— Czy to jest powód, dla którego ja zostałam tu zaproszona? — spytała Assire var Anahid. - Nie poświęcam wiele uwagi polityce, ale wiem, że armia cesarska odnosi w wojnie przewagi nad waszymi wojskami. Poza panią Franceską i poza panią de Tancarville, pochodzącą z królestwa neutralnego, wszystkie panie reprezentują królestwa wrogie Cesarstwu Nilfgaardzkiemu. Jak mam rozumieć słowa o magicznej solidarności? Jako zachętę do zdrady? Przykro mi, ale nie widzę się w takiej roli.
Skończywszy przemowę, Assire pochyliła się, jakby dotykała czegoś, co nie mieściło się w projekcji. Triss zdawało się, że słyszy miauczenie.
— Ona ma jeszcze kota — szepnęła Keira Metz. - Założę się, że czarnego…
— Ciszej — syknęła Filippa. - Droga Francesko, szanowna Assire. Nasza inicjatywa ma być absolutnie apolityczna, to jest jej podstawowe założenie. Kierować się będziemy nie interesami ras, królestw, królów i imperatorów, lecz dobrem magii i jej przyszłością.
— Kierując się dobrem magii — Sabrina Gleyissig uśmiechnęła się szyderczo — nie zapomnimy chyba jednak o dobrobycie magiczek? A przecież wiemy, jak traktowani są czarodzieje w Nilfgaardzie. My tu sobie będziemy apolitycznie gadać, a gdy Nilfgaard zwycięży i dostaniemy się pod cesarską władzę, wszystkie będziemy wyglądać tak, jak…
Triss poruszyła się niespokojnie, Filippa ledwie słyszalnie westchnęła. Keira opuściła głowę, Sheala udała, że poprawia boa. Francesca przygryzła wargę. Twarz Assire var Anahid nie drgnęła, ale pokryła się lekkim rumieńcem.
— Wszystkie z nas spotka marny los, chciałam powiedzieć — dokończyła szybko Sabrina. - Filippa, Triss i ja, wszystkie trzy byłyśmy na Wzgórzu Sodden. Emhyr rozliczy się z nami za tamtą klęskę, za Thanedd, za całokształt naszej działalności. Ale to tylko jedno z zastrzeżeń, które budzi we mnie deklarowana apolityczność tego konwentu. Czy udział w nim oznacza natychmiastową rezygnację z czynnej i politycznej wszak służby, którą obecnie pełnimy przy naszych królach? Czy też mamy w tej służbie pozostać i służyć dwóm paniom: magii i władzy?
Ja — uśmiechnęła się Francesca — gdy ktoś komunikuje mi, że jest apolityczny, zawsze pytam, którą z polityk konkretnie ma na myśli.
— A ja wiem, że z pewnością nie ma na myśli tej, którą prowadzi — powiedziała Assire var Anahid, patrząc na Filippę.
— Ja jestem apolityczna — uniosła głowę Margarita Laux-AntiIle. - I moja szkoła jest apolityczna. Mam na myśli wszystkie typy, rodzaje i gatunki polityki, jakie istnieją!
— Drogie panie — odezwała się milcząca od dłuższej chwili Sheala. - Pamiętajcie, że jesteście płcią dominującą. Nie zachowujcie się więc jak dziewczynki, wyszarpujące sobie przez stół tacę z łakociami. Zaproponowane przez Filippę principium jest wszakże jasne. Przynajmniej dla mnie, a wciąż za mało mam podstaw, by uważać was za mniej bystre. Poza tą salą bądźcie, kim chcecie, służcie, komu chcecie i czemu chcecie, tak wiernie, jak zechcecie. Ale gdy konwent się zbierze, zajmować będziemy się wyłącznie magią i jej przyszłością.
— Tak właśnie to sobie wyobrażam — potwierdziła Filippa Eilhart. - Wiem, że problemów jest wiele, że są wątpliwości i niejasności. Omówimy je przy następnym spotkaniu, w którym wszystkie weźmiemy udział nie w postaci projekcji czy iluzji, lecz we własnych osobach. Obecność uznana będzie nie za formalny akt przystąpienia do konwentu, lecz za gest dobrej woli. O tym, czy taki konwent w ogóle powstanie, zadecydujemy wspólnie. My wszystkie. Na równych prawach.
— My wszystkie? — powtórzyła Sheala. - Widzę tu puste krzesła, zakładam, że nie ustawiono ich przypadkowo.
— Konwent powinien liczyć dwanaście czarodziejek. Chciałabym, aby kandydatkę na jedno z tych pustych krzeseł zaproponowała nam i przedstawiła na następnym spotkaniu pani Assire. W Cesarstwie Nilfgaardu znajdzie się z pewnością jeszcze jedna godna czarodziejka. Drugie miejsce zostawiam do obsady tobie, Francesca, byś jako jedyna czystej krwi elfka nie czuła się osamotniona. Trzecie… Enid an Gleanna uniosła głowę.
— Proszę o dwa miejsca. Mam dwie kandydatury.
— Czy któraś z pań ma coś przeciw tej prośbie? Jeśli nie, ja też się zgadzam. Mamy dziś piąty dzień sierpnia, piąty dzień po nowiu. Spotykamy się ponownie drugiego dnia po pełni, drogie konfraterki, za czternaście dni.
— Zaraz — przerwała Sheala de Tancarville. - Jedno — miejsce wciąż pozostaje puste. Kto ma być dwunastą czarodziejką?
— To będzie właśnie pierwszym problemem, którym zajmie się loża — Filippa uśmiechnęła się tajemniczo. - Za dwa tygodnie powiem wam, kto powinien zasiąść na dwunastym krześle. A potem wspólnie zastanowimy się, jak sprawić, by ta osoba tu zasiadła. Zdziwi was moja kandydatura i ta osoba. Bo to nie jest zwykła osoba, szanowne konfraterki. To jest Śmierć albo Życie, Destrukcja lub Odrodzenie, Ład lub Chaos. Zależy, jak na to spojrzeć.
*****
Cała wieś wyległa przed płoty, by patrzeć na przejazd bandy. Tuzik wyszedł wraz z innymi. Miał robotę, ale nie mógł się powstrzymać. Ostatnia wiele gadano o Szczurach. Krążyła nawet plotka, że wszystkich schwytano i powieszono. Plotka była jednak fałszywa, dowód demonstracyjnie i bez pośpiechu paradował właśnie przed całą wsią.
— Bezczelne łotry — szepnął ktoś za plecami Tuzika, a był to szept pełen podziwu. - Środkiem wsi walą…
— Wystrojeni, jakby na wesele…
— A jakie konie! I u Nilfgaardczyków takich nie obaczysz!
— Ba, zrabowane. Szczury wszystkim konie biorą. Konia teraz wszędy sprzedać łatwo. Ale najlepsze sobie ostawiają…
— Ten na przedzie, patrzajcie, to Giselher… Herszt ichni.
— A podle niego, na kasztance, to ta elfka… Iskra ją wołają…
Zza plotu wypadł kundel, zaniósł się szczekiem, uwijając się tuż przy przednich kopytach klaczy Iskry. Elfka potrząsnęła bujną grzywą ciemnych włosów, obróciła konia, pochyliła się mocno i smagnęła psa nahajem. Kundel zaskowyczał i trzykrotnie obrócił się w miejscu, a Iskra napluła na niego. Tuzik zmełł w zębach przekleństwo.
Stojący obok szeptali nadal, dyskretnie wskazując kolejnych Szczurów jadących stępa przez wieś. Tuzik słuchał, bo musiał. Znał plotki i gadki nie gorzej niż inni, bez trudu domyślał się, że ten ze zmierzwionymi, sięgającymi ramion włosami koloru słomy, gryzący jabłko, to Kayleigh, że ten barczysty to Asse, a ten w haftowanym półkożuszku to Reef.
Defiladę zamykały dwie dziewczyny, jadące bok w bok i trzymające się za ręce. Wyższa, siedząca na gniadoszu, była ostrzyżona jakby po tyfusie, kaftanik miała rozpięty, koronkowa bluzka błyskała spod niego nieskazitelną bielą, naszyjnik, bransolety i kolczyki słały oślepiające refleksy.
— Ta obsmyczona to Mistle… — usłyszał Tuzik. - Obwieszona błyskotkami, iście niby choinka na Yule.
— Powiadają, że ubiła więcej ludzi, niż wiosen liczy…
— A ta druga? Na dereszku? Ta z mieczem przez plecy?
— Falka ją zwą. Od tego lata ze Szczurami jeździ. Też pono ziółko nieliche…
Ziółko nieliche, jak ocenił Tuzik, nie było wiele starsze od jego córki, Milenki. Popielate włosy młodziutkiej bandytki kosmykami wymykały się spod aksamitnego beretu z butnie podrygującym pękiem bażancich piór. Na szyi płonęła jedwabna chustka w kolorze maku, zawiązana w fantazyjną kokardę.
Wśród wyległych przed chałupy wieśniaków zapanowało nagle poruszenie. Bo oto jadący na czele bandy Giselher wstrzymał konia, niedbałym gestem rzucił brzęczącą sakieweczkę pod nogi wspartej na kosturze babki Mykitki.
— Niech cię bogi mają w opiece, synusiu miłościwy! — zawyła babka Mykitka. - Obyś zdrów był, dobroczyńco nasz, oby ci…
Perlisty śmiech Iskry zagłuszył mamlanie staruszki.
Elfka zawadiacko przełożyła prawą stopę nad lękiem, sięgnęła do kabzy i zamaszyście sypnęła w tłum garścią monet. Eeef i Asse poszli za jej przykładem, prawdziwy srebrny deszcz posypał się na piaszczystą drogę. Kayleigh, rechocząc, cisnął w kotłujących się nad pieniędzmi ogryzkiem jabłka.
— Dobroczyńcy!
— Sokoliki nasze!
— Niech wam dola będzie łaskawa!
Tuzik nie pobiegł za innymi, nie padł na kolana, by wygrzebywać monety z piasku i kurzego gówna. Stał nadal pod płotem, patrząc na mijające go wolno dziewczyny.
Młodsza, ta o popielatych włosach, dostrzegła jego wzrok i wyraz twarzy. Puściła rękę ostrzyżonej, żgnęła konia i najechała na niego, przypierając do płotu i omal nie zawadzając strzemieniem. Zobaczył jej zielone oczy i zadrżał. Tyle w nich było zła i zimnej nienawiści.
— Zostaw, Falka — zawołała ostrzyżona. Niepotrzebnie.
Zielonooka bandytka zadowoliła się przyparciem Tuzika do płotu, pojechała za Szczurami, nawet nie odwracając głowy.
— Dobroczyńcy!
— Sokoliki!
Tuzik splunął.
Na przedwieczerzu do wsi wpadli Czarni, budzący grozę konni z fortu pod Fen Aspra. Dudniły podkowy, rżały konie, brzękała broń. Sołtys i inni wypytywani chłopi łgali jak najęci, kierowali pościg na fałszywy ślad. Tuzika nikt o nic nie pytał. I dobrze.
Gdy wrócił z pastwiska i poszedł do ogrodu, usłyszał głosy. Rozpoznał szczebiot bliźniaczek stelmacha Zgarba, łamiące się falsety chłopców sąsiadów. I głos Milenki. Bawią się, pomyślał. Wyszedł zza drewutni. I zmartwiał.
— Milena!
Milenka, jego jedyna żyjąca córka, jego oczko w głowie, przewiesiła sobie przez plecy patyk na sznurku, udający miecz. Włosy rozpuściła, do wełnianej czapeczki przyczepiła kogucie piórko, na szyi zamotała matczyną chusteczkę. W dziwaczną, fantazyjną kokardę.
Oczy miała zielone.
Tuzik nigdy dotąd nie bił córki, nigdy nie robił użytku z ojcowskiego rzemienia.
To był pierwszy raz.
*****
Na horyzoncie błysnęło, zagrzmiało. Podmuch wiatru jak brona przeorał powierzchnię Wstążki. Będzie burza, pomyślała Milva, a po burzy przyjdzie słota. Zięby nie myliły się.
Popędziła konia. Jeśli chciała dogonić wiedźmina przed burzą, musiała się spieszyć.