Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dobrze, zabiorę, tylko żeby pan później nie mówił, że nie przyniosłem radia.

Przed budynkiem komisariatu w różnych punktach ulicy stało czterech naszych chłopaków. Gdy odszedłem kawałek drogi, dołączyli do mnie. Nic nie mówiliśmy. Wiedziałem, że przyszli, żeby mnie bronić w razie potrzeby. Każdy z nich poklepał się tylko ręką po boku, dając tym do zrozumienia, że nie przyszedł z gołą ręką. Szliśmy obok siebie prawie całą szerokością chodnika. Na ulicy Chełmskiej zauważyłem, że naprzeciw nas idzie czterech żołnierzy niemieckich. Pokazałem chłopakom Niemców i powiedziałem:

– Zobaczymy, kto komu ustąpi. Ja nie ustępuję.

– My też nie – odpowiedzieli chłopaki i walimy prosto na nich.

W ostatnim momencie żołnierze chcieli ustąpić, ale my wpadliśmy na nich, roztrąciliśmy ich i stanęliśmy wszyscy trzymając ręce w kieszeniach. W odległości pięciu metrów od nas stanęli Niemcy i coś ze złością szwargoczą.

– Zobaczcie, jak drą mordy – powiedział ze śmiechem jeden kolega.

– Myślą, że się przestraszymy!

– Szoruj stąd, jeden z drugim!

– Uważaj, żebyś nie dostał po łbie!

– Patrzcie, jakie klawiaki! – wołali koledzy prawie równocześnie i śmieliśmy się wszyscy patrząc na głupio wykrzywione złością gęby Niemców.

Wreszcie poszli dalej margocząc coś pod nosem. Nie wiedzieli, frajerzy, że mogli się głupio nadziać, gdyby zaczęli z nami awanturę. Nie przeczuwali, że wszyscy jesteśmy uzbrojeni, mimo to nie czuli się dobrze sami w naszej dzielnicy.

W pierwszym okresie po upadku Warszawy kilka razy wydawano biednej ludności zupę. Jeden z punktów wydawania znajdował się w warsztatach samochodowych przy ulicy Nabielaka. I to przypadkiem stało się przyczyną mojej awantury z policjantem.

Miałem umówione spotkanie na ulicy Belgijskiej na Mokotowie. Gdy chciałem skręcić w ulicę Nabielaka, zatrzymał mnie policjant.

– Nie wolno – powiedział lakonicznie.

– Dlaczego? – zapytałem zdziwiony. Zobaczyłem przy warsztatach dużo ludzi, więc już się domyśliłem, że wydają zupę.

– Jak mówię, że nie wolno, to nie wolno – odpowiedział już ostro i pcha się, chcąc mnie siłą odsunąć dalej.

Poprosiłem grzecznie:

– Panie władzo, ja nie idę po zupę, widzi pan, że nie mam garnka. Mam spotkanie na Belgijskiej. Inną drogą będę musiał okrążać, nadrobię kawał drogi, a już nie mam czasu.

– Jazda stąd! – wrzasnął policjant i odepchnął mnie silnie obiema rękami.

Zanim się spostrzegł, już dostał pięścią w nos, a w ślad za tym uderzenie głową, tak że usiadł na jezdni. Poderwał się i wyjął z kabury pistolet.

– Ty, schowaj to, gówniarzu – powiedziałem groźnie – tym mnie nie nastraszysz. Napakuj w tę zabawkę amunicji, to może i nastraszysz. Przecież wiem, że to puste.

Faktycznie było tak, że policja miała broń, ale bez amunicji, którą wydano im dopiero później. Dlatego byłem do niego taki kozak. Gdy chciał podejść do mnie z pustym pistoletem, ruszyłem naprzeciw, żeby go stuknąć jeszcze raz. Gdy on stanął, to ja też. Na rogu stała cała ferajna chłopaków i tylko czekali na to, żeby policja zaczęła awanturę. Była okazja zapłacenia im za wszystkie doznane krzywdy i za współpracę z Niemcami.

Ale drugi policjant, stojący w pobliżu, był mądrzejszy. Podszedł do tego, który dostał łbem, kazał mu schować pistolet i być cicho, a mnie pozwolił przejść tak, jak chciałem. Zanim odszedłem, powiedziałem chłopakom, żeby uważali, czy nie będą chcieli mnie „zdjąć” policjanci stojący przy rogu Belwederskiej. Jak się tam „zamiesza”, to niech walą z pomocą. Przeszedłem jednak spokojnie, przez nikogo już nie zaczepiany.

Pewnego dnia przyszedł do mnie serdeczny kolega z fabryki. Zaprzyjaźniliśmy się w tym czasie, gdy ja byłem na drugim roku praktyki, a on po zapoznaniu się z pracą na oddziale został zastępcą kierownika. Był on znanym w Polsce sportowcem. A zapoznaliśmy się tak: pracowałem przy montowaniu podstaw aparatów radiowych, a obok mnie pracował kolega. Po oddziale kręcił się jakiś nowy facet. Chodził od jednego warsztatu do drugiego i przyglądał się, co ludzie robią. To tu, to tam popracował godzinę lub dwie i znów zmieniał warsztat. Nikt nie wiedział, co on właściwie robi i czego szuka. W pewnym momencie stanął za naszymi plecami, objął nas rękami za szyję i zapytał po koleżeńsku:

– No, jak wam się, chłopaki, pracuje?

– Nam dobrze, a tobie jak? – odpowiedziałem bez chwili wahania pytaniem na pytanie. Nie wiedziałem, kto to jest, lecz jak on do nas na „ty”, to ja jemu też.

– Z początku szło mi ciężko, ale teraz już daję sobie radę – odpowiedział bez cienia gniewu czy też złości.

Pogadał z nami kilka minut, pytał o różne sprawy i cały czas zwracał się do nas na „ty”. Odpowiadałem trzymając się tej samej formy. Gdy dowiedziałem się, że on ma być zastępcą kierownika, przy następnej rozmowie zwróciłem się do niego przez „pan”, ale powiedział mi, że jemu na tym nie zależy i jeśli zaczęliśmy się tykać, to już niech tak zostanie. Od tego dnia mówiłem „panie” tylko przy innych pracownikach, mimo że tego nie chciał, a w życiu prywatnym byliśmy serdecznymi kolegami. Bywał on u mnie – bywałem ja w jego domu. Wciągnął mnie do klubu sportowego, w którym trenowałem zapaśnictwo. Od wybuchu wojny nie widzieliśmy się.

– Wicuś, złoty koralu! – zawołałem uradowany jego widokiem. – Co robisz? Jak żyjesz? Gdzie mieszkasz? – zasypałem go pytaniami. – A wódkę teraz pijesz?

– Wypiję – odpowiedział. – Mówiłem ci przed wojną, że przyjdzie czas, że i ja jeszcze będę pił. Wtedy piłem tylko piwo, a dzisiaj napiję się z wami wódki.

Mówił z „wami”, bo w mieszkaniu był jeszcze Mały. Szybko zrobiłem pół literka mieszanki spirytusowej, to znaczy nalałem z bańki do butelki dwie trzecie spirytusu i jedną trzecią wody. Żeby niepotrzebnie nie szprycować się wodą. Gdy kończyliśmy flaszeczkę, Wicuś powiedział, jaki go do mnie przygnał interes.

– Chciałem kupić niedrogi rower, taki, żeby można było na nim jeździć na wieś za handlem. Myślę, że u ciebie najlepiej taką sprawę załatwię.

– Lepiej nie mogłeś trafić – odpowiedziałem. – Wypijemy jeszcze jedną flaszeczkę i pójdziemy na Wójtówkę do Olka. On na pewno coś będzie miał.

Wychodząc ubrałem się tak, jak zwykle chodziłem na dzielnicy, a więc: stara jesionka z cerami na piersiach – które były pamiątką awantury sprzed roku, gdy mi prawie do pasa urwali klapy, czerwona apaszka zawiązana pod brodą na węzeł i jaskrawa mała czapeczka w biało-czarną kratę. W kieszeń „za parkanem” wsadziłem jak zwykle parabellum. Nie przeczuwałem żadnej rozróbki, więc tym razem granatów nie zabierałem.

Poszliśmy na Wójtówkę. Mały i Wicuś zostali przed bramą, a ja skoczyłem na górę i po chwili wróciłem z Olkiem.

– Słuchaj, Olek, to jest mój przyjaciel – powiedziałam wskazując na Wieka. – Potrzebny mu dobry i niedrogi rower.

– Jaki ma być? – zapytał Olek. – Balony, cyngle, trzyczwartówki czy „kogut”?

– To obojętne – odpowiedział Wicuś. – Chodzi mi tylko o to, żeby był mocny, bo to do handlu.

– Jutro mogę panu dostarczyć trzyczwartówki. Będzie kosztował sto dwadzieścia złotych.

– Ale przecież jeszcze nie widzę roweru – zdziwił się Wicuś. – Więc skąd mogę wiedzieć, czy on jest tyle wart.

– Panie, ja jestem uczciwym złodziejem – odpowiedział Olek z godnością. – Każdą rzecz sprzedaję za dwadzieścia procent wartości. Ale w domu towaru nie będę trzymał, bo mnie policja zna, więc nie chcę się „zasrać” przez głupi rower, gdyby im strzelił pomysł zrobić u mnie rewizję. O widzicie, procę już mam – dodał Olek wyjmując z kieszeni zwyczajną procę.

– A po co ci proca? – zapytałem zdziwiony.

– Latarnię muszę skasować, bo cholernie arystokratycznie świeci. Widno od niej jak w dzień i przeszkadza mi zabrać rower. Może pan dać dzisiaj połowę forsy? – zwrócił się Olek do Wicusia.

Wicuś nic nie odpowiedział, tylko pytająco spojrzał na mnie.

– Daj mu, Wicuś, wszystko – odezwałem się. – Olek to charakterny chłopak, nie nawali, a gdyby coś nie tego, to ja ci forsę zwrócę.

Wicuś dał Olkowi sto dwadzieścia złotych, a Olek zapisał adres, pod który obiecał dostarczyć rower następnego dnia o szóstej rano.

– Wszystko załatwione, więc wracamy? – zaproponował Mały.

– Dobrze. Zaczekajcie tylko chwilę, bo muszę się „odpryskać” odpowiedziałem wchodząc do bramy.

Gdy wróciłem po trzech minutach, zastałem zupełnie inną sytuację. Olek i Wicuś stali w pewne j odległości po drugiej stronie ulicy, a przed bramą na brzegu chodnika Mały szarpał się z przodownikiem policji. Podszedłem do nich i ciągnę Małego za rękę w swoją stronę mówiąc:

– Chodź, idziemy do domu.

– Niech pan odejdzie – wrzasnął na mnie przodownik i ciągnie Małego w jedną stronę, a ja w drugą.

– Tak? – powiedział wreszcie policjant. – No to obydwaj do komisariatu!

Mówiąc to chwycił mnie za rękaw i silnie pociągnął do siebie. Nastawiłem łeb do przodu i odepchnąłem się nogą, więc siłą szarpnięcia i własnego odbicia strzeliłem policjanta łbem w twarz. Potoczył się do tyłu i upadł na wznak na środku jezdni z moją czapką w rękach, bo w momencie uderzenia chciał mnie złapać za głowę. Gdy usiadł, już byłem przy nim. Wyrwałem swoją czapkę i wracając na chodnik wsadziłem ją z powrotem na głowę.

– Uciekajmy! – krzyknął Mały i rzucił się do ucieczki. Już ruszyłem za Małym, ale jeszcze raz obejrzałem się i zobaczyłem, że „glina” już stoi i odpina kaburę pistoletu.

– Zaczekaj, niech wyjmie! – zawołałem do Małego i zatrzymałem się. Policjant doskoczył do mnie z pistoletem w ręku. W tym okresie policjanci mieli już amunicję.

Dostawił mi pistolet do głowy wołając:

– Do komisariatu, łobuzie! Ja cię nauczę bić łbem!

– Za chude uszy masz na to, żeby mnie zabrać do komisariatu, a łbem bić też na pewno lepiej potrafię od ciebie. Jazda stąd, bo jeszcze raz dostaniesz, a łobuzem to ty jesteś, bo zaczepiasz porządnych ludzi na ulicy.

Gdy ruszyłem na niego, odskoczył kilka kroków do tyłu. Podchodzę znowu, a ten zabiega mi drogę i straszy spluwą. Gdy w pewnej chwili prawie że przystawił mi ją do głowy, zawołałem:

39
{"b":"87996","o":1}