Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Vascoigne zamaszyście podpisał raport, odcisnął pieczęć i wezwał gońca.

Treść raportu znana byla Dijkstrze wieczorem tego samego dnia. Filippie Eilhart znana była w południe dnia następnego.

*****

Gdy niosący wiedzmina i Jaskra koń wyłonił się z nadbrzeżnych olszyn, Milva i Cahir byli mocno zdenerwowani. Wcześniej już słyszeli odgłosy bitwy, woda Iny niosła dźwięki na dużą odległość.

Pomagając ściągnąć poetę z siodła, Milva widziała, jak Geralt stężał na widok Nilfgaardczyka. Nie zdążyła powiedzieć słowa, Wiedźmin zresztą też nie, bo Jaskier jęczał rozpaczliwie i leciał przez ręce. Położyli go na piasku, wkładając pod głowę zwinięty płaszcz. Milva zabierała się już do zmiany przemoczonego krwią prowizorycznego opatrunku, gdy poczuła na ramieniu rękę i zwęszyła znajomy zapach piołunu, anyżku i innych ziół. Regis, swoim zwyczajem, zjawił się nie wiadomo kiedy, nie wiadome jak i nie wiadomo skąd.

— Pozwól — powiedział, wyciągając ze swej przepastnej torby medyczne utensylia i instrumenty. - Ja się tym zajmę.

Gdy cyrulik odrywał opatrunek od rany, Jaskier zajęczał boleśnie.

— Spokojnie — rzeki Regis, przemywając ranę. - To nic. Trochę krwi. Tylko trochę krwi… Ładnie pachnie twoja krew, poeto.

I właśnie wówczas Wiedźmin zachował się w sposób, jakiego Milva nie mogła oczekiwać. Podszedł do konia i wyciągnął z przypiętej pod tybinką pochwy długi nilfgaardzki miecz.

— Odejdź od niego — warknął, stając nad cyrulikiem.

— Ładnie pachnie ta krew — powtórzył Regis, nie zwracając na wiedźmina najmniejszej uwagi. - Nie wyczuwam w niej zapachu zakażenia, które w ranie głowy mogłoby mieć fatalne skutki. Arteria i żyła nie naruszone… Teraz zaszczypie.

Jaskier zajęczał, gwałtownie wciągnął powietrze. Miecz w dłoni wiedźmina zadrgał, zalśnił światłem odbitym od rzeki.

— Założę kilka szwów — powiedział Regis, nadal nie zwracając uwagi ani na wiedźmina, ani na jego miecz. - Bądź mężny. Jaskier.

Jaskier był mężny.

— Już kończę — Regis zabrał się za bandażowanie. - Do wesela, trywialnie mówiąc, zagoi się. Rana w sam raz dla poety. Jaskier. Będziesz chodził jak wojenny bohater, z dumnym bandażem na czole, a serca patrzących na ciebie panien topić się będą jak wosk. Tak, iście poetyczna rana. Nie to, co postrzał w brzuch. Rozwalona wątroba, rozdarte nerki i jelita, wylana treść i kał, zapalenie otrzewnej… No, gotowe. Geralt, już jestem do twojej dyspozycji.

Wstał, a wówczas Wiedźmin przystawił mu miecz do gardła. Ruchem tak szybkim, że aż umykającym oczom.

— Cofnij się — warknął do Milvy. Regis nie drgnął nawet, choć sztych miecza delikatnie opierał się o jego szyję. Łuczniczka wstrzymała oddech, widząc, jak oczy cyrulika rozpalają się w mroku dziwnym, kocim światłem.

— No, dalejże — powiedział spokojnie Regis. - Pchnij.

— Geralt — stęknął z ziemi Jaskier, całkiem przytomnie. - Czyś ty do reszty zwariował? On uratował nas spod szubienicy… Opatrzył mi łeb…

— Ocalił w obozie dziewczynę i nas — przypomniała cicho Milva.

— Milczcie. Nie wiecie, kim on jest.

Cyrulik nie poruszył się. A Milva nagle z przerażeniem dostrzegła to, co powinna była dostrzec już dawno, Regis nie rzucał cienia.

— W samej rzeczy — powiedział wolno. - Nie wiem kim jestem. A pora, byście wiedzieli. Nazywam się Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy. Żyję na tym świecie czterysta dwadzieścia osiem lat według waszego rachunku, sześćset czterdzieści dwa lata według rachuby elfów. Jestem potomkiem rozbitków, nieszczęsnych istot uwięzionych wśród was po kataklizmie, który wy nazywacie Koniunkcją Sfer. Uchodzę, delikatnie mówiąc, za potwora. Za krwiożercze monstrum. A teraz trafiłem na wiedźmina, który zawodowo para się eliminowaniem takich jak ja. To wszystko.

— I wystarczy — Geralt opuścił miecz. - Aż nadto. Zmykaj stąd, Emielu Regisie Coś Tam Jakoś Tam. Wynoś się.

— To niebywałe — zadrwił Regis. - Pozwolisz mi odejść? Mnie, będącemu zagrożeniem dla ludzi? Wiedźmin powinien wykorzystywać każdą okazję do eliminowania takich zagrożeń.

— Zjeżdżaj. Oddal się, i to szybko.

— W jak dalekie strony mam się oddalić? - spytał wolno Regis. - W końcu, jesteś wiedźminem. Wiesz o mnie. Gdy uporasz się już z twoim problemem, gdy załatwisz co masz do załatwienia, zapewne wrócisz w te strony. Wiesz, gdzie mieszkam, gdzie bywam, czym się zajmuję. Będziesz mnie tropił?

— Nie wykluczam. Jeśli będzie nagroda. Jestem wiedźminem.

— Życzę powodzenia — Regis zapiął torbę, rozwinął płaszcz. - Bywaj. Ach, jeszcze jedno. Jak wysoka musiałaby by być nagroda za moją głowę, byś zechciał się fatygować? Jak mnie wyceniasz?

— Cholernie wysoko.

— Łechczesz moją próżność. A konkretnie?

— Spieprzaj, Regis.

— Już. Ale przedtem wyceń mnie. Proszę.

— Za zwykłego wampira brałem równowartość dobrego konia pod wierzch. A ty przecież zwykły nie jesteś.

— Ile?

— Wątpię — głos wiedźmina był zimny jak lód. - Wątpię, by kogokolwiek było stać.

— Rozumiem i dziękuję — wampir uśmiechnął się, tym razem odsłaniając zęby. Na ten widok Milva i Cahir cofnęli się, a Jaskier stłumił krzyk przestrachu.

— Bywajcie. Powodzenia.

— Bywaj, Regis. Nawzajem.

Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy strzepnął płaszczem, owinął się nim zamaszyście i znikł. Po prostu znikł.

— Teraz — Geralt odwrócił się, nadał z obnażonym mieczem w dłoni — czas na ciebie, Nilfgaardczyku…

— Nie — przerwała gniewnie Milva. - Wyżej uszu mam już tego. Na konie, wynośmy się stąd! Rzeką krzyki się niosą, ani się obejrzym, gdy ktoś nam tu na kark wsiądzie!

— Nie pojadę w jego towarzystwie.

— To jedź sam! — wrzasnęła rozwścieczona nie na żarty. - W inną stronę! Wyżej uszu mam już twoich humorów, wiedźminie! Regisa przepędziłeś, choć życie ci zratował, ale to twoja sprawa. Ale Cahir zratował mnie, tedy mi druhem! Jeśli zaś tobie jest wrogiem, to wracaj do Armerii, wolna droga! Tam twoi przyjaciele już ze strykiem czekają!

— Nie krzycz.

— To nie stój niby koł. Pomóż mi wsadzić Jaskra na wałacha.

— Ocaliłaś nasze konie? Płotkę też?

— On ocalił — ruchem głowy wskazała na Cahira. - Jazda, w drogę.

*****

Przeprawili się przez Inę. Jechali prawym brzegiem, wzdłuż rzeki, przez płytkie łachy, przez łozy i starorzecza, przez łęgi i mokradła rozbrzmiewające rechotem żab, kwakaniem niewidocznych kaczek i cyranek. Dzień eksplodował czerwonym słońcem, oślepiająco zalśnił na porośniętych grążelem taflach jeziorek, a oni skręcili ku miejscu, gdzie jedna z licznych odnóg Iny wpadała do Jarugi. Teraz jechali przez mroczne, ponure lasy, w których drzewa wyrastały wprost z zielonych od rzęsy bagien.

Milva jechała na czele, obok wiedźmina, cały czas zdając mu półgłosem relację z opowieści Cahira. Geralt milczał jak głaz, ani razu nie obejrzał się, nie spojrzał na Nilfgaardczyka, który jechał z tyłu i pomagał poecie. Jaskier trochę pojękiwał, klął i narzekał na ból głowy, ale trzymał się dzielnie, nie hamował pochodu. Odzyskanie Pegaza i przytroczonej do siodła lutni znacznie poprawiło jego samopoczucie.

Około południa wyjechali znowu na nasłonecznione łęgi, za którymi rozciągała się szeroka piań Wielkiej Jarugi. Przedarli się przez starorzecza, przebrodzili mielizny i łachy. I trafili na wyspę, suche miejsce wśród bagien i kęp pomiędzy licznymi odnogami rzeki. Wyspa była zakrzaczona i zarośnięta wikliną, rosło na niej kilka drzew, gołych, uschłych, białych od kormoranich odchodów.

Milva pierwsza dostrzegła w trzcinach łódź, którą musiał zagnać tu prąd. Pierwsza wypatrzyła też wśród wiklin polankę, świetnie nadającą się na popas.

Zatrzymali się, a Wiedźmin uznał, że czas na rozmowę z Nilfgaardczykiem. W cztery oczy.

*****

— Darowałem ci życie na Thanedd. Żal mi się ciebie zrobiło, chłystku. Największy błąd, jaki popełniłem w życiu. Nad ranem wypuściłem spod ostrza wyższego wampira, który z pewnością ma na sumieniu niejedno ludzkie życie. Powinienem był go zabić. Ale nie myślałem o nim, bo myśl zaprząta mi jedno: dobrać się do skóry tym, którzy skrzywdzili Ciri. Przysiągłem sobie, że ci, którzy ją skrzywdzili, zapłacą za to krwią.

Cahir milczał.

— Twoje rewelacje, o których opowiedziała mi Milva, niczego nie zmieniają. Wynika z nich tylko jedno: na Thanedd nie udało ci się porwać Ciri, choć bardzo się starałeś. Teraz więc wleczesz się za mną, bym cię znowu do niej doprowadził. Byś mógł znowu położyć na niej łapy, bo może wówczas twój cesarz daruje ci życie, nie pośle na szafot.

Cahir milczał. Geralt czuł się źle. Bardzo źle.

— Ona przez ciebie krzyczała po nocach — warknął. - W jej dziecięcych oczach urosłeś do koszmaru. A przecież byłeś i jesteś tylko narzędziem, tylko marnym sługusem twego cesarza. Nie wiem, coś ty jej uczynił, by stać się dla niej koszmarem. A najgorsze jest, że nie rozumiem, dlaczego mimo tego wszystkiego nie mogę cię zabić. Nie rozumiem, co mnie powstrzymuje.

— Może to — powiedział cicho Cahir — że wbrew wszystkim przesłankom i pozorom mamy ze sobą coś wspólnego, ty i ja?

— Ciekawe, co.

— Podobnie jak ty, ja chcę uratować Ciri. Podobnie jak ty, nie przejmuję się, gdy kogoś to dziwi i zaskakuje. Podobnie jak ty, nie mam zamiaru nikomu tłumaczyć się z pobudek.

— To wszystko?

— Nie.

— Słucham więc.

— Ciri — zaczął wolno Nilfgaardczyk — jedzie konno przez zakurzoną wieś. Z szóstką młodych ludzi. Wśród tych ludzi jest krótko ostrzyżona dziewczyna. Ciri tańczy w szopie na stole i jest szczęśliwa…

— Milva opowiedziała ci moje sny.

— Nie. Nie opowiedziała mi niczego. Nie wierzysz mi?

— Nie.

Cahir spuścił głowę, powiercił obcasem w piasku.

— Zapomniałem — powiedział — że nie możesz mi wierzyć, nie możesz mieć do mnie zaufania. Rozumiem to. Ale śniłeś przecież, tak jak i ja, jeszcze jeden sen. Sen, którego nikomu nie opowiedziałeś. Bo wątpię, byś chciał go komukolwiek opowiadać.

*****

Można powiedzieć, że Servadio miał po prostu szczęście. Do Loredo przybył bez zamiaru szpiegowania kogoś konkretnego. Ale wieś nie bez kozery zwana była Zbójecką Posadą. Loredo leżało przy Bandyckim Szlaku, bryganci i złodzieje ze wszystkich położonych nad Górną Veldą okolic zaglądali tu, spotykali się, by sprzedawać lub wymieniać łupy, zaopatrywać się, odpoczywać i bawić aię w doborowym bandyckim towarzystwie. Wieś była kilkakrotnie palona, ale nieliczni stali i liczni napływowi mieszkańcy wciąż ją odbudowywali. Żyli z bandytów, żyli wcale dostatnio. A szpicle i donosiciele, tacy jak Servadio, zawsze mieli szansę zdobyć w Loredo jakąś informację, która dla prefekta warta była kilku florenów.

39
{"b":"88043","o":1}