Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Czas Adelki

Adelka wysiadła z kieleckiego autobusu na Gościńcu i miała wrażenie, że się obudziła. Że spała i śniła swoje życie w jakimś mieście, z jakimiś ludźmi, wśród pomieszanych i niejasnych zdarzeń. Potrząsnęła głową i zobaczyła przed sobą leśną aleję do Prawieku, lipy po jej obu stronach, ciemną ścianę Wodenicy – wszystko było na swoim miejscu.

Przystanęła i poprawiła torebkę na ramieniu. Popatrzyła na swoje włoskie pantofle i płaszcz z wielbłądziej wełny. Wiedziała, że wygląda pięknie, jak z żurnala, jak z wielkiego miasta. Ruszyła przed siebie, balansując na wysokich szpilkach.

Gdy wyszła z lasu, uderzył ją ogrom nieba, które nagle całe się odsłoniło. Zapomniała, że niebo może być takie wielkie, jakby mieściło w sobie jeszcze inne, nieznane światy. Nigdy nie widziała takiego nieba w Kielcach.

Zobaczyła dach domu i oczom nie wierzyła, jak bardzo rozrósł się krzak bzu. Kiedy podeszła bliżej, na chwilę zamarło jej serce – nie było domu ciotki Papu-gowej. W miejsce, gdzie zawsze stał, weszło niebo.

Adelka otworzyła furtkę i stanęła przed domem. Drzwi i okna były zamknięte. Poszła na podwórko. Było zarośnięte trawą. Wybiegły do niej małe kurki liliputki, kolorowe jak pawie. Wtedy przyszło jej do głowy, że ojciec i wuj Izydor umarli, a jej nikt nie zawiadomił i teraz przyjechała do pustego domu w tym swoim płaszczu z „Telimeny" i włoskich szpilkach.

Postawiła walizkę, zapaliła papierosa i poszła przez sad tam, gdzie kiedyś stał domek ciotki Papugowej.

– A więc ty palisz papierosy – usłyszała nagle. Odruchowo rzuciła papierosa na ziemię i poczuła

w gardle stary dziecinny strach przed ojcem. Podniosła oczy i zobaczyła go. Siedział na kuchennym taborecie w stercie gruzów, który był kiedyś domem jego siostry.

– Co ojciec tu robi? – zapytała zdumiona.

– Obserwuję dom.

Nie wiedziała, co powiedzieć. Patrzyli na siebie w milczeniu.

Widać było, że nie golił się od tygodni. Jego zarost był teraz całkiem biały, jakby na twarzy ojca osiadł szron. Spostrzegła, że bardzo się zestarzał przez te wszystkie lata.

– Zmieniłam się? – zapytała.

– Postarzałaś się – odpowiedział, zwracając wzrok na dom. – Jak wszyscy.

– Co się stało, tato? Gdzie wujek Izydor? Czy nikt ci nie pomaga?

– Wszyscy domagają się ode mnie pieniędzy i chcą zawładnąć domem, jakbym już nie żył. A ja jeszcze żyję. Dlaczego nie przyjechałaś na pogrzeb matki?

Dłonie Adelki zatęskniły za papierosem.

– Przyjechałam po prostu powiedzieć ci, że daję sobie radę. Skończyłam studia, pracuję. Mam już dużą córkę.

– Dlaczego nie urodziłaś syna?

Znowu poczuła znajomy ucisk w gardle i miała wrażenie, że obudziła się po raz kolejny. Nie istnieją Kielce, nie ma włoskich szpilek i płaszcza z wielbłądziej wełny. Czas osuwa się w dół, jak podmyty brzeg rzeki, i próbuje ich oboje zabrać ze sobą w przeszłość.

– Bo nie – powiedziała.

– Wszyscy macie dziewczynki. Antoś dwie, Witek jedną, bliźniaczki – po dwie, i teraz ty. Wszystko pamiętam, wszystko liczę skrupulatnie i wciąż nie mam wnuka. Rozczarowałaś mnie.

Wyjęła z kieszeni kolejnego papierosa i zapaliła go.

Ojciec patrzył na płomień zapalniczki.

– A twój mąż? – zapytał.

Adelka zaciągnęła się i z ulgą wypuściła kłąb dymu.

– Nie mam męża.

– Rzucił cię? – zapytał.

Odwróciła się i ruszyła w stronę domu.

– Poczekaj. Dom jest zamknięty. Pełno tu złodziei i wszelkiego tałatajstwa.

Powoli poszedł za nią. Potem wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. Patrzyła, jak otwiera zamki, jeden, drugi, trzeci. Ręce mu drżały. Ze zdziwieniem zauważyła, że jest od niego wyższa.

Weszła za nim do kuchni i od razu poczuła znajomy zapach wystygłego pieca i przypalonego mleka. Zaciągnęła się nim jak dymem z papierosa.

Na stole stały brudne talerze, po których leniwie chodziły muchy. Słońce rysowało na ceracie firankowe wzory.

– Tato, gdzie jest Izydor?

– Oddałem go do domu starców w Jeszkotlach. Był już stary i zramolały. W końcu umarł. Wszystkich nas czeka to samo.

Odgarnęła stos ubrań z krzesła i usiadła. Chciało jej się płakać. Do obcasów szpilek przyczepiły się grudki ziemi i sucha trawa.

– Nie ma co go żałować. Zapewnili mu opiekę i wikt. Miał lepiej niż ja. Ja muszę wszystkiego doglądać, pilnować każdej rzeczy.

Wstała i weszła do pokoju. Niezdarnie sunął za nią i nie spuszczał z niej oczu. Zobaczyła na stole stos przyszarzałej bielizny: podkoszulki, kalesony, majtki. Na gazecie leżała gąbkowa poduszeczka i pieczątka z drewnianą rączką. Wzięła parę kalesonów do rąk i przeczytała niewyraźnie odbity tuszem druk: „Paweł Boski, Inspektor".

– Kradną – powiedział. – Ściągają ze sznurków nawet kalesony.

– Tato, zostanę tu trochę z tobą, posprzątam ci, upiekę ciasto… – Adelka zdjęła płaszcz i powiesiła go na krześle.

Podciągnęła rękawy swetra i zaczęła zbierać brudne kubki ze stołu.

– Zostaw – głos Pawła zabrzmiał nieoczekiwanie ostro. – Nie chcę, żeby mi się tu ktoś rządził. Daję sobie świetnie radę.

Poszła na podwórko po walizkę, a potem wykładała na brudny stół prezenty: kremową koszulę i krawat dla ojca, bombonierkę i wodę kolońską dla Izydora. Przez chwilę trzymała w ręku zdjęcie córki.

– To moja córka. Chcesz zobaczyć7

Wziął fotografię do ręki i rzucił na nią okiem.

– Do nikogo niepodobna. Ile ma lat?

– Dziewiętnaście.

– Coś ty robiła przez ten czas?

Nabrała powietrza, bo wydawało się jej, że ma wiele do powiedzenia, ale nagle wszystko wyleciało jej z głowy.

Paweł zebrał w milczeniu prezenty i zaniósł je do kredensu w pokoju. Zadzwonił pęk kluczy. Słyszała chrobot patentowych zamków wstawionych na siłę w dębowe drzwi kredensu. Rozglądała się po kuchni i rozpoznawała rzeczy, które już zapomniała. Na wieszaku przy kaflowej kuchni tkwił talerz z podwójnym

dnem, gdzie nalewało się gorącej wody, żeby zupa nie stygła zbyt szybko. Na półce stały porcelitowe pojemniki z niebieskimi napisami: mąka, ryż, kasza, cukier. Od kiedy pamiętała, pojemnik na cukier był pęknięty. Nad drzwiami do pokoju wisiała kopia obrazu Matki Boskiej Jeszkotlowskiej. Jej piękne dłonie zalotnym gestem odsłaniały gładki dekolt, lecz tam gdzie powinna być pierś, czerwienił się mały krwisty kawałek mięsa – serce. W końcu wzrok Adelki spoczął na młynku do kawy z porcelanowym brzuchem i zgrabną szufladką. Z pokoju słyszała brzęk kluczy, które otwierały zamki kredensu. Wahała się chwilę, a potem szybko zdjęła młynek z półki i schowała do walizki.

– Wróciłaś za późno – powiedział ojciec w drzwiach. – Wszystko się już skończyło. Czas umierać.

Roześmiał się, jakby opowiedział świetny dowcip. Zobaczyła, że nic nie zostało z jego pięknych białych zębów. Siedzieli teraz w milczeniu. Wzrok Adelki wędrował po wzorze na ceracie i spoczął na słojach z sokiem porzeczkowym, do którego dostały się muszki… Mogłabym zostać… – szepnęła i popiół z papierosa opadł jej na spódnicę.

Paweł odwrócił twarz do okna i przez brudną szybę patrzył na sad.

– Niczego już nie potrzebuję. Niczego się już nie boję.

Zrozumiała, co chciał jej powiedzieć. Wstała i powoli włożyła płaszcz. Pocałowała ojca niezręcznie w oba oszronione zarostem policzki. Myślała, że wyjdzie za nią przed furtkę, ale on od razu ruszył w stronę kupy gruzów, gdzie wciąż stał jego taboret.

Wyszła na Gościniec i dopiero teraz zauważyła, że jest pokryty asfaltem. Lipy wydały jej się mniejsze. Lekkie podmuchy wiatru strącały z nich liście, które opadały na zarosłe wysoką trawą pole Stasi Papugowej.

Przy Wodenicy oczyściła chusteczką swoje włoskie szpilki i poprawiła włosy. Jeszcze z godzinę musiała siedzieć na przystanku, czekając na autobus. Kiedy przyjechał, była jedyną pasażerką. Otworzyła walizkę i wyjęła młynek. Powoli zaczęła obracać korbką, a kierowca rzucił jej przez lusterko zdziwione spojrzenie.

87
{"b":"87976","o":1}