, aż znowu odzyskasz przytomność, i zaczniemy na nowo. Kiedy będziesz stała tak tutaj, z rękoma wyłamanymi ze stawów, możemy zacząć cię chłostać, by wzmóc ilość bodźców. Ten bat – wzrok Elii znowu posłusznie poszedł za moim palcem – jest naszpikowany małymi, żelaznymi kuleczkami. W ręku wprawnego człowieka, a wierz mi, że nasi kaci są wprawni, nie tylko wycina pasy skóry, ale może rozdzierać mięśnie, a nawet łamać kości. Taaak – przeciągnąłem. – kiedy zejdziesz z tego haka, droga Elio, zostanie z ciebie strzęp. I nie miej najmniejszych złudzeń, że ktoś ci pomoże. Wszystko zostało spisane przez Anioła-Świadka. Teraz od stosu nie uratowałby cię nawet papież. Czy mam mówić dalej?
– Nie – szepnęła. – Wystarczy. Co mam robić?
Była pojętną uczennicą, ale nie dość pojętną. Nie powinna pytać.
– To zależy tylko od ciebie – rzekłem. – Ja nie mogę cię do niczego zmusić. Skrucha i żal muszą płynąć z głębi serca.
Przymknęła oczy, jakby się nad czymś zastanawiała. Nagle otworzyła je.
– Rakshilel – powiedziała i spojrzała na mnie pytająco. Uśmiechnąłem się samymi kącikami ust. – On stał za tym wszystkim. Moja odmowa ślubu była tylko grą, aby ludzie myśleli, że się nienawidzimy. A to przecież on namówił mnie na konszachty z diabłem i czerpał z tego korzyści. Bo czyż dorobiłby się takich bogactw tylko na handlu mięsem?
Byłem dla niej pełen podziwu. Naprawdę. W jaki sposób wywnioskowała tak prędko, że chodzi mi o mistrza rzeźników? Zastanówmy się, jakim torem mogły biec jej myśli: „Mordimer śledził mnie na rozkaz Rakshilela i wyśledził. Ale sprawa przybrała poważny obrót i Rakshilel nie dość, że nie zapłaci reszty honorarium, to spróbuje wykończyć Mordimera, za to, że nie doprowadził mnie do ołtarza. Tak więc Mordimer musi znaleźć hak na Rakshilela i ten hak znajdzie dzięki mnie”. Wręcz widziałem, jak zadaje sobie pytanie, co otrzyma w zamian.
– Szczera skrucha, prawdziwy żal i wydanie wspólników są warunkami koniecznymi, Elio – powiedziałem poważnym tonem. – A inkwizytor może zadecydować w tym wypadku o nie poddawaniu oskarżonego torturom i spaleniu jego ciała już po powieszeniu lub ścięciu.
– Tak – odparła i znowu przymknęła oczy. – Tak – powtórzyła. – Dziękuję ci.
Wezwałem strażnika i kazałem odprowadzić Elię do celi.
– Przemyśl wszystko dobrze – rzekłem. – Po południu przesłucham cię w obecności protokolanta.
Kiedy wracałem do Inkwizytorium, myślałem o Elii. Była interesującą kobietą. Zimną i bezwzględną, ale umiejącą pogodzić się z klęską. Niemal żałowałem, że los nie pozwolił nam spotkać się wcześniej. Nie mogłem jej uratować. Nikt nie mógł. No, może prawie nikt, bo mówiąc, że nawet papież nie jest w stanie nic zrobić, znacznie przesadziłem. Jednak biskup Hez-hezronu nie miał dość władzy, aby nakazać dożywotnie zamknięcie jej w klasztorze. Tu wyrok mógł wydać tylko sąd papieski, a do stolicy droga była daleka. Zresztą zanim zakręciłyby się koła biurokratycznej machiny, nikt już nawet nie pamiętałby o stosie, na którym spłonęła. Cóż… wypadało pogodzić się z myślą, że Elii nie będzie już wśród nas. Szkoda. Jak zawsze, kiedy ze świata znika kawałek piękna.
* * *
Wiedziałem, że słudzy Rakshilela próbują mnie odszukać, ale nawet oni nie mogli się przedrzeć przez straże pilnujące Inkwizytorium. W końcu jednak nadszedł czas, iż to ja mogłem odwiedzić mistrza rzeźników. Stałem przed drzwiami z mosiężną kołatką i zastanawiałem się nad tym, że od mojej niedawnej wizyty minęło tak niewiele czasu, a tak obfity był on w wydarzenia. Zastukałem. Przez chwilę wewnątrz panowała głucha cisza, ale wreszcie usłyszałem człapanie stóp.
– Kto? – warknął głos zza drzwi.
– Mordimer Madderdin – powiedziałem.
– Na miecz Pana, człowieku – wrzasnął ktoś. – Wchodź natychmiast, mistrz szuka cię po całym mieście.
– A więc jestem – odparłem.
Tyle, że kiedy otwarto drzwi, nie wszedłem do środka sam. Towarzyszyło mi czterech żołnierzy w czarnych płaszczach, nałożonych na kolczugi i z okutymi żelazem pałkami w rękach. Sługa, który otworzył nam drzwi, padł pchnięty pod ścianę, a jego wzrok pełen był przerażenia. Tak reaguje każdy, kiedy do jego domu wchodzi otoczony strażą inkwizytor w służbowym stroju. Miałem na sobie czarną pelerynę zawiązywaną pod szyją i czarny kubrak z ogromnym, złamanym krzyżem haftowanym srebrem. Niektórzy twierdzą, że nie powinniśmy czcić symbolu, na którym cierpiał nasz Pan, ale nie pamiętają o tym, iż to męka Krzyża dała Mu siłę, by złamał drzewce i zszedł pomiędzy nieprzyjaciół z mieczem i ogniem w dłoniach. Tak jak i ja z mieczem w dłoni oraz ogniem w sercu wchodziłem do domu bluźniercy oraz grzesznika.
Rakshilel był tylko w nocnej koszuli, kapciach o fantazyjnie zagiętych czubkach i szlafmycy, której koniec przewieszał mu się przez ramię. Wyglądał zabawnie, ale nawet się nie uśmiechnąłem.
– Rakshilel Dahn? – zapytałem. – Czy to wy jesteście Rakshilel Dahn, mistrz gildii rzeźników?