Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Parsknęła krótkim śmiechem.

– Sam widzisz: wszystko znasz! – Rozpostarła chusteczkę, po czym złożyła ją w trójkąt i zrolowała starannie, tworząc wąziutki pasek o strzałkowatych końcach. – I czegóż ja właściwie miałabym jeszcze cię uczyć? Co miałabym z tobą… czytać? – Zaczęła owijać mi rękę.

– O, nie brakuje książek! – uśmiechnąłem się smutno. – Chociażby Lancelota…

– Ah, „Lancelot.!… oui, oui… „albo rycerz na wozie”… Chrétien de Troyes…

– Zgadza się – powiedziałem, stwierdzając z przerażeniem, że wpadam w ton Jerzyka.

– Czemu akurat to?… Średniowieczna legenda… Czy wiesz, jakie to trudne?

– Wiem. I właśnie dlatego…

– Liczysz na moją pomoc.

– Vous l’avez dit, madame . [167]

– Stanowczo mnie przeceniasz – związała końce chustki i zacisnęła węzeł. – Ja uczę tylko języka. Jestem, jak to komicznie wyraził twój kolega, seulement une lectrice de français. Miałam zresztą wrażenie, że mu podpowiadałeś – spojrzała mi w oczy przekornie.

– I poszła pani w końcu na tę wystawę Picassa? – oddałem natychmiast wet za wet, z nieporuszoną twarzą.

– „W końcu”? Dlaczego „w końcu”? Byłam na samym początku.

– A powiedziała pani…

– Co powiedziałam? – przerwała.

– „Je n’y suis pas allée”

–  I powiedziałam prawdę.

– Jak to należy rozumieć?

– Że byłam na otwarciu, lecz nie widziałam obrazów. A przecież, jak rozumiem, o to ci tylko chodziło.

– Mnie?

– Twojemu koledze – odegrała poprawkę.

– Niech mi pani wybaczy, lecz czegoś tu nie rozumiem.

– Słucham, o co ci chodzi? – Na jej ustach wciąż gościł ironiczny uśmieszek, który dodawał jej czaru.

– Jak można być na otwarciu i nie oglądać obrazów?

– A cóż w tym nadzwyczajnego? – wzruszyła ramionami. – To nawet naturalne. Pożyjesz, przekonasz się.

– To po co w ogóle chodzić?

– Bywają różne powody.

Przeszedł mnie zimny dreszcz i już-już miałem wystrzelić: „Szczęśliwy los Kleopatry?”, lecz ugryzłem się w język.

– Zresztą, nie lubię Picassa – dodała po krótkiej pauzie. Przyniosło to pewną ulgę.

– Szczerze mówiąc, ja też – szukałem porozumienia.

– No widzisz, jak się składa… – powiedziała figlarnie.

– A kogo pani lubi? – znowu uległem pokusie ryzykowniejszej gry. – Bo ja Bernarda Buffeta.

Nie drgnęła jej nawet powieka.

– Zwłaszcza te jego martwe, stalowe pejzaże Paryża… – ciągnąłem flegmatycznie. – Zna pani to malarstwo?

– No pewnie, kto by nie znał!

– I co? – spojrzałem jej w oczy. – Podziela pani mój gust?

– To nie jest wielkie malarstwo – odrzekła kręcąc głową. – Lecz, owszem, ma pewien urok.

Chciałem iść o krok dalej („A kościół Saint Germain? To także tylko urok?”), lecz powstrzymałem się, wpadając na lepszy pomysł.

– Wie pani, kogo jeszcze, i to szczególnie, lubię?

– Spośród malarzy, rozumiem…

– Tak – uśmiechnąłem się.

– Skąd miałabym wiedzieć? Powiedz.

– Alberta Giacomettiego – stwierdziłem, gasząc uśmiech. – A o nim… co pani sądzi?

– Ciekawy – skinęła głową. – Tajemniczy… Subtelny…

– Podobno jego twórczość odniosła w ostatnim czasie niewiarygodny sukces i jest na ustach wszystkich.

– Je ne suis pas au courant [168] - rozłożyła ramiona.

– Czytałem o tym w gazetach – kłamałem z kamienną twarzą. -A poza tym słyszałem, że mówi się o niej nawet… w jakimś melodramacie.

– W melodramacie? – spytała.

– No, tego… jak mu tam? – grałem zaćmienie pamięci. – Zwanego l’enfant prodige du cinéma français… [169] - zacytowałem słowa z podtytułu wywiadu ogłoszonego w «Arts».

– Lelouche’a?

– Voilà! - znów spojrzałem jej w oczy.

Uniosła nieco głowę i zmrużyła powieki, po czym prychnęła przez nos i rzekła z drwiącym uśmiechem:

– Możliwe… Co za brednie! – dodała kręcąc głową.

– Przepraszam, co jest brednią? – udałem, że nie rozumiem.

– Widzieć w tym przejaw mody.

– Widziała pani ten film? – zagrałem zaskoczenie.

– Owszem, zdarzyło mi się – odrzekła obojętnie.

– Gdzie? Kiedy? Jakim cudem? U nas go jeszcze nie grają!

– Nie grają. A ja widziałam.

– No i co?! – zagadnąłem z prawdziwą ciekawością.

– O co właściwie pytasz?

– No… o ogólne wrażenie.

– Przecież wiesz: melodramat.

– Podziela pani ten pogląd?

– Pogląd? Na temat gatunku?

– Różnie się o tym mówi – odzyskiwałem nareszcie pełną swobodę i swadę. – Niektórzy uważają, że to jest polemika z filozofią negacji. Odpowiedź na egzystencjalizm, „te wszystkie nihilizmy, alienacje, frustracje”…

Zaśmiała się perliście.

– Więc pani się z tym nie zgadza!… – w mój głos, wbrew mojej woli, wkradła się nuta nadziei.

– Nie wiem, o co ci chodzi.

– O pani sąd… ocenę. Wzruszyła ramionami.

– Głupiutkie… – powiedziała. – Rozrywkowe… Niewinne…

– Niewinne? – nie wytrzymałem.

– Nie widzę w tym nic zdrożnego… Kolorowe obrazki. Flirt towarzyski. Bajka.

Na chustce owiniętej wokół mej lewej dłoni ujrzałem plamkę krwi. Uniosłem nieco rękę i wyciągnąłem przed siebie w demonstracyjnym geście.

– No i co teraz będzie? – spytałem z udaną troską. – Taka ładna chusteczka.

– Możesz ją sobie zachować – odpowiedziała z uśmiechem. – Niech będzie to rewanż za zeszyt.

– To miłe z pani strony – cofnąłem ranną rękę i, znów spojrzawszy jej w oczy, dorzuciłem przekornie: – Wierzę, że nie jest to chustka od jakiegoś Otella.

– Ani od Antoniusza – odrzekła filuternie, po czym wstała, podeszła do małego stolika, na którym stał telefon, i podniósłszy słuchawkę, wcisnęła czerwony guzik łączący z kancelarią.

Zleciła sekretarce sprowadzenie taksówki. Niech ktoś pójdzie na postój i podjedzie pod szkołę. Pod główne wejście. Prędko.

Znów poczułem niepokój i szybsze bicie serca. Dla kogo zamówiła? Dla mnie? Dla siebie? Nas dwojga? Chce mnie odwieźć do domu? Jechać na pogotowie?

Cokolwiek zamierzała, jedno było bezsporne: mój czas dobiegał końca. Małe czerwone ramiączko, tak zwana „chorągiewka”, na tarczy mego zegara, który tykał bezgłośnie tej „partii gabinetowej”, stało prawie w zenicie i wkrótce miało opaść. Myślałem gorączkowo, jak rozegrać końcówkę.

Wszystko, co do tej pory stało się moim udziałem – opatrywanie ręki, słowna szermierka, rozmowa, która dała odpowiedź na tyle doniosłych pytań – wykraczało nie tylko poza horyzont mych planów, lecz nawet, i to znacznie, poza horyzont marzeń. Jakże blado wypadał choćby ów zręczny dialog, jaki roiłem był sobie, leżąc niegdyś na łóżku („Co wtedy… co wtedy, mój chłopcze?”), w porównaniu z tym oto, który właśnie wybrzmiewał. A przecież wydawał się wtedy tak niezrównany i piękny, że całkiem nierealny.

A jednak mimo to, mimo iż tak wysoko dane mi było wzlecieć, odczuwałem niedosyt. Owo jej nowe oblicze, jakie ukazywała w szczególnej sytuacji, pogodne i naturalne, męskie i czułe zarazem, pełne uroczej przekory i dowcipnego wdzięku, wzbudzało dławiące pragnienie… no właśnie, czego?… Czego?!… Czym miałoby być spełnienie tej dojmującej tęsknoty? Jak miałoby się ziścić?

Nagle doznałem olśnienia.

Zbić króla królem!… Tknąć!… Zwrócić się do niej per „ty”… A potem przestać mówić, a potem… „nie czytać już”… Oto forma spełnienia czy zadośćuczynienia.

Przystąpiłem do akcji.

– Była pani na Fedrze? – zrobiłem pierwszy ruch. – Na gościnnych występach Comédie Française? – zastygłem w oczekiwaniu.

– Oczywiście, że byłam. – (Znów odetchnąłem bezgłośnie.) – Nie być na takim spektaklu!

– Na którym pani była? Na pierwszym czy na drugim?

– Na pierwszym, na premierze.

– Ja byłem niestety na drugim – skłamałem, by nie płoszyć.

– Niestety?

– Bądź co bądź, premiera to premiera.

– Nie sądzę, by w tym wypadku miało to jakieś znaczenie. Ruszyłem królem naprzód:

– Fantastyczne, nieprawdaż?

– Owszem, udane – odrzekła, znowu grzebiąc w torebce.

– Te typy!… Ten rytm mówienia! – celebrowałem zachwyt. – Te zatrzymane obrazy!… Nie mogłem potem spać. Do dzisiaj to za mną chodzi.

– Jesteś nazbyt podatny na czarodziejstwa sztuki – stwierdziła, nie patrząc na mnie. – Więcej umiaru. Dystansu.

– Właściwie ma pani rację – udałem, że ustępuję. -Jakkolwiek, z drugiej strony… zna pani coś innego, co byłoby tego godne?

– Czego?

– Zachwytu… Miłości. Uniosła wzrok znad torebki.

– Teatr natury: życie – włożyła do kieszeni zamkniętą prawą rękę (jakby w niej coś trzymając) i przysiadła na stole jak Srebrnowłosa Marianna.

– Zgoda – odpowiedziałem czując, że sprzyja mi wena – zgoda, lecz pod warunkiem, że będzie miało formę. A tę może mu nadać jedynie sztuka… L’art. Czym byłby ów „teatr życia”, gdyby nie maski i stroje, powabne słowa i śpiew, gdyby nie cały ten czar, za którym stoi artysta?! Bezbarwną magmą lub kiczem. Wegetacją i nudą.

– Przesada, gruba przesada – patrzyła na mnie z góry z przyjaznym pobłażaniem.

– Przesada? To proszę pomyśleć, kim bylibyśmy wszyscy… co tam my!… nawet oni, bohaterowie Fedry, i czym byłaby ich tragedia, gdyby odjąć im wszystko, co dostali w posagu od swoich twórców, artystów?… od starożytnych począwszy, a na Racinie kończąc. Bez fundamentu kultury, bez tabu i obyczaju, a zwłaszcza bez języka, bez mowy kunsztownie wiązanej, Hipolit byłby samcem, w którym budzi się żądza, a Fedra… goniącą się suką. A tak ma pani… Boga i stwarzanego Adama w stylu Michała Anioła lub wzniosłą alegorię ludzkiego niespełnienia… A skoro już o tym mowa – w obawie, że zbraknie mi czasu, przyśpieszyłem gwałtownie tempo rozwoju akcji – która z tych scen… na pani… zrobiła większe wrażenie? Wyznanie Hipolita czy też wyznanie Fedry?

[167] Rzekłaś, pani.


[168] Nic o tym nie słyszałam


[169] cudownym dzieckiem kina francuskiego


74
{"b":"87923","o":1}