Do operacji «Centaur» brygada przystąpiła jako oddział wydzielony IV Armii Konnej. Otrzymaliśmy wsparcie w postaci trzech rot lekkiej jazdy verdeńskiej, które przydzieliłem, do Grupy Bojowej «Yreemde». Z reszty brygady, wzorem kampanii w Aedirn, wydzieliłem Grupy Bojowe «Sieuers» i «Morteisen», każdą w składzie czterech szwadronów.
Z rejonu ześrodkowania pod Drieschot wyszliśmy nocą z czwartego na piątego sierpnia. Rozkaz dla Grup brzmiał: osiągnąć rubież Vidort-Carcano-Armeria, uchwycić przeprawy na Inie, niszcząc napotkanego nieprzyjaciela, ale omijając większe punkty oporu. Wzniecając pożary, zwłaszcza nocne, oświetlić drogę dywizjonom IV Armii, wytworzyć panikę wśród ludności cywilnej i doprowadzić do zakorkowania zbiegami wszystkich arterii komunikacyjnych na tyłach wroga. Pozorując okrążenie, spychać wycofujące się oddziały wroga w kierunku rzeczywistych kotłów. Dokonując eliminacji wybranych grup ludności cywilnej budzić przerażenie, pogłębiać panikę i łamać morale nieprzyjaciela.
Zadania powyższe brygada wykonała z wielkim żołnierskim poświęceniem.
Elan Trąbę, Za cesarza i ojczyznę. Chwalebny szlak bojowy VII Daerlańskiej Brygady Kawalerii
Milva nie zdążyła dobiec i ocalić koni. Była świadkiem ich kradzieży, ale świadkiem bezsilnym. Najpierw porwał ją oszalały, spanikowany tłum, potem drogę zagrodziły pędzące wozy, potem ugrzęzła w wełnianym i beczącym stadzie owiec, przez które musiała przedzierać się jak przez śnieżną zaspę. Potem, już nad Chotlą, wyłącznie skok w zarośnięte tatarakiem przybrzeżne bagienko uratował ją przed mieczami Nilfgaardczyków, rąbiących bez litości stłoczonych nad rzeką uciekinierów, nie dających pardonu ani kobietom, ani dzieciom. Milva rzuciła się w wodę i przedostała na drugi brzeg, częściowo brodząc, częściowo płynąc na wznak wśród znoszonych prądem trupów.
I podjęła pościg. Zapamiętała, w jakim kierunku zemknęli chłopi, którzy ukradli Plotkę, Pegaza, cisawego ogiera i jej własnego karosza. A w hibie przy siodle karego był jej bezcenny łuk. Trudno, myślała, chlupocząc w biegu wyciskaną z butów wodą, pozostali muszą na razie radzić sobie sami. Mnie, psia mać, mus odzyskać łuk i wierzchowce!
Najpierw odbiła Pegaza. Wałach poety lekceważył szturthające jego boki słomiane łapcie, bimbał sobie na ponaglające krzyki niewprawnego jeźdźca i ani myślał cwałować, biegł przez brzezinę ospale, leniwie i wolno. Chłopina został znacznie z tylu za resztą koniokradów. Gdy usłyszał i zobaczył za plecami Milvę, bez zastanowienia zokoczył i dał drapaka w chaszcze, oburącz podtrzymując gacie. Milva nie ścigała go, przemogła wrącą w niej żądzę ciężkiego mordobicia. Wskoczyła na siodło, z biegu, ostro, aż zabrzęczały struny lutni przytroczonej do juków.
Obeznana z końmi, zdołała zmusić wałacha do galopu. Czy też raczej do ociężałego chodu, który Pegaz uważał za galop.
Ale nawet ten pseudogalop wystarczył, albowiem ucieczkę koniokradów przyhamował kolejny nietypowy koń. Narowista Plotka wiedźmina, gniada klaczka, którą rozzłoszczony jej fochami Geralt niejeden raz obiecywał wymienić na, innego wierzchowca, choćby osła, muła lub nawet kozła. Milva dopędziła złodziei w momencie, gdy zdenerwowana niewprawnym pociągnięciem wodzy Plotka — zwaliła jeźdźca na ziemię, a reszta chłopów, zeskoczywszy z siodeł, starała się poskromić rozbrykaną i wierzgającą "kobyłkę. Byli tak zajęci, że dostrzegli Milvę dopiero wtedy gdy wpadła na nich na Pegazie i kopnęła jednego w twarz, łamiąc mu nos. Gdy padał, wyjąc i wzywając pomocy boskiej, rozpoznała go. Był to Chodak. Chłop, który najwyraźniej nie miał szczęścia do ludzi. A zwłaszcza do Milvy.
Milvę, niestety, też opuściło szczęście. Dokładniej biorąc, nie szczęście było winne, lecz jej własna arogancja i lekko podbudowane praktyką przekonanie, że byle dwójce wieśniaków zdolna jest zawsze spuścić takie lanie, jakie uzna za stosowne. Ale gdy zeskoczyła z siodła, dostała nagle pięścią w oko i nie wiedząc kiedy znalazła się na ziemi. Dobyła noża, zdecydowana na prucie flaków, ale oberwała po głowie grubym kijem, tak że kij pękł, zasypując jej oczy korą i próchnem. Ogłuszona i oślepiona, zdołała jednak uczepić się kolana nadal okładającego ją ułomkiem kija wieśniaka, a wieśniak niespodziewanie zawył i upadł. Drugi wrzasnął, zasłaniając głowę oburącz.
Milva przetarła oczy i zobaczyła, że chroni się przed sypiącymi się na niego razami pletni, zadawanymi przez jeźdźca siedzącego na siwym koniu. Zerwała się, z rozmachem kopnęła obalonego, chłopa w szyję. Koniokrad zacharczał, wierzgnął nogami i rozkraczył się, a Milva natychmiast to wykorzystała, wkładając w precyzyjnie mierzony kopniak całą złość. Chłop zwinął się w kłębek, zacisnął dłonie na kroczu i zawył tak, że aż listowie posypało się z brzóz.
Jeździec na siwku uporał się tymczasem z drugim, chłopem i broczącym z nosa Chodakiem, przepędził ich w las razami bata. Zawrócił, by wysmagać wyjącego, ale wstrzymał konia. Bo Milva zdążyła już dopaść swego karosza, już miała w garści łuk i strzałę na cięciwie. Cięciwa była w połowie naciągu, ale grot strzały mierzył prosto w pierś jeźdźca.
Przez chwilę patrzyli na siebie, jeździec i dziewczyna. Potem jeździec wolnym ruchem wydobył zza pasa strzałę opierzoną długimi lotkami i rzucił ją pod nogi Milvy.
— Wiedziałem — rzekł spokojnie — że będę miał okazję zwrócić ci twój grot, elfko.
— Nie jestem elką, Nilfgaardczyku.
— Nie jestem Nilfgaardczykiem. Opuść nareszcie ten łuk. Gdybym życzył ci źle, wystarczyłoby się przyglądać, jak cię poniewierają.
— Bies ciebie wie — powiedziała przez zęby — coś ty za jeden i czego mi życzysz. Ale dzięki za ratunek. I za mój szyp. I za tego hultaja, com go na porębie źle strzeliła.
Skopany, zwinięty w kłębek koniokrad dławił się szlochem, wtuliwszy twarz w ściółkę. Jeździec nie patrzył na niego. Patrzył na Milvę.
— Łap konie — powiedział. - Musimy co rychlej odskoczyć od rzeki, wojsko przeczesuje lasy na obu brzegach.
— Musimy? — wykrzywiła się, opuszczając łuk. - Razem? A od kiedy to my swojaki? Albo kompanija?
— Wyjaśnię ci — obrócił konia, chwycił wodze cisawego źrebca — jeśli dasz mi czas.
— Wżdy rzecz w tym, że ja czasu nie mam. Wiedźmin i reszta…
— Wiem. Ale nie uratujemy ich, sami pozwalając się zabić lub ująć. Łap konie i uciekajmy w knieję. Pospiesz się!
*****
Nazywa się Cahir, przypomniała sobie Milva, rzucając okiem na dziwnego towarzysza, z którym przyszło jej siedzieć w wykrocie. Dziwny Niligaardczyk, który gada, że nie jest Nilfgaardczyldem. Cahir.
— Myśleliśmy, że cię ubili — mruknęła. - Cisek bez jeźdźca przybieżał…
— Miałem małą przygodę — odrzekł sucho. - Z trójką zbójów zarośniętych jak wilkołaki. Wyskoczyli na mnie z zasadzki. Koń uciekł. Zbóje nie zdołali, ale byli pieszo. Zanim udało mi się zdobyć nowego wierzchowca, daleko w tyle zostałem za wami. Dopiero dziś rano was dogoniłem. Pod samym obozem. Przejechałem rzekę w dole i czekałem na tym brzegu. Wiedziałem, że pojedziecie na wschód.
Któryś z ukrytych w olszynie koni zaparskał, tupnął. Zmierzchało. Komary natrętnie bzyczały koło uszu.
— Cicho w lesie — powiedział Cahir. - Wojska odeszły. Już po bitwie.
— Po rzezi, chciałeś rzec.
— Nasza kawaleria… — zająknął się, chrząknął. - Kawaleria cesarska uderzyła na obóz, a wtedy od południa zaatakowały wasze wojska. Chyba temerskie.
— Jeśli już po bitwie, teza by tam wrócić. Wiedźmina odszukać, Jaskra i resztę.
— Rozumniej doczekać zmroku.
— Strasznie tu jakoś — powiedziała cicho, ściskając łuk. - Ponure uroczysko, aż ciarki przejmują. Niby cicho, a stale szóści coś po krzach… Wiedźmin gadał, że ghule ciągną do pobojowisk… A chłopkowie o wąpierzu bajali…
— Nie jesteś sama — odrzekł półgłosem. - Samemu straszniej.
— Iście — pojęła, o czym mówi. - Blisko dwie niedziele przede w ślad za nami jedziesz, sam jak palec. Za nami się wleczesz, a wszędzie dookoła twoi… Chociażeś, jak prawisz, nie Nilfgaardczyk, ale to przecie twoi. Niech mnie czart, jeśli rozumiem… Zamiast do swoich za wiedźminem śledzisz. Dlaczego?
— To długa historia.
*****
Gdy wysoki Scoia'tael pochylił się nad nim, związany w kij Struycken przymknął oczy ze strachu. Mówiono, że nie istnieją brzydkie elfy, że wszystkie są urodziwe jak jaden mąż, że takie się rodzą. Być może legendarny przywódca Wiewiórek też urodził się piękny. Ale teraz jego twarz przecinała skosem paskudna szrama zniekształcająca czoło, brew, nos i policzek, z właściwej elfom urody nie zostało nic.
Pokiereszowany elf usiadł na leżącym obok pniu.
— Jestem Isengrim Faoiltiama — powiedział, znowu pochylając się nad jeńcem. - Od czterech lat walczę z ludźmi, od trzech lat dowodzę komandem. Pochowałem poległego w boju brata, czterech kuzynów, ponad czterystu towarzyszy broni. W mojej walce waszego cesarza mam za sprzymierzeńca, co wielokrotnie udowadniałem, przekazując waszym służbom informacje wywiadowcze, pomagając waszym agentom i rezydentom, likwidując wskazane przez was osoby.
Faoiltiarna zamilkł, dał znak urękawiczoną dłonią, Stojący opodal Scoia'tael podniósł z ziemi niedużą łagiewkę wykonaną z brzozowej kory. Z łagiewki bił słodki zapach.
— Miałem i mam Nilfgaard za sprzymierzeńca — powtórzył elf z blizną. - Dlatego początkowo nie dawałem wiary, gdy mój informator ostrzegł mnie, że szykuje się na mnie zasadzkę. Że otrzymam polecenie spotkania się sam na sam z nilfgaardzkim emisariuszem, a gdy przybędę, zostanę ujęty. Nie wierzyłem własnym uszom, ale będąc z natury ostrożny, stawiłem się na spotkanie nieco wcześniej i nie sam. Jakżeż wielkie było moje zdziwienie i rozczarowanie, gdy okazało się, że w miejscu tajnego spotkania, zamiast emisariusza, czeka sześciu zbirów wyposażonych w rybacką sieć, powrozy, skórzaną haubę z kneblem i kaftan zapinany na pasy i klamry. Ekwipunek, powiedziałbym, standardowo używany przez wasz wywiad przy porwaniach. Wywiad nilfgaardzid zapragnął schwytać mnie, Faoiltiamę, żywego, zawieźć dokądś, zakneblowanego, zapiętego po uszy w kaftan bezpieczeństwa. Sprawa zagadkowa, powiedziałbym. Wymagająca wyjaśnienia. Rad jestem, że choć jeden z zasadzonych na mnie zbirów, bez wątpienia ich dowódca, dał się ująć żywcem i będzie w stanie wyjaśnień mi udzielić.