Poznałem w życiu wielu wojskowych. Znałem marszałków, generałów, wojewodów i hetmanów, triumfatorów licznych kampanii i bitew. Przysłuchiwałem się ich opowieściom i wspomnieniom. Widywałem ich schylonych nad mapami, rysujących na nich różnokolorowe kreski, robiących plany, obmyślających strategie. W tej papierowej wojnie wszystko grało, wszystko funkcjonowało, wszystko było jasne i wszystko we wzorowym porządku. Tak być musi, wyjaśniali wojskowi. Armia to przede wszystkim porządek i ład. Wojsko nie może istnieć bez porządku i ładu.
Tym dziwniejsze jest, że prawdziwa wojna — a kilka prawdziwych wojen widziałem — pod względem porządku i ładu do złudzenia przypomina ogarnięty pożarem burdel.
Jaskier, Pół wieku poezji
Kryształowo czysta woda Wstążki przelewała się przez krawędź uskoku łagodnym, obłym lukiem, szumiącą i spienioną kaskadą spadała między czarne jak onyks głazy, łamała się na nich i ginęła w białej kipieli, z której wylewała się w rozległe płoso, tak przejrzyste, że widać było każdy kamyczek w różnokolorowej mozaice dna, każdy zielony warkocz falujących w prądzie wodorostów.
Oba brzegi porastał kożuch rdestów, wśród których uwijały się pluszcze, dumnie prezentujące białe żabodki na podgardlach. Nad rdestami krzewy mieniły się zielenią, brązem i ochrą na tle świerków, wyglądających jak posypane sproszkowanym srebrem.
— Zaiste — westchnął Jaskier. - Pięknie tu.
Wielki ciemny łososiopstrąg spróbował skoku przez próg wodospadu. Przez moment wisiał w powietrzu, prężąc płetwy i zamiatając ogonem, potem ciężko spadł w kotłującą się pianę burzyny.
Ciemniejące na południu niebo przekreśliła rozwidlona wstęga błyskawicy, daleki grzmot głuchym echem przetoczył się po ścianie lasu. Gniada klacz wiedźmina zatańczyła, szarpnęła łbem, wyszczerzyła zęby, usiłując wypluć wędzidło. Geralt ostro ściągnął jej wodze, klacz tanecznie podreptała do tyłu, dzwoniąc podkowami na kamieniach.
— Ho! Hooo! Widziałeś ją, Jaskier? Cholerna baletnica! Psiakrew, przy pierwszej sposobności pozbędę się tego zwierzaka! Niech skonam, zamienię choćby na osła!
— Prędko przewidujesz taką sposobność? - poeta podrapał się w swędzący od ukłuć komarów kark. - Dziki krajobraz tej doliny dostarcza wprawdzie niezrównanych wrażeń estetycznych, ale dla odmiany popatrzyłbym chętnie na jakąś mniej estetyczną oberżę. Wkrótce minie tydzień, od kiedy podziwiam romantyczną przyrodę, pejzaże i odległe horyzonty. Zatęskniłem do wnętrz. Zwłaszcza takich, w których podają ciepłą strawę i zimne piwo.
— Przyjdzie ci potęsknić jeszcze czas jakiś — Wiedźmin odwrócił się w siodle. - Być może złagodzi twe cierpienia świadomość, że i mnie trochę tęskno do cywilizacji. Jak wiesz, tkwiłem w Brokilonie równo trzydzieści sześć dni. I nocy, w które romantyczna przyroda ziębiła mi tyłek, pełzała po plecach i osiadała rosą na nosie… Hooooo! Zaraza! Zaprzestaniesz wreszcie fochów, przeklęta kobyło?
— Bąki ją kłują. Gady zrobiły się zajadłe i krwiożercze, jak to przed burzą. Na południu grzmi i błyska coraz częściej.
— Zauważyłem — Wiedźmin spojrzał w niebo, powstrzymując roztańczonego konia. - Wiatr też jest inny. Morzem zalatuje. Zmiana pogody, ani chybi. Jedziemy. Popędź no tego opasłego wałacha, Jaskier.
— Mój rumak nazywa się Pegaz.
— Jakżeby inaczej. Wiesz co? Moją elfią kobyłę też jakoś nazwiemy. Hmmm…
— Może Płotka? — zakpił trubadur.
— Płotka — zgodził się Wiedźmin. - Ładnie.
— Geralt?
— Słucham.
— Czy miałeś w życiu konia, który nie nazywał się Płotka?
— Nie — odrzekł Wiedźmin po chwili zastanowienia. - Nie miałem. Popędź wywałaszonego Pegaza, Jaskier. Daleka droga przed nami.
— I owszem — burknął poeta. - Nilfgaard… Ile to mil, według ciebie?
— Dużo.
— Dotrzemy przed zimą?
— Dotrzyjmy wpierw do Verden. Tam przedyskutujemy… pewne sprawy.
— Jakie? Nie zniechęcisz mnie ani nie pozbędziesz się Będę ci towarzyszył! Tak postanowiłem.
— Zobaczymy. Powiedziałem, dotrzyjmy do Verden.
— A daleko jeszcze? Znasz te tereny?
— Znam. Jesteśmy przy kaskadzie Ceann Treise, przed nami miejsce, które nazywa się Siódma Mila. Te górki za rzeką to są Sowie Wzgórza.
— A my jedziemy na południe, z biegiem rzeki? Wstążka wpada do Jarugi gdzieś w okolicach twierdzy Bodrog…
— Pojedziemy na południe, ale tamtym brzegiem. Wstążka zakręca ku zachodowi, my pojedziemy lasami. Chcę dotrzeć do miejsca, które nazywa się Drieschot, czyli Trójkąt. Tam schodzą się granice Verden, Brugge i Broklionu.
— A stamtąd?
— Nad Jarugę. I do ujścia. Do Cintry.
— A potem?
— A potem się zobaczy. Jeśli to w ogóle możliwe, zmuś twego gnuśnego Pegaza do nieco szybszego chodu.
Ulewa dopadła ich podczas przeprawy, na samym środku rzeki. Najpierw zerwał się gwałtowny wicher, huraganowymi iście podmuchami szarpiąc włosy i opończe, siekąc twarze liśćmi i patykami zdartymi z nadbrzeżnych drzew. Krzykiem i uderzeniami pięt popędzili konie, pieniąc wodę ruszyli w stronę brzegu. Wtedy wiatr nagle ścichł i zobaczyli sunącą ku nim szarą ścianę deszczu. Powierzchnia Wstążki zbielała i zagotowała się, jakby ktoś z nieba ciskał do rzeki miliardy ołowianych kul.
Nim wydostali się na brzeg, zmoczyło ich tęgo. Pospiesznie skryli się w lesie. Korony drzew tworzyły nad ich głowami gęsty, zielony dach, ale nie był to dach mogący uchronić przed taką ulewą. Deszcz szybko zsiekł i pochylił liście, po chwili w lesie lało prawie tak samo jak na otwartej przestrzeni.
Okręcili się opończami, postawili kaptury. Wśród drzew zapanowała ciemność, rozjaśniana tylko coraz częstszymi błyskawicami. Grzmiało co i rusz, przeciągle i z ogłuszającym gruchotem. Płotka płoszyła się, tupała i tańczyła. Pegaz zachowywał niewzruszony spokój.
— Geralt! — wrzasnął Jaskier, próbując przekrzyczeć kolejny grom, toczący się po lesie jak gigantyczny wóz. - Zatrzymajmy się! Schrońmy gdzieś!
— Gdzie? — odwrzasnął. - Jedź!
I jechali.
Po jakimś czasie deszcz osłabł wyraźnie, wicher znowu zaszumiał w koronach drzew, trzaski grzmotów przestały świdrować uszy. Wyjechali na ścieżkę wśród gęstej olszyny. Potem na polanę. Na polanie rósł potężny buk, pod jego konarami, na grubym i rozległym kobiercu zbrązowiałych liści i bukwi stał zaprzężony w parę mułów wóz. Na koźle siedział woźnica i mierzył do nich z kuszy. Geralt zaklął. Klątwę zagłuszył grom.
— Opuść kuszę, Kolda — powiedział niski człowiek w słomianym kapeluszu, odwracając się od pnia buka, podskakując na jednej nodze i zapinając spodnie. - To nie ci, na których czekamy. Ale to klienci. Nie strasz klientów. Czasu mamy niedużo, ale pohandlować zawsze zdążymy!
— Ki diabeł? - zamruczał Jaskier za plecami Geralta.
— Podjedźcie bliżej, panowie elfy — zawołał człowiek w kapeluszu. - Bez lęku, ja swój człek. N'ess a tearth! Va, Seidhe. Ceadmil! Ja swój, rozumie elf? Pohandlujemy? No, podjedźcie tu, pod buczynę, tu tak nie leci na głowę!
Geralt nie dziwił się pomyłce. Obaj z Jaskrem byli zakutani w szare elfie opończe. On sam nosił otrzymany od driad kubrak z ulubionym przez elfy liściastym motywem, siedział na koniu z typowo elfim rzędem i charakterystycznie zdobionymi tręziami. Twarz częściowo zasłaniał mu kaptur. Co do gładysza Jaskra, ten już wcześniej brany był niekiedy za elfa lub półelfa, zwłaszcza od czasu, gdy zaczął nosić włosy do ramion i zwykł okazjonalnie fryzować je na żelazkach.
— Uważaj — mruknął, zsiadając. - Jesteś elf. Nie otwieraj gęby bez potrzeby.
— Dlaczego?
— To hayekarzy.
Jaskier syknął z cicha. Wiedział, o co chodzi.
Wszystkim rządził pieniądz, a popyt wywoływał podaż. Grasujący po lasach Scoia'tael gromadzili zbywalny, a zbędny im łup, cierpieli zaś na niedostatek ekwipunku i broni. Tak zrodził się leśny obwoźny handel. I gatunek ludzi, którzy się takim handlem parali. Na duktach, ścieżkach, przesiekach i polanach zjawiały się cichaczem wozy kupczących z Wiewiórkami spekulantów. Elfy nazywały ich hay'caaren, słowem nieprzetłumaczalnym, ale kojarzącym się z drapieżną chciwością. Wśród ludzi upowszechnił się termin «hayekarzy», a słowo kojarzyło się jeszcze paskudniej. Bo też i paskudni byli to ludzie. Okrutni i bezwzględni, nie cofający się przed niczym, nawet przed mordem. Schwytany przez wojsko hayekar nie mógł liczyć na miłosierdzie. Toteż sam nie zwykł go okazywać. Napotkawszy w drodze kogoś, kto mógł go wydać żołnierzom, bez namysłu sięgał po kuszę lub nóż.
Nie trafili więc najlepiej. Szczęściem havekarzy brali ich za elfów. Geralt szczelniej zasłonił twarz kapturem i zaczął się zastanawiać, co będzie, gdy maskarada się wyda.
— Ależ plucha — zatarł ręce handlarz. - Leje, jakby kto w niebiosach dziurę zrobił! Brzydki tedd, ell'ea? Ale nic to, dla interesów nie ma złej pogody. Są jeno zły towar i zły pieniądz, hę, hę! Rozumie elf?
Geralt kiwnął głową. Jaskier burknął coś niewyraźnie zza kaptura. Na ich szczęście pogardliwa niechęć elfów do konwersowania z ludźmi była powszechnie znana i nikogo nie dziwiła. Woźnica jednak nie odkładał kuszy, a to nie był dobry znak.
— Od kogo jesteście? Z jakiego komanda? — hayekar, jak każdy poważny hadlowiec, nie dawał się stropić rezerwą i malomównośdą klientów. - Od Coinneacha Da Eeo?
— Od Angusa Bri-Cri? Czy może od Riordaina? Riordain, wiem on to, tydzień temu w pień wyciął królewskich komorników, z powodem idących, była w powodzie ściągnięta danina. Moneta, nie osep. Ja nie biorę w zapłacie dziegciu ni ziarna, ni poplamionej juchą odziewy, z łupieży zaś jeno aby norkę, sobola a gronostaja. Ale najmilsza mi monetka, kamyczki a klejnociki! Jeśli macie, możem pohandlować! U mnie towarek pierwszy sort! Eyelienn — vara en ard scedde, elTea, rozumie elf? Wszystko mam. Patrzajta.
Handlarz podszedł do wozu, ściągnął skraj mokrej płachty. Dostrzegli miecze, łuki, pęki brzechw, siodła. Havekar pogrzebał w towarze, wyciągnął jedną ze strzał. Grot był zębaty i nadpiłowany.
— U innych tego nie najdziecie — powiedział chełpliwie. - Inni kupce pietra mają, dudy w miech, bo za takie grodki konikami rozrywają, gdy kogo z nimi pochwycą. Ale — ja wiem, co Wiewiórkom lube, klient nasz pan, a nie masz handelku bez ryzyczka, byle by proficik był! U mnie… rozpryskowe groty dziewięć orenów za tuzin. Naey'de aen teedeane, ell'ea, rozumie Seidhe? Klnę się, że nie zdzieram, sam niewiele zarabiam, na główeczki dzieci mych się klnę. Trzy tuzinki zasię zrazu weźmiecie, to sześć procent rabatu z ceny strącę. Okazyjka, klnę się, czysta okazyjka… Hola, Seidhe, wara od furgonu!