Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jeńców spędzono w kupę, otoczono pierścieniem. Na rozkaz rycerza w hełmie z czarnym pióropuszem jeźdźcy zaczęli siec i kłuć bezbronnych. Padających tratowano końmi. Pierścień zwierał się. Krzyki, które dobiegły do urwiska, przestały przypominać głosy ludzi.

— I my mamy iść na południe? — spytał poeta, patrząc wymownie na wiedźmina. - Przez te pożary? Tam, skąd nadciągają tacy rzeźnicy?

— Wydaje mi się — odrzekł z ociąganiem Geralt — że nie mamy wyboru.

— Mamy — powiedziała Milva. - Mogę przeprowadzić was lasami na Sowie Wzgórza i z powrotem do Ceann Treise. Do Brokilonu.

— Przez płonące lasy? Przez zagon, przed którym ledwo uciekliśmy?

— Pewniejsze to niż droga na południe. Do Ceann Treise jest wszystkiego czternaście mil, a ja znam ścieżki.

Wiedźmin patrzył w dół, na ginącą w pożarze wieś.

Nilfgaardczycy uporali się już z jeńcami, jazda formowała się w kolumnę marszową. Pstrokata wataha Scoia'tael ruszyła gościńcem wiodącym na wschód.

— Ja nie wracam — odrzekł twardo. - Ale przeprowadź do Brokilonu Jaskra.

— Nie! — zaprotestował poeta, choć nadal nie odzyskał normalnych kolorów. - Jadę z tobą.

Milva machnęła ręką, podniosła kołczan i łuk, zrobiła krok w stronę koni, nagle odwróciła się.

— Do diabła — warknęła. - Za długo i za często elfów od zguby ratowałam. Nijak mi teraz patrzeć, jak ktoś ginie! Przeprowadzę was do Jarugi, szalone pałki. Ale nie południowym, jeno wschodnim szlakiem.

— Tam też już płoną lasy.

— Przeprowadzę was przez ogień. Przywykłam.

— Nie musisz tego robić, Milva.

— Pewnie, że nie muszę. No, na kulbaki! Ruszcie się wreszcie!

Nie ujechali daleko. Konie z trudem poruszały się w gąszczu i na zarośniętych ścieżkach, a nie odważali się korzystać z dróg — zewsząd dobiegał ich tętent i szczęk, zdradzający ciągnące wojska. Zmrok zaskoczył ich wśród zakrzaczonych parowów, zatrzymali się na nocleg. Nie padało, niebo było jasne od łun.

Znaleźli stosunkowo suche miejsce, usiedli, owinąwszy się w opończe i derki. Milva penetrowała okolicę. Gdy tylko odeszła, Jaskier dał upust długo wstrzymywanej ciekawości, jaką wzbudzała w nim brokilońska łuczniczka.

— Dziewczyna jak łania — mruczał. - Ty masz szczęście do takich znajomości, Geralt. Strzelista i zgrabna, chodzi, jakby tańczyła. W biodrach trochę za wąska, jak na mój gust, a w ramionach odrobinkę za mocna, ale przecież kobieca, kobieca… Te dwa jabłuszka z przodu, ho, ho… Mało koszula nie praśnie…

— Przymknij się, Jaskier.

— W drodze — marzył dalej poeta — zdarzyło mi się dotknąć przypadkiem. Udo, mówię ci, jak z marmuru. Oho, nie nudziło ci się przez ten miesiąc w Broklionie…

Milva, która właśnie wróciła z patrolu, usłyszała teatralny szept i zauważyła spojrzenia.

— O mnie gadasz, poeto? Czego się we mnie wpatrujesz, ledwie się odwrócę? Ptak mi na plecy nasrał?

— Wciąż nie możemy się nadziwić twemu łuczniczemu kunsztowi — wyszczerzył zęby Jaskier. - Na zawodach strzeleckich mało znalazłabyś konkurentów.

— Baju, baju.

— Czytałem — Jaskier łypnął znacząco na Geralta — że najlepsze łuczniczki spotkać można wśród Zerrikanek, w stepowych klanach. Niektóre podobno obcinają sobie lewe piersi, by nie wadziły im w napinaniu łuków. Biust, powiadają, wchodzi w paradę cięciwie.

— Musiał to jakiś poeta wydumać — parsknęła Milva. - Siada taki i wypisuje osielstwa, pióro w nocniku maczając, a głupie ludzie wierzą. Co to, cyckami się strzela, czy jak? Do gęby się cięciwę dociąga, bokiem stojąc, o, tak. Nic cięciwie nie zawadza. O tym obcinaniu to durnota, wymysł głowy próżniaczej, której wiecznie aby babskie cycki na myśli.

— Dziękuję ci za pełne uznania słowa o poetach i poezji. I za naukę o łucznictwie. Dobry oręż, łuk. Wiecie co? Myślę, że właśnie w tym kierunku rozwinie się sztuka wojenna. W wojnach przyszłości będzie się walczyć na odległość. Wynaleziona zostanie broń tak dalekosiężna, że przeciwnicy będą mogli zabijać się nawzajem, nie widząc w ogóle.

— Durnota — oceniła krótko Milva. - Łuk dobra rzecz, ale wojaczka to chłop przeciw chłopu, na długość miecza, krzepki słabszemu łeb rozwala. Zawsze tako było i tako będzie. A skończy się, tedy i wojaczki się skończą. Póki co, widziałeś, jak się wojuje. W tamtej wsi podle grobli. Ech, co tu gadać po próżnicy. Idę, rozejrzę się. Konie chrapią, jakby jaki wilczek tu gdzie krążył…

— Jak łania — Jaskier odprowadził ją wzrokiem. - Hmmm… Wracając jednak do wspomnianej wsi przy grobli i tego, co ci powiedziała, gdyśmy siedzieli na urwisku… Nie uważasz, że jednak miała trochę racji?

— Względem?

— Względem… Ciri — zająknął się lekko poeta. - Nasza piękna i szybkostrzelna dziewoja zdaje się nie rozumieć relacji między tobą a Ciri, mniema, jak mi się wydaje, że zamierzasz konkurować z nilfgaardzkim cesarzem o jej rękę. Że to jest prawdziwy motyw twojej wyprawy do Nilfgaardu.

— A zatem w tym względzie nie ma racji ani trochę. W jakim więc ma?

— Zaczekaj, nie unoś się. Ale spójrz prawdzie w oczy. Przygarnąłeś Ciri i uważasz się za jej opiekuna. Ale to nie jest zwykła dziewczyna. To królewskie dziecko, Geralt. Jej, co tu dużo gadać, pisany jest tron. Pałac. Korona. Nie wiem, czy akurat nilfgaardzka. Nie wiem, czy Emhyr to dla niej najlepszy mąż…

— W samej rzeczy. Nie wiesz.

— A ty wiesz?

— Wiedźmin owinął się derką.

— Zmierzasz, rzecz jasna, ku konkluzji — powiedział. - Ale nie wysilaj się, ja wiem, jaka to konkluzja. Nie ma sensu ratować Ciri przed losem, który jest jej pisany od dnia urodzin. Bo ocalona Ciri gotowa kazać trabantom spuścić nas ze schodów. Dajmy sobie tedy spokój. Tak?

Jaskier otworzył usta, ale Geralt nie dał mu dojść do słowa.

— Dziewczyny — mówił coraz bardziej zmieniającym się głosem — nie porwał wszakże smok ani zły czarownik, nie sprowadzili jej dla okupu piraci. Nie siedzi w wieży, w lochu ani w klatce, nie katują jej ani nie morzą głodem. Wręcz przeciwnie, śpi na adamaszkach, jada na srebrze, nosi jedwabie i koronki, obwiesza się biżuterią, tylko patrzeć, jak ją koronują. Krótko mówiąc, jest szczęśliwa. A jakiś Wiedźmin, którego kiedyś zła dola przypadkiem postawiła na jej drodze, zawziął się, by to szczęście zburzyć, popsuć, zniszczyć, podeptać dziurawymi butami, które odziedziczył po jakimś elfie. Tak?

— Nie to miałem na myśli — burknął Jaskier.

— On nie do ciebie gadał — Milva wyłoniła się nagle z mroku, po chwili wahania usiadła obok wiedźmina. - To do mnie było. To moje słowa mu tak dopiekły, W złości mówiłam, nie myśląc… Wybacz mi, Geralt. Wiem ci, jak to jest, gdy w żywą ranę pazur wrazić. No, nie żłób się. Nie uczynię tego więcej. Wybaczasz? Czy cię mam na przeprosiny poboćkać?

Nie czekając na odpowiedź ani przyzwolenie objęła go silnie za szyję i pocałowała w policzek. Mocno uścisnął jej ramię.

— Przysuń się — odkaszlnął. - I ty też, Jaskier. Razem… będzie nam cieplej.

Milczeli długo. Po jasnym od łun niebie sunęły chmury, przesłaniając migocące gwiazdy.

— Chcę wam coś powiedzieć — rzekł wreszcie Geralt. - Ale przyrzeknijcie, że nie będziecie się śmiać.

— Gadaj.

— Miałem dziwne sny. W Brokilonie. Początkowo myślałem, że to majaczenia. Coś z moją głową. Widzicie, na Thanedd zdrowo przylali mi w łeb. Ale od paru dni śnię wciąż ten sam sen. Ciągle ten sam.

Jaskier i Milva milczeli.

— Ciri — podjął po chwili — nie śpi w pałacu pod brokatowym baldachimem. Jedzie konno przez jakąś zakurzoną wieś… Wieśniacy pokazują ją palcami. Nazywają ją imieniem, którego nie znam. Psy ujadają. Ona nie jest sama. Są tam inni. Jest krótko ostrzyżona dziewczyna, ta trzyma Ciri za rękę… Ciri uśmiecha się do niej. Nie podoba mi się ten uśmiech. Nie podoba mi się jej ostry makijaż… A najmniej podoba mi się to, że jej tropem podąża śmierć.

— Gdzież tedy dziewczyna jest? — zamruczała Milva przytulając się do niego jak kot. - Nie w Nilfgaardzie?

— Nie wiem — powiedział z trudem. - Ale ten sam sen śniłem kilkakrotnie. Problem polega na tym, że ja nie wierzę w takie sny.

— Głupiś tedy. Ja wierzę.

— Nie wiem — powtórzył. - Ale czuję. Przed nią jest ogień, a za nią śmierć. Muszę się spieszyć.

*****

O świcie zaczęło padać. Nie tak, jak poprzedniego dnia, gdy burzy towarzyszyła silna, lecz krótkotrwała ulewa. Niebo poszarzało i zasnuło się ołowianym nalotem. Zaczęło mżyć, drobno, równo i dokuczliwie siąpić.

Jechali na wschód. Milva prowadziła. Gdy Geralt zwrócił jej uwagę, że Jaruga jest na południu, łuczniczka zburczała go i przypomniała, ze to ona jest przewodniczką i że wie, co robi. Nie odzywał się więcej. W końcu, ważne było to, że jechali. Kierunek nie miał większego znaczenia.

Jechali w milczeniu, mokrzy, zziębnięci, skurczeni na kulbakach. Trzymali się leśnych ścieżek, przemykali wzdłuż duktów, przecinali gościńce. Zapadali w gąszcz, słysząc łomot kopyt ciągnącej drogami kawalerii. Szerokim łukiem omijali bitewny wrzask i zgiełk. Przejeżdżali obok ogarniętych pożarem wsi, obok dymiących i żarzących się zgliszcz, mijali osady i sadyby, po których zostały tylko czarne kwadraty wypalonej ziemi i ostry smród zmoczonej deszczem spalenizny. Płoszyli stada wron żerujących na trupach. Mijali grupy i kolumny uginających się pod tobołami, uciekających przed wojną i pożogą wieśniaków, otępiałych, reagujących na pytania tylko lękliwym, nierozumiejącym i niemym uniesieniem pustych od nieszczęścia i zgrozy oczu.

Jechali na wschód, wśród ognia i dymu, wśród mżawki i mgły, a przed ich oczami przewijał się gobelin wojny. Obrazy.

Był obraz z żurawiem, czarną krechą sterczącym wśród ruin spalonej wioski. Na żurawiu wisiał nagi trup. Głową w dół. Krew ze zmasakrowanego krocza i brzucha ściekła mu na pierś i twarz, soplami zwisała z włosów. Na plecach trupa widać było runę Ard. Wyciętą nożem.

— An'givare — powiedziała Milva, odrzucając mokre włosy z karku. - Wiewiórki tu były.

— Co to znaczy, an'giyare?

— Donosiciel.

Był obraz z koniem, osiodłanym siwkiem w czarnym kropierzu. Koń chwiejnie stąpał skrajem pobojowiska, klucząc między kupami trupów i wbitymi w ziemię ułomkami włóczni, rżał cicho i przejmująco, wlókł za sobą wnętrzności wywalone z rozprutego brzucha. Nie mogli go dobić — oprócz konia po pobojowisku krążyli obdzierający zwłoki maruderży.

12
{"b":"88043","o":1}