6. Na początku było Słowo
Na skutki fatalnej demaskacji nie musiałem długo czekać. Ledwo usiadłem wymiętoszony przez Żmiję, doszły mnie szepty połączone z ukradkowymi spojrzeniami w moją stronę. Nie miałem wątpliwości – obgadywano mnie, sycono się moim upadkiem, znajdywano małoduszne pocieszenie w tym, że i ja dzielę męczeński los adoratorów Damy z Lodu.
Było to nie do wytrzymania.
Jak zwykle w trudnych momentach życiowych, udałem się po lekcjach do pobliskiego parku (jak na ironię: imienia Żeromskiego), żeby w spokoju rozważyć powstałą sytuację i znaleźć z niej jakieś wyjście. Usiadłem na ustronnej ławce i przystąpiłem do analizy myślowej.
Wskutek nieroztropności zostałem ośmieszony. Lecz jednocześnie zmuszony do przyznania się przed samym sobą, iż Madame la Directrice zawróciła mi w głowie, że bynajmniej nie jestem wolny od trującego afektu, jak to przez cały czas, kłamliwie, utrzymywałem przed sobą.
Akt samouświadomienia nie przyniósł jednak tym razem ozdrowieńczego skutku. Przeciwnie, rozjątrzał tylko ranę i strącał w piekielną otchłań. Nie dość, że miałem cierpieć typowe w tym stanie męki, to jeszcze żyć w poczuciu straszliwej degradacji, w uwłaczającym zrównaniu z innymi ofiarami choroby. Tu właśnie przebiegała granica mojej wytrzymałości. I to mobilizowało do znalezienia remedium.
„Nie, tak być nie może. – myślałem, patrząc na drzewa mieniące się kolorami w październikowym słońcu. „Trzeba natychmiast coś zrobić. Jeżeli nie podejmę jakichś zaradczych kroków, stoczę się wkrótce na dno. Stanę się jednym z tych żałosnych pajaców, gotowych za każdą cenę, najbezwstydniejszych poniżeń, zabiegać o cień uwagi”
Zdawałem sobie sprawę, że w mojej sytuacji – osiemnastoletniego młokosa, młodszego od niej o co najmniej dwanaście lat, a do tego jeszcze będącego jej poddanym, i to najniższego rzędu – liczyć na coś więcej niż ukojenie przez słowa było głupotą, wciągającą niechybnie w bagno kompromitacji i piekło upokorzenia. Nie chodziło mi jednak o „literaturę”: o to, że – zgodnie z akcją trzeciej odsłony szekspirowskiego dramatu żywota – mógłbym o niej i dla niej składać smętne wierszydła albo, uchowaj Boże, smażyć miłosne listy. Zadośćuczynienie przez mowę, w której upatrywałem swą szansę, rozumiałem inaczej. Miało ono polegać na podjęciu pewnej gry, w której wypowiadane słowa i zdania mieniłyby się znaczeniami, a także zyskiwałyby na sile: stawałyby się czymś więcej niż tylko środkiem komunikacji, stawałyby się pewnego rodzaju faktami. Inaczej mówiąc, pewna cząstka rzeczywistości miała zostać w tej grze sprowadzona do języka. Ulotne dźwięki o umownym sensie miały być z krwi i kości.
Nieraz już w życiu przekonałem się, jak wiele mogą zdziałać słowa. Odkryłem ich czarodziejską moc. Potrafiły nie tylko zmieniać rzeczywistość, potrafiły ją tworzyć, a w szczególnych wypadkach – nawet ją zastąpić.
Czyż nie słowa odwróciły przesądzony, jak się zdawało, los w biurze organizacji Przeglądu Scen Amatorskich? I czyż nie one, później, zapanowały nad „czernią”?
Albo niezapomniana chwila po Festiwalu Chórów… Czyż, w gruncie rzeczy, nie słowa stanowiły jej źródło? Czyż do tego, by nastrój zwykłego rozprężenia przemienił się niespodzianie w radosny szał dionizyjski, nie potrzeba było dopiero magicznego „no morę”? I krzyku „What you say?” – by nastąpiła katharsis?
I czyż, wreszcie, nie słowa wygrywały z faktami nawet w „podziemnym” życiu szkoły? Spośród dziesiątków zdarzeń, które zapisywały się złotymi zgłoskami w pamięci klasowej społeczności, najwyższą lokatę zajmowało bezapelacyjnie wiadome wypracowanie Rożka. Przebijało ono nawet tak zabawną i bezkompromisową w swym wyrazie „wiedeńską” odsiecz Fąfla, która z biegiem czasu okazała się bledsza i mniej ekscytująca.
O tak, nie darmo księga, która wysuwa twierdzenie, że na początku wszystkiego było i zawsze jest Słowo, uchodzi za księgę świętą!
Obecnie z tej nauki postanowiłem zrobić użytek. Nie zdawać się na przypadek, w którym Słowo odegra swą czarodziejską rolę, lecz działać z rozmysłem w tym celu. Umyślnie torować Mu drogę, przygotowywać grunt.
Oznaczało to pewną pracę – podobnie jak w wypadku marzeń o jazzowym zespole i występach scenicznych. Tym razem stwarzanie warunków przyszłym wniebowstąpieniom miało polegać głównie na zdobywaniu wiedzy, rzetelnej i drobiazgowej, na temat życia Madame. Do sprawy należało podejść poniekąd naukowo. Skończyć z brednią fantazji, domysłów i hipotez, zacząć prowadzić badania, gromadzić informacje. I to informacje istotne, a nie jakieś tam głupstwa jak numer szminki do ust. Tylko z takimi kartami w ręku można było przystąpić do założonej przeze mnie gry. Krótko mówiąc, należało wszcząć dochodzenie.
Aby ten śmiały plan nie wydał mi się nazajutrz fanaberią umysłu zrodzoną w momencie depresji, postanowiłem czym prędzej zakotwiczyć go w rzeczywistości, czyli niezwłocznie przystąpić do działania. – Cóż mogłem zrobić od razu? – Ależ to oczywiste! Spróbować ustalić adres przez książkę telefoniczną.
Wstałem i. raźnym krokiem ruszyłem w kierunku poczty.
Było mało prawdopodobne, aby dyrektor szkoły nie miał w mieszkaniu telefonu. Nie oznaczało to jednak, że numer i nazwisko będą figurowały w spisie. Telefon mógł być zastrzeżony; zarejestrowany na kogoś innego; a jeśli założono go niedawno, mógł jeszcze nie występować w ostatnim wydaniu książki telefonicznej, którą drukowano co dwa albo trzy lata.
Wszystkie te obawy okazały się płonne. Abonentów noszących takie samo nazwisko, jakie nosiła Madame, było zaledwie trzech, każdy miał inne imię, tylko jedno z nich było imieniem żeńskim – i to było właśnie jej imię. Ponadto, po przecinku, widniał jeszcze skrót tytułu naukowego – „mgr”, który zdawał się ostatecznie przesądzać sprawę. Nie było wątpliwości, to mogła być tylko ona.
Łatwy i szybki sukces, jakim zakończyła się moja pierwsza operacja detektywistyczna, podziałał na mnie dwojako. Z jednej strony, przyniósł dreszcz podniecenia i umocnienie w wierze, że plan, który powziąłem, nie jest fantasmagorią. Z drugiej, sprawiał mi zawód: skreślał zadanie, które dopiero co sobie wyznaczyłem, i stawiał mnie na nowo w martwym punkcie wyjścia. To zaś z kolei na nowo rodziło wątpliwości.
Poddawszy te uczucia bezwzględnej analizie, stwierdziłem, że są przejawem podświadomego lęku. Zamiast bez ceregieli posuwać się do przodu, szukałem retardacji. Marząc o sytuacji, w której będę mógł wreszcie, wyposażony w odpowiednią wiedzę, rozpocząć swą Wielką Grę, bałem się jej zarazem – skory do odwleczenia, a nawet do walkovera.
„Trzeba to w sobie przełamać”, upomniałem się w duchu, „trzeba grać ofensywnie”. I nie zastanawiając się długo, pojechałem pod znaleziony adres.
Ulica, a ściślej, niewielkie osiedle, na które prowadził, znajdowało się mniej więcej w połowie drogi między moim domem a szkołą. Wysiadłszy z autobusu, a zwłaszcza zagłębiwszy się w labirynt alejek oplatających domy, poczułem przyspieszone bicie serca. Cóż, w każdej chwili mogłem ją przecież spotkać! Czy nie wydałoby się to jej podejrzane? Oczywiście, mogłem mieć sto powodów, aby tamtędy iść, a jednak mimo wszystko… Jak się wtedy zachować? Ukłonić się i przejść dalej jak gdyby nigdy nic? Czy jednak nie pozostawić zdarzenia bez komentarza? Odegrać zaskoczenie i rozwinąć to jakoś?
Nie, żadne z tych rozwiązań nie byłoby dobre. Uzmysłowiłem sobie, że takie przypadkowe spotkanie psułoby mi szyki. Należało go zdecydowanie uniknąć. Zacząłem się mieć na baczności. – Jeśli ją tylko spostrzegę, zmieniam dyskretnie kierunek albo odwracam się. W najgorszym razie, udaję zamyślonego i nie zauważam mijając. – Dopóki szedłem wśród domów, nie przedstawiało to problemu. – Co jednak zrobię, jeżeli się zderzę z nią w drzwiach albo tym bardziej na schodach? Wtedy muszę już coś powiedzieć…
Na szczęście, spis lokatorów znajdował się zewnątrz budynku.
Znalazłszy jej nazwisko, zwróciłem natychmiast uwagę na nazwiska sąsiadów i, na wszelki wypadek, kilka z nich nakazałem sobie zapamiętać. Uzbrojony w tę wiedzę – i odprężony nareszcie – ruszyłem wolnym krokiem w kierunku właściwej sieni. Teraz mogłem ją spotkać nawet przy samych drzwiach. Na jej najbardziej zdumione czy podejrzliwe pytanie miałem gotową odpowiedź: „Idę do państwa… – tu wymieniłbym nazwisko kogoś kto mieszkał wyżej – „cóż w tym nadzwyczajnego?”
Budynek miał cztery piętra, a ona mieszkała na drugim. Gdy znalazłem się pod jej drzwiami, znów ogarnęły mnie emocje. A więc to tutaj! Ten próg! Ta klamka! Ta framuga! – Upewniwszy się, że w przeciwległych drzwiach nie ma judasza, przez który mógłby mnie ktoś śledzić, przyłożyłem ucho do chłodnej powierzchni drzwi. Cisza. Raczej nikogo nie było. Następnie, na wszelki wypadek, poszedłem jeszcze na górę, by sprawdzić nazwiska na drzwiach.
Zbiegłem na dół i znalazłszy się znów na dziedzińcu, przystąpiłem do identyfikacji okien. Rzecz nie nastręczała trudności. Wszystkie niewątpliwie wychodziły na jedną stronę, właśnie na podwórko, i w sumie było ich trzy. Pierwsze od klatki schodowej dawało wgląd do kuchni (wskazywało na to widoczne wnętrze na parterze w tym pionie), a dwa pozostałe – jedno większe (poczwórne), drugie mniejsze (podwójne) – do pokoju albo do dwóch pokoi. To pozostawało niejasne. Penetracja parteru w tym pionie nie przyniosła, niestety, żadnego rozstrzygnięcia – z powodu zaciągniętych firanek.
Spojrzałem na identyczny budynek, który stał równolegle, i ruszyłem ku drzwiom położonym dokładnie naprzeciw jej sieni. Najpierw z okna drugiego, a potem trzeciego półpiętra rozpocząłem obserwację.
Mimo stosunkowo niewielkiej odległości, trudno było stwierdzić, czy wewnątrz, między oknami, biegnie ściana, czy nie. Wydawało się, że nie, ale pewności nie miałem. Ten błahy z pozoru problem nie dawał mi spokoju. Bo jeśli to mieszkanie było dwupokojowe, to miałoby to znaczenie, i to nawet nie jedno.
W tamtych czasach, z powodu braku mieszkań, ludziom przysługiwały ustalone odgórnie metraże; jeśli się nie miało specjalnych uprawnień, było się skazanym na los pszczoły w ulu. Gdy wskutek zmian życiowych robiło się w domu luźniej (na przykład, gdy ktoś umarł), pozostali na miejscu członkowie rodziny zaczynali drżeć ze strachu, czy któregoś pięknego ranka nie znajdą w skrzynce na listy nakazu eksmisji do mniejszego lokalu, ponieważ w danych warunkach przekraczali przysługującą im normę. Innym środkiem nacisku na biednych lokatorów były niezwykle wysokie opłaty za nadmetraż, czyli za powierzchnię mieszkalną przekraczającą normę. Mało kto mógł sobie pozwolić na płacenie takiego czynszu. Toteż prawie się nie zdarzało, by ktoś samotnie zajmował więcej niż tak zwane M-l lub najwyżej M-2 (kawalerka albo pokój z kuchnią).