Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wieko oderwało się z trzaskiem, odsłaniając zakneblowanego człowieka, rzemiennymi pętlami przykrępowanego do boków trumny za ręce i nogi. Wiedźmin pochylił się. Przyjrzał uważniej. I jeszcze raz, jeszcze uważniej. I zaklął.

— No, proszę — powiedział przeciągle. - A to siurpryza. Kto by się spodziewał?

— Ty go znasz, wiedźminie?

— Z widzenia — uśmiechnął się paskudnie. - Schowaj nóż, Milva. Nie rozcinaj mu pęt. To jest, jak widzę, wewnętrzna nilfgaardzka sprawa. Nie powinniśmy się wtrącać. Zostawimy go tak, jak jest.

— Czy ja dobrze słyszę? - odezwał się zza ich pleców Jaskier. Był wciąż jeszcze blady, ale ciekawość już przemogła inne emocje.

— Chcesz zostawić w lesie związanego człowieka? Domyślam się, że rozpoznałeś kogoś, z kim masz na pieńku, ale to jest przecież jeniec, do diabła! Był więźniem ludzi, którzy dybali na nas i omal nie zabili. Wróg naszych wrogów…

Urwał, widząc, że Wiedźmin wyciąga nóż z cholewy. Milva chrząknęła cicho. Ciemnobłękitne, mrużone dotychczas przed kroplami deszczu oczy związanego rozszerzyły się. Geralt pochylił się i rozciął pętlę wiążącą jego lewe ramię.

— Spójrz, Jaskier — powiedział, chwytając za nadgarstek i podnosząc uwolnioną rękę. - Widzisz tę szramę na dłoni? To Ciri go cięła. Na wyspie Thanedd, miesiąc temu. To Nilfgaardczyk. Przyjechał na Thanedd specjalnie po to, by uprowadzić Ciri. Cięła go, broniąc się przed porwaniem.

— Na nic przecie zdała się ta obrona — mruknęła Milva. - Coś tu jednakoż, tak sobie myślę, kupy się nie dzierży. Jeśli onże twoją Ciri z ostrowu dla Nilfgaardu porwał, jaką modą do tej trumny popadł? Czemu go hayekar Nilfgaardczykom właśnie wydawał? Zdejmij mu z gęby knebel, wiedźminie. Może nam co powie?

— Wcale nie chcę go słuchać — powiedział głucho. - Już teraz ręka mnie świerzbi, by go pchnąć, gdy tak leży i patrzy. Ledwo się hamuję. Gdy się odezwie, nie pohamuję się. Nie wszystko o nim wam powiedziałem.

— Nie hamuj się tedy — Milva wzruszyła ramionami. - Pchnij, jeśli taki to niegodziwiec. Ale co rychlej, bo czas nagli. Mówiłam, Nilfgaardczyków tylko patrzeć. Idę po mego konia.

Geralt wyprostował się, puszczając rękę związanego.

Ten natychmiast zdarł z ust i wypluł knebel. Ale nie odzywał się. Wiedźmin rzucił mu nóż na pierś.

— Nie wiem, za jakie grzeszki wsadzili cię do tej — skrzynki, Nilfgaardczyku — powiedział. - I nie obchodzi mnie to. Zostawiam ci ten kozik, oswobodź się sam. Czekaj tu na swoich albo umykaj w lasy, twoja wola.

Jeniec milczał. Skrępowany i ułożony w drewnianym pudle wyglądał jeszcze nędzniej i bezbronniej niż na Thanedd, a tam Geralt widział go na kolanach, rannego, dygoczącego ze strachu w kałuży krwi. Wyglądał też znacznie młodziej. Wiedźmin nie dawał mu więcej niż dwadzieścia pięć lat.

— Darowałem ci życie na wyspie — dodał. - Darowuję i teraz. Ale to już ostatni raz. Przy następnym spotkaniu zabiję jak psa. Pamiętaj o tym. Gdyby ci przyszło do głowy namówić kamratów do pościgu za nami, zabierz tę trumnę ze sobą. Przyda ci się. Jedziemy, Jaskier.

— A chyżo! — krzyknęła Milva, zawracając galopem z wiodącej na zachód ścieżki. - Ale nie tędy! W lasy, psia mać, w lasy!

— Co się stało?

— Od Wstążki jazda idzie ku nam wielką kupą! To Nilfgaard! Czego się gapicie? W konie, nim nas ogarną!

*****

Bitwa o wieś trwała już dobrą godzinę i nadal nic nie wskazywało na to, by miała się ku końcowi. Piechurzy, broniący się zza kamiennych murków, płotów i ustawionych w zaporę wozów, odparli już trzy ataki konnicy, szarżującej na nich po grobli. Szerokość grobli nie pozwalała konnym nabrać frontalnego impetu, a piechurom umożliwiała skoncentrowanie obrony. W rezultacie fala jazdy za każdym razem rozbijała się o barykady, zza których zdesperowani, ale zajadli knechci razili ciżbę jeźdźców deszczem bełtów i strzał. Ostrzelana kawaleria kotłowała się i kłębiła, a wówczas obrońcy wypadali na nią szybkim kontratakiem, łupiąc ile wlezie berdyszami, gizannami i okutymi bojowymi cepami. Konnica wycofywała się nad stawy, zostawiając trupy ludzi i koni, piesi zaś kryli się za barykadą i obrzucali wroga plugawymi wyzwiskami. Po jakimś czasie konnica formowała się i atakowała ponownie. I tak dalej.

— Ciekawe, kto bije się z kim? — po raz kolejny spytał Jaskier, niewyraźnie, albowiem właśnie trzymał w ustach i próbował zmiękczyć wyproszony u Milvy suchar.

Siedzieli na samym skraju urwiska, dobrze ukryci wśród jałowców. Mogli obserwować bitwę nie lękając się, że ich samych ktoś dostrzeże. Dokładniej biorąc, musieli obserwować. Nie mieli innego wyjścia. Przed nimi była bitwa, za nimi płonące lasy.

— Nietrudno zgadnąć — Geralt niechętnie zdecydował się wreszcie odpowiedzieć na pytanie Jaskra. - Konni to Nilfgaardczycy.

— A piesi?

— Piesi to nie Nilfgaardczycy.

— Konni to regularna jazda z Verden — powiedziała Milva, do tej pory ponura i podejrzanie małomówna. - Wyszyte szachownice mają na jukach. A ci we wiosce to bruggeńskie zaciężne wojaki. Toć po chorągwi poznać.

W samej rzeczy, rozochoceni kolejnym sukcesem knechci wznieśli nad szańcem zielony sztandar z białym krzyżem kotwicznym. Geralt przyglądał się uważnie, ale wcześniej sztandaru nie dostrzegł, obrońcy podnieśli go dopiero teraz. Widocznie na początku bitwy gdzieś się zapodział.

— Długo tu będziemy siedzieć? - spytał Jaskier.

— Masz tobie — mruknęła Milva — Pytanie zadał. Rozejrzyj się! Jak się nie obrócisz, tak rzyć z tyłu.

Jaskier nie musiał rozglądać się ani obracać. Cały widnokrąg pasiasty był od słupów dymu. Najgęściej dymiło na północy i zachodzie, tam, gdzie któreś z wojsk podpaliło lasy. Liczne dymy biły też w niebo na południu, tam, dokąd zmierzali, gdy drogę zagrodziła im bitwa. Ale w ciągu godziny, jaką spędzili na wzgórzu, dymy uniosły się również na wschodzie.

— Wszelakoż — podjęła łuczniczka po chwili, patrząc na Geralta — to mnie, wiedźminie, iście ciekawi, cóż to teraz począć zamyślasz. Za nami Nilfgaard i płonąca knieja, co przed nami, sam miarkujesz. Jakie tedy masz plany?

— Moje plany nie uległy zmianie. Przeczekam tę bijatykę i ruszam na południe. Nad Jarugę.

— Chyba rozumu zbyłeś — wykrzywiła się Milva. - Przecie widzisz, co się dzieje. Gołym przecie okiem widać, że to nie jakaś tam rajza kup swawolnych, ale wojna co się zowie. Nilfgaard pospołu z Verden idzie. Na południu Jarugę już, pewnie przeszli, pewnie już całe Brugge, a może i Sodden w ogniu…

— Muszę dotrzeć do Jarugi.

— Pięknie. A potem?

— Znajdę łódź, popłynę z prądem, spróbuję przedostać się do ujścia. Później statek… Stamtąd, do cholery, muszą kursować jakieś statki…

— Do Nilfgaardu? — parsknęła. - Plany nie uległy zmianie?

— Nie musisz mi towarzyszyć.

— Iście, nie muszę. I chwalić bogów, bo ja śmierci nie szukam. Lękać się jej nie lękam, ale to ci muszę rzec: zabić się dać, niewielka to sztuka.

— Wiem — odpowiedział spokojnie. - Mam praktykę. Nie wędrowałbym w tamte strony, gdybym nie musiał. Ale muszę, więc jadę. Nic mnie nie powstrzyma.

— Ha — zmierzyła go wzrokiem. - Ależ głos, jakby kto nożem dno starego garnka drapał. Gdyby cię cesarz Emhyr słyszał, w gacie by pewnie popuścił ze strachu. Do mnie, straże, do mnie, hufce moje cesarskie, biada, biada, już tu do mnie do Nilfgaardu Wiedźmin czółnem płynie, wraz tu będzie, życia i korony zbawi! Zgubionym!

— Przestań, Milva.

— A jużci! Czas, by ci ktoś wreszcie prawdę w oczy rzekł. Niech mnie wyliniały królik wychędoży, jeślim kiedy dumiejszego chłopa widziała! Emhyrowi jedziesz twoją dziewkę wydrzeć? Którą Emhyr na cesarzową upatrzył? Którą królom odebrał? U Emhyra mocne pazury, co ucapią, tego nie puszczą. Z nim królom się nie dolać, a ty chcesz?

Nie odpowiedział.

— Do Nilfgaardu się wybierasz — powtórzyła Milva, z politowaniem kiwając głową. - Z cesarzem wojować, narzeczoną mu odbić. A podumałeś, co może być? Gdy tam dojedziesz, gdy ową Ciri na pałacowych pokojach odnajdziesz, całą we złocie i jedwabiach, co jej rzekniesz? Pójdź, miła, za mnie, co ci tam cesarski tron, we dwoje w szałasie zażyjem, na przednówku korę jeść będziem. Pojrzyj po sobie, kulawy oberwańcu. Nawet kapotę i buty dostałeś od driad, po jakimś elfie, co z ran umarł w Broklionie. Tedy wiesz, co będzie, gdy cię twoja panna obaczy? W oczy ci plunie, wyśmieje, trabantom za próg wykinąć każe i psami poszczwać!

Milva mówiła coraz głośniej, pod koniec przemowy prawie krzyczała. Nie tylko ze złości, ale by przekrzyczeć Wzmagający się hałas. Z dołu zaryczały dziesiątki, może setki gardzieli. Na bruggeńskich knechtów zwaliło się kolejne natarcie. Ale tym razem z dwóch stron jednocześnie. Odziani w sine tuniki z szachownicami Verdeńczycy cwałowali po grobli, a zza stawu, uderzając na flankę obrońców, wypadł silny oddział jazdy w czarnych płaszczach.

— Nilfgaard — rzekła krótko Milva.

Tym razem piechota z Brugge nie miała żadnych szans. Kawaleria przedarła się przez zapory i w mgnieniu oka rozniosła obrońców na mieczach. Sztandar z krzyżem upadł. Część pieszych rzuciła broń i poddała się, część usiłowała uciekać w kierunku lasu. Ale od strony lasu zaatakował trzeci oddział, wataha niejednolicie umundurowanych, lekkozbrojnych jeźdźców.

— Scoia'tael — powiedziała Milva, wstając. - Teraz już pojmujesz, co się dzieje, wiedźminie? Dotarło do cię? Nilfgaard, Verden i Wiewiórki w kupie. Wojna. Jak w Aedirn przed miesiącem.

— To rajd — pokręcił głową Geralt. - Wyprawa łupieska. Tylko konnica, żadnej piechoty…

— Piechota dobywa fortów i prezydiów. - Tamte dymy, myślisz, z czego? Z wędzarni?

Z dołu, od wioski, dobiegały ich dzikie, przeraźliwe krzyki zbiegów, doganianych i wyrzynanych przez Wiewiórki. Z dachów chat buchnęły dymy i płomienie. Silny wiatr przesuszył strzechy po porannej ulewie, pożar szerzył się błyskawicznie.

— Ot — mruknęła Milva — z dymem pójdzie sioło. A ledwie co odbudowali po tamtej wojnie. Dwa lata w pocie czoła stawiali zręby, a zgorzeje w parę chwil. Naukę by z tego wyciągać!

— Jaką? - spytał ostro Geralt.

Nie odpowiedziała. Dym z płonącej wioski wzbił się wysoko, sięgnął urwiska, zaszczypał w oczy, wycisnął łzy. Z pożogi rozbrzmiały wrzaski. Jaskier zrobił się nagle blady jak płótno.

11
{"b":"88043","o":1}