Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Drugi zbił mnie z nóg i strzelił kułakiem w żołądek. Upadłem i obrzygałem sobie kaftan. Kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem, że moim stopom zabrakło może jednego kroku do wyrwy w ziemi. A na dole tkwiły solidne, zaostrzone pale. Na palach dostrzegliśmy ciało mężczyzny w kolczudze. Hełm spadł mu z głowy i odsłonił burzę szarożółtych włosów.

– Oto i Płowy – powiedział Pierwszy.

– Co tam zobaczyłeś, Mordimer? – zapytał Drugi, bardzo zadowolony z siebie, bo nieczęsto zdarzało mu się wyciągać mnie z opresji.

– Posikałbyś się ze śmiechu – mruknąłem. – Bardziej jestem ciekaw, co zobaczył nasz przyjaciel Płowy.

Cień chwiał się jeszcze przez chwilę, jakby w oczekiwaniu na to, że ktoś jednak skusi się tworzonymi przez niego zwidami, ale potem zniknął ze schodów.

– Do cholery, w co myśmy wdepnęli? – szepnął Drugi.

Starannie ścierałem z kaftana wymiociny. Trzeba przyznać, że cholerny bliźniak przygrzał mi bez pardonu.

– W gówno – odparłem i po raz kolejny w tych lochach poczułem strach. – W nieliche gówno, mały.

– Wyprowadzisz nas stąd Mordimer, prawda? – Pierwszy miał oczy jak spodki. – Ja jeszcze nie chcę umierać! Proszę cię, Mordimer!

Kostuch chwycił go za ramiona i stuknął jego łbem o ścianę. Nie za mocno, ale na tyle, żeby bliźniak oprzytomniał. Coś tu musiało być, coś, co wzbudziło w Pierwszym tak paniczny strach. To samo, co pokazało mi łąkę i dziewczynę. Bo Pierwszy nie jest strachliwy. Zawsze był ostrożny, ale nie panikował. A tu zachowywał się jak dziewica przed pierwszym rżniątkiem.

– A co, chciałbyś żyć wiecznie? – zaśmiałem się, patrząc mu w oczy. – Nie w naszym zawodzie, bliźniak! Idziemy – rozkazałem i wszedłem na schody.

Stopnie były lepkie, tak lepkie, że idąc, z trudem odklejałem podeszwy. Obrzydlistwo.

– No co je, no? – usłyszałem z tyłu głos Drugiego.

– Spokojnie, chłopcy – powiedziałem, stając na szczycie schodów i spojrzałem wokół. – Do wyboru, do koloru – dodałem, gdyż dalej prowadziły cztery korytarze.

Usiadłem na kamieniach.

– Chwila odpoczynku – zarządziłem i łyknąłem z bukłaka, a potem podałem go chłopakom.

Kostuch zaklął, bo pił ostatni i nie za wiele dla niego zostało. Rzucił pusty bukłak za siebie, a naczynie odbiło się z hukiem od schodów. Ależ echo niosło w tych ścianach! Wyobraziłem sobie teraz, że Elia Karrane i jej towarzysze obserwują nas z zainteresowaniem i obstawiają zakłady, jak daleko dojdziemy. Czy to możliwe, że byliśmy tylko pionkami poruszającymi się po pełnej pułapek szachownicy? Raczej nie, po prostu mam zbyt wybujałą wyobraźnię. Ale może to i dobrze, bo ludzie pozbawieni wyobraźni bawią teraz w tym samym miejscu, co Wyrwald Płowy i jego druhowie.

– Pójdziemy na północ – stwierdził Kostuch, a ja nie zamierzałem się z nim sprzeczać.

Kostuch wie, co mówi, ale jak dla mnie, północny korytarz wyglądał paskudnie. Ściany miał wyłożone krwistoczerwoną cegłą. A w dodatku coś się w nim ruszało. Tak drgało, jak rozgrzane powietrze nad ogniskiem. Ale poszliśmy. Mur zdawał się falować, ściskać i rozszerzać, jakby leniwie się zastanawiał, czy nas zgnieść, czy też jeszcze poczekać. Korytarz wił się to tu, to tam, zakręcał pod jakimiś niespodziewanymi kątami, oplatał sam siebie.

– Na pewno myślałeś o tej drodze? – spytałem Kostucha, ale on nie raczył nawet odpowiedzieć.

A zaraz potem poczułem umarłych. Kiedyś, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, myślałem, że każdy człowiek ich czuje, bo ten zapach jest tak przenikliwy, tak ostry, aż do bólu. Ale potem się okazało, iż większość ludzi nie ma pojęcia, o czym mówię. Umarli tu byli, wiedziałem o tym, że czają się dosłownie krok od nas. Zacząłem więc modlić się do mojego Anioła Stróża i miałem nadzieję, że raczy słuchać tej modlitwy. Rzecz jasna, mogło się zdarzyć, iż Anioł Stróż wysłucha modlitwy, ale okaże się gorszy niż niebezpieczeństwo przed nami. Mógł uznać, że lekceważę go, wzywając w tak błahej sprawie, a Anioły nade wszystko nie znosiły lekceważenia. Wierzcie mi, że zagniewany Anioł jest gorszy niż wasze najstraszniejsze koszmary. A niezbadane są ścieżki, którymi podążają umysły Aniołów.

Zobaczyłem białą jak płótno twarz Pierwszego. On wiedział, kiedy zaczynam się modlić do Anioła i wiedział, jakie mogą być konsekwencje tej modlitwy. Ale z umarłymi nie mogliśmy się mierzyć sami. Nie tutaj i nie teraz. Nie bez świętych relikwii, błogosławieństw i czystości serca. A widzicie, o czystość serca u niektórych z nas było dość trudno… Jednak zapach jakby zelżał. Umarli wahali się. Modlitwa nie odstraszała ich, ale wiedzieli, że mogą mieć do czynienia z moim Aniołem. A to byłoby dla nich najstraszniejsze ze wszystkiego. Posłałby ich na samo dno piekielnych czeluści, gdzie smętne półbytowanie na ziemi wydawałoby się istnym rajem. Skąd umarli mogli wiedzieć, że mój Anioł nie jest zbyt chętny do pomocy? Przypuszczałem po cichu, że mógł być z Niego taki sam sukinsyn, jak i ze mnie, i starałem się nie nadużywać Jego cierpliwości.

Zagłębiłem się w modlitwie. Słowa płynęły ze mnie jak jasna, przejrzysta struga. Wyobrażałem sobie, że tak musiał się modlić nasz Pan, zanim nie zszedł z Krzyża i nie pokarał grzeszników mieczem i cierpieniem. W końcu poczułem, że umarli odchodzą. Zrezygnowali z polowania i tylko jeszcze przez chwilę wirowały mi w mózgu ich ból i tęsknota za utraconym życiem.

Nigdy nie miałem pojęcia, kim mogą być umarli i dlaczego nie zaznali szczęścia niebios lub ogni piekielnych czeluści, tylko włóczą się po ziemi. Nie raz i nie dwa czytałem spory teologów na ten temat, ale żadne wyjaśnienie nie przemawiało mi do wyobraźni. Zresztą my – inkwizytorzy – nie byliśmy od myślenia. W końcu jesteśmy ludźmi czynu i innym pozostawiamy szansę, aby w teorii udowadniali zasadność tych właśnie czynów. W każdym razie przeciwko umarłym nie było skutecznej obrony. Chyba, że szło się przeciw nim z orężem relikwii i błogosławieństw, ale i to nie zawsze skutkowało. Całe szczęście, że umarli trzymali się tylko miejsc zapomnianych przez Boga i ludzi, takich jak Sarevaald. Nigdy nie widywano ich tam, gdzie mogli być łatwo dostrzeżeni. Może ta samotność właśnie dawała im siłę? Któż może wiedzieć?

Kiedy poczułem umarłych, zrozumiałem już właściwie wszystko. Domyśliłem się, czemu piękna Elia i jej towarzysze schodzą do lochów Sarevaald, wiedziałem z prawie stuprocentową pewnością co nieśli w ciężkim tobole. I przyznam wam, że wszelkie wyrzuty sumienia, jakie mógł mieć wasz uniżony sługa, wyparowały w okamgnieniu. Teraz już wiedziałem, że połączę przyjemność zarobienia pieniędzy Rakshilela z obowiązkiem inkwizytora. To była pocieszająca myśl, bo odczuwałem jednak niesmak, służąc tępemu rzeźnikowi o napchanej złotem kabzie. Taki już jest nasz świat, w którym ludzie szlachetni, uczciwi i kierujący się porywami serca (że przez skromność zamilczę, o kim myślę) cierpią biedę, a różni obwiesie, oszuści i obłudnicy opływają we wszelkie dostatki. Ale mogły mnie jedynie pocieszać słowa Pisma, które mówią, że „łatwiej wielbłądowi jest przejść przez ucho igielne, niźli bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego”

– Jesteśmy prawie na miejscu – obwieścił Kostuch ponuro. – Gdzieś tu są wszyscy… – zamilkł na chwilę – niedaleko nas – dodał.

– Ha – Pierwszy odetchnął z ulgą.

Wiedziałem, iż pocieszająca jest dla niego myśl, że za chwilę będzie miał do czynienia z ludźmi. Z konkretnymi postaciami z krwi i kości, które można potraktować mieczem lub sztyletem, połamać im kości lub odrąbać głowy. Nie chciałem go wyprowadzać z błędu, gdyż ja wiedziałem, że za tymi ścianami możemy spotkać nie tylko ludzi. Ale cóż było robić? Musieliśmy iść dalej, skoro w ogóle weszliśmy na tę drogę.

– Sprawdź – rozkazałem Pierwszemu.

Pierwszy przylgnął do muru i rozpostarł ręce. Wyglądał, jakby go ukrzyżowali na ścianie. Wpadł w trans i nagle oczy zapadły mu się, pozostawiając same białka. Mruczał coś cicho do samego siebie, palce wbijał w mur tak silnie, że zaczęły krwawić, a z ust ciekła mu ślina zmieszana z krwią. W końcu opadł na ziemię niczym stary łachman.

– Widziałem – wyszeptał z trudem. – Jak się tu przebijemy… – urwał i zachłysnął się powietrzem.

– No! – ponagliłem go.

– Będziemy w ich sali… na górze.

Mieliśmy ze sobą oskard, ale trudno sobie wyobrazić, aby nikt nie usłyszał, że wyrąbujemy korytarz przez ten gruby, stary mur. Mogliśmy też iść dalej, tak jak prowadził tunel, ale głowę bym dał, że ukryto w nim jeszcze jakieś niespodzianki. No, i umarli drugi raz mogą się nie przestraszyć. W końcu, jak do tej pory mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Elia i jej towarzysze z całą pewnością poszli korytarzem prowadzącym w dół, ale oni byli chronieni od zła, które czaiło się w tych murach. Tymczasem my mogliśmy w każdej chwili zostać zaatakowani. A zaręczam wam, że nie chcielibyście nawet wiedzieć, jak wygląda atak umarłych. Tak więc Drugi musiał nam zrobić tunel i powiedziałem mu o tym.

– Proszę – jęknął – tylko nie to. Mordimer, proszę cię, przyjacielu.

Mój Boże, na jakie czułości mu się zebrało! „Przyjacielu”? Nie, bliźniak, nie jesteśmy przyjaciółmi, a nawet gdybyśmy nimi byli, wydałbym ci ten sam rozkaz. Chociaż doskonale wiedziałem, że Drugi może zginąć. Owszem, miał w sobie pewną moc, ale ogranicznikiem dla każdego, kto mocą dysponuje, jest fakt, iż każde jej użycie może go zabić. No, przynajmniej użycie mocy o tak wielkim natężeniu. A ja Drugiemu kazałem sięgnąć do samych rezerw ciała i umysłu. Do samego jądra, sedna i centrum.

– Zaczynaj – rozkazałem chłodno.

Jeśli Drugi umrze, zastąpi go Pierwszy. Miał mniej mocy niż brat, ale może da radę. A jeśli nie da, to na pohybel nam wszystkim! W końcu spytałem ich przed chwilą, czy chcieliby żyć wiecznie…

Pierwszy wsadził bratu w usta jakąś szmatę i przewiązał ją sznurem. Wiedzieliśmy jak to boli, a przecież nikt nie chciał, by krzyk Drugiego poruszył wszystkie kamienie w tych lochach. Odwróciłem się. Widziałem już raz, jak Drugi robi tunel i miałem dość tego widoku na całe życie. Te oczy wypełnione bólem i szalone. Krew i śluz wypływające z ust, nosa i uszu… Obiecałem sobie, że dam mu większą działkę niż innym. Należy mu się. Jeśli stąd wyjdziemy, rzecz jasna, a to wcale nie było pewne.

6
{"b":"88179","o":1}