Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jaskier płochliwie cofnął rękę od plandeki, głębiej nasunął kaptur na oczy. Geralt po raz nie wiadomo który przeklął w duchu nieopanowaną ciekawość barda.

— Mir'me vara — zamamrotał Jaskier, przepraszająco unosząc rękę. - Squaess'me.

— Bez urazy — wyszczerzył zęby havekar. - Ale tam nie lza zaglądać, bo tam na wozie inny towarek też jest. Ale nie na sprzedaż, nie dla Seidhe. Zamówiony, he, he. No, ale my tu gadu-gadu… Pokażcie pieniądze.

Zaczyna się, pomyślał Geralt, patrząc na napiętą kuszę woźnicy. Miał podstawy mniemać, że grot bełtu mógł być hayekarską rozpryskową okazyjką, która trafiając w brzuch, — wychodziła plecami w trzech, a niekiedy czterech miejscach, robiąc z wewnętrznych organów postrzelonego bardzo nieporządny gulasz.

— N'ess tedd — powiedział, udając śpiewny akcent. - Tearde. Mireann vara, va'en vort. Wrócimy z komando, wtedy handel. Ell'ea? Rozumie Dh'oine?

— Rozumie — havekar splunął. - Rozumie, żeście golcy, towar chciałoby się brać, jeno gotówki nie staje. Poszli precz! I nie wracajcie, bo ja tu z ważnymi osobami mam się widzieć, bezpieczniej wam tym osobom nie popaść w oczy. Ruszajcie do…

Urwał, słysząc chrapanie konia.

— Niech to kaduk! — warknął. - Za późno! Już tu są! Łby pod kaptury, elfy! Nie ruszać się i ni pary z gęby! Kolda, durniu, wSoi tę kuszę, a żywo!

Szum deszczu, grzmoty i dywan liści tłumiły dudnienie kopyt, dzięki czemu jeźdźcom udało się podjechać niepostrzeżenie i okrążyć buk w mgnieniu oka. To nie byli Scoia'tael. Wiewiórki nie nosiły zbroi, a ośmiu otaczających drzewo konnych połyskiwało zlanym deszczem motałem hełmów, naramienników i kolczug.

Jeden z jeźdźców zbliżył się stępa, wzniósł nad havekarem jak góra. Sam był słusznego wzrostu, a siedział na potężnym bojowym ogierze. Opancerzone ramiona przykrywała wilcza skóra, twarz przysłaniał hełm z szerokim wystającym nosalem sięgającym dolnej wargi. W ręku obcy trzymał groźnie wyglądający nadziak.

— Rideaux! — zawołał chrapliwie.

— Faoiltiarna! — odkrzyknął handlarz lekko łamiącym się głosem.

Jeździec zbliżył się jeszcze bardziej, pochylił w siodle. Woda strumieniem ściekła ze stalowego nosala wprost na karwasz i złowrogo lśniący dziób nadziaka.

— Faoiltiarna! — powtórzył havekar, kłaniając się w pas. Zdjął kapelusz, deszcz momentalnie gładko przylepił do czaszki jego rzadkie włosy. - Faoiltiarna! Ja swój, hasło i odzew znam… Od Faoiltiarny jadę, wasza wielmożność… Czekam tu, jak było umówione…

— Ci tam, co za jedni?

— Moja eskorta — havekar skłonił się jeszcze głębiej. - Ten tego, elfy…

— Jeniec?

— Na wozie. W trumnie.

— W trumnie? — grom częściowo zagłuszył wściekły ryk jeźdźca w hełmie z nosalem. - Nie ujdzie ci to płazem! Pan de Rideaux rozkazał wyraźnie, że jeniec ma być dostarczony żywy!

— Żywy jest, żywy — wybełkotał pospiesznie handlarz. - Jak było rozkazano… W trumnę wsadzony, ale żywy… Nie mój to był pomysł, z tą trumną, wasza wielmożność. To Faoiltiama…

Jeździec stuknął nadziakiem o strzemię, dał znak. Trzech konnych zeskoczyło z siodeł i ściągnęło plandekę z furgonu. Gdy wyrzucili na ziemię siodła, derki i pęki uprzęży, w świetle błyskawicy Geralt — faktycznie dostrzegł trumnę ze świeżej sośniny. Nie przyglądał się jednak zbyt uważnie. Czuł mrowiące zimno w końcach palców. Wiedział, co się za chwilę stanie.

— Jakże to tak, wasza miłość? - odezwał się havekar, patrząc na lecące na zmoczone liście towary. - Dobro mi z wozu wygrużacie?

— Kupuję to wszystko. Razem z zaprzęgiem.

— Aaaa — na zarośniętą gębę handlarza wypełzł obleśny uśmiech. - To insza inszość. To będzie… Niech podumam… Pięć setek, z przeproszeniem waszej szlachetności, jeśli w temerskiej walucie. Jeśli zaś waszymi florenami, tedy czterdzieści i pięć.

— Tak tanio? — parsknął jeździec, upiornie uśmiechając się zza nosala. - Zbliż się.

— Uważaj, Jaskier — syknął Wiedźmin, niepostrzeżenie rozpinając klamrę płaszcza. Zagrzmiało.

Hayekar zbliżył się do jeźdźca, naiwnie licząc na transakcję swego życia. I była to transakcja jego życia, może nie najlepsza, ale na pewno ostatnia. Jeździec stanął w strzemionach i z rozmachem wbił mu nadziak w wyłysiałe ciemię. Handlarz padł bez jęku, zadygotał, zatrzepał rękami, zorał obcasami mokry dywan liści. Któryś z buszujących na wozie zarzucił rzemień na szyję woźnicy, zacisnął, drugi przypadł, dźgnął sztyletem.

Jeden z konnych rzutem podniósł kuszę do ramienia mierżąc w Jaskra. Geralt miał już jednak w ręku miecz, wyrzucony z wozu hayekara. Uchwyciwszy broń w połowie klingi, cisnął nią jak oszczepem. Przeszyty kusznik zwalił się z konia, wciąż z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia na twarzy.

— Uciekaj, Jaskier!

Jaskier dopadł Pegaza i dzikim susem skoczył na siodło. Skok był jednak trochę zbyt dziki, a poecie brakowało wprawy. Nie zdołał utrzymać się łęku i zleciał na ziemię po przeciwnej stronie konia. I to uratowało mu życie, klinga miecza atakującego jeźdźca z sykiem przecięła powietrze nad uszami Pegaza. Wałach spłoszył się, targnął, zderzył z koniem napastnika.

— To nie elfy! — ryknął jeździec w hełmie z nosalem, dobywając miecza. - Żywych brać! Żywych!

Jeden z tych, którzy zeskoczyli z wozu, zasugerował się rozkazem, zawahał. Geralt zdążył już jednak dobyć własnego miecza i nie wahał się ani sekundy. Zapał dwóch pozostałych schłodziła nieco lecąca na nich fontanna krwi. Wykorzystał to i zarąbał drugiego. Ale konni już siedzieli mu na karku. Wywinął się spod ich mieczy, sparował cięcia, wykonał unik i nagle poczuł dojmujący ból w prawym kolanie, poczuł, że pada. Nie był ranny. Leczona w Brokilonie noga zwyczajnie i bez ostrzeżenia odmówiła posłuszeństwa.

Zamierzający się na niego obuchem topora pieszy stęknął nagle i zatoczył się, jak gdyby ktoś pchnął go sunie. Zanim upadł, Wiedźmin spostrzegł strzałę z długimi lotkami, wbitą w bok napastnika do polowy brzechwy. Jaskier wrzasnął, wrzask zagłuszył grom.

Uczepiony koła wozu Geralt zobaczył w świetle błyskawicy jasnowłosą dziewczynę z napiętym łukiem, wypadającą z olszynki. Konni tez ją dostrzegli. Nie mogli jej nie dostrzec, bo jeden z nich właśnie przewalał się przez koński zad z gardłem zamienionym przez grot w karminową miazgę. Trzej pozostali, w tym dowódca w hełmie z nosalem, z miejsca ocenili niebezpieczeństwo, z wrzaskiem pogalopowali w kierunku łuczniczki, kryjąc się za szyjami koni. Sądzili, że końskie szyje stanowią dostateczną osłonę przed strzałami. Mylili się.

Maria Barring, zwana Milvą, napięła łuk. Mierzyła spokojnie, z cięciwą przyciśniętą do twarzy.

Pierwszy z atakujących wrzasnął i zsunął się z konia, stopa uwięzła mu w strzemieniu, podkute kopyta zmiażdżyły go. Drugiego strzała wręcz zmiotła z kulbaki. Trzeci, dowódca, był już blisko, stanął w strzemionach, wzniósł miecz do ciosu. Milva nie drgnęła nawet, nieustraszenie patrząc na napastnika, napięła łuk i z odległości pięciu kroków wsadziła mu strzałę prosto w twarz, tuż obok stalowego nosala. Strzała przeszła na wylot, zrzucając hełm.

Koń nie zwolnił galopu, pozbawiony hełmu i znacznej części czaszki jeździec przez kilka chwil siedział w siodle, potem powolutku przechylił się i plusnął w kałużę. Koń zarżał i pobiegł dalej.

Geralt wstał z trudem, pomasował nogę, która bolała, ale, o dziwo, wydawała się całkiem sprawna, mógł stanąć na niej bez kłopotów, mógł chodzić. Obok gramolił się z ziemi Jaskier, zwalając przygniatającego go trupa z rozerwanym gardłem. Twarz poety miała kolor niegaszonego wapna.

Milva zbliżyła się, po drodze wyrywając strzałę z zabitego.

— Dziękuję ci — rzekł Wiedźmin. - Jaskier, podziękuj. To jest Milva Barring. Dzięki niej żyjemy.

Milva wyrwała strzałę z drugiego trupa, obejrzała zakrwawiony grot. Jaskier zamamrotał niewyraźnie, schylił się w dwornym, acz nieco rozdygotanym ukłonie, po czym upadł na kolana i zwymiotował.

— Kto on zacz? — łuczniczka wytarła grot o mokre liście, wsadziła strzałę do kołczana. - Druh twój, wiedźminie?

— Tak. Nazywa się Jaskier. Jest poetą.

— Poeta — Milva popatrzyła na rzucanego suchymi już torsjami trubadura, potem podniosła wzrok. - Kiedy tak, tedy pojmuję. Jeśli czego nie pojmuję, to czemu on tu rzyga, miast gdzie w cichości rymy pisać. Nie moja zresztą rzecz.

— W pewnej mierze twoja. Ocaliłaś mu skórę. Mnie też. Milva otarła spryskaną deszczem twarz, na której wciąż jeszcze można było dostrzec odcisk cięciwy. Choć strzelała kilkakrotnie, odcisk był tylko jeden — cięciwa za każdym razem przylegała dokładnie w tym samym miejscu.

— Byłam w olszynie już wtedy, gdy gadaliście z havekarem — powiedziała. - Nie chciałam, by szelma mnie widział, no i nie było musu. A potem nadjechali ci drudzy i zaczęła się sieczka. Kilku nieźle rozharatałeś. Umiesz mieczem obracać, trza ci przyznać. Chociażeś przecie kuternoga. Było ci jeszcze zostać w Brokilonie, kurować kulas. Pogorszysz, to do końca żywota kusztykać możesz, miarkujesz chyba?

— Przeżyję.

— I mnie się tak widzi. Bo jechałam za tobą w ślad, by cię ostrzec. I zawrócić. Nic nie będzie z twojej wyprawy. Na południu wojna. Od Drieschot idą na Brugge nilfgaardzkie wojska.

— Skąd wiesz?

— A choćby stąd — dziewczyna szerokim gestem wskazała na trupy i konie. - Przecie to Nilfgaardczyki! Słońc na szlemach nie widzisz? Haftów na czaprakach? Zbierajcie się, bierzem nogi za pas, wnet mogą tu dalsi nadciągnąć. Ci tutaj podjazdem szli.

— Nie myślę — pokręcił głową — żeby to był podjazd albo straż przednia. Po coś innego tu przyjechali.

— A po co, ciekawość?

— Po to — wskazał na leżącą na wozie sosnową trumnę, ściemniałą od deszczu. Padało już słabiej i przestało grzmieć. Burza przesuwała się ku północy. Wiedźmin podniósł leżący wśród liści miecz, wskoczył na wóz, klnąc z cicha, bo kolano wciąż jednak przypominało się bólem.

— Pomóż mi to otworzyć.

— Cóż to, umarlaka chcesz… — Milva urwała, widząc wywiercone w wieku otwory. - Do licha! Żywego hayekar w tym pudle wiózł?

— To jakiś jeniec — Geralt podważył wieko. - Handlarz czekał tu na Nilfgaardczyków, by im go przekazać. Wymienili się hasłem i odzewem…

10
{"b":"88043","o":1}