Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ CZWARTY

19. Księgarnia „Logos – Kosmos”

Radio rzęziło w stołowym na cały regulator. Spoza straszliwych wizgów, dudnienia i buczenia, jakby z piekielnej otchłani, poprzez ryk potępionych, dochodził ledwo słyszalny, a jednak rozpoznawalny głos znanego spikera Radia Wolna Europa. W twardych, surowych słowach, niczym Katon z Utyki, gromił „reżym warszawski”, który z powodu niewinnej, a jakże słusznej mowy słynnego filozofa, wygłoszonej niedawno na Uniwersytecie z okazji dziesiątej rocznicy polskiego Października, miotał się w gniewie i szale, rozdając bolesne razy.

Ogłuszony historią – ba, lawiną historii, jaka zwaliła się na mnie w ciągu ostatnich godzin, byłem spragniony ciszy i zupełnego spokoju. Niemniej, radiowy tumult, jaki wypełniał mieszkanie, owa wrzawa bitewna walczących ze sobą fal – „dywersyjnych”, „głuszących” i bliżej nie określonych – sprzyjała mi w pewien sposób, ponieważ stwarzała szansę, że mój powrót do domu ujdzie uwagi rodziców, a przeto że uniknę ewentualnych pytań, jak spędziłem czas i w czyim towarzystwie, na co odpowiedź, choć prosta, byłaby kłopotliwa.

Niestety, ledwom zdjął kurtkę i zaczął się przemykać w stronę mojego pokoju, zgiełk przycichł w jednej chwili, zdławiony gwałtownym skrętem gałki potencjometru, po czym doszło mych uszu cierpkie pytanie matki:

– Wolno wiedzieć, gdzie byłeś?

Znieruchomiałem w pół kroku, z ręką na klamce drzwi do mojego pokoju.

– Na spacerze z Konstantym – odrzekłem, nadając głosowi odcień oczywistości.

– Nie mogłeś powiedzieć wychodząc? – odbiła sprawnie tę piłkę, podkręcając ją nieco.

– Mogłem – przyznałem ze skruchą, licząc że zamknie to sprawę. – Jakoś nie powiedziałem…

– Jakoś nie powiedziałeś – powtórzyła jak echo, uwydatniając nieznacznie partykułę przeczącą.

– Uważasz, że coś ukrywam? – odszczeknąłem nerwowo, zamiast przełknąć wymówkę.

– Nic nie uważam. Stwierdzam – odrzekła z udaną pokorą, po czym znowu zagrzmiały surmy Wolnej Europy.

Dokonawszy pośpiesznie wieczornej toalety, ułożyłem się w łóżku i zaraz zgasiłem światło. W mieszkaniu było już cicho, radio w stołowym milczało.

W ciemności, leżąc na wznak z zamkniętymi oczami, przystąpiłem natychmiast do przeżuwania zdobyczy – tego ogromu wiedzy, który niespodziewanie, przynajmniej w takim wymiarze, stał się moim udziałem.

Od chwili, gdy w parku na ławce, wymiętoszony przez Żmiję, powziąłem zuchwałą myśl o lustracji Madame i poczyniłem w tym celu pierwsze nieśmiałe kroki, upłynęły zaledwie dwa tygodnie z okładem. Przez ten niedługi czas, wbrew własnym oczekiwaniom, zaszedłem bardzo daleko. Rozpoczynając akcję, wiedziałem tyle co nic. Obecnie moja wiedza była wprost kolosalna. Któż poza nielicznymi (i, naturalnie, UB) wiedział to wszystko co ja! Epopea narodzin, peregrynacje wojenne, ucieczki, francuski lycée, fatalny powrót do kraju, śmierć rodziców, szykany, poczucie osaczenia, walka za wszelką cenę (choćby w sojuszu z diabłem) o wydostanie się stąd… Tak, znałem jej biografię, a nawet motywy działania, jak bliski członek rodziny, jak brat… przyjaciel… powiernik.

Przypomniał mi się moment, gdy wielce podniecony, zadowolony z siebie, wracałem z rekonesansu, którego owocem była lokalizacja jej domu. To błahe osiągnięcie jawiło mi się wówczas jako milowy krok; mierzyłem go w latach świetlnych, których przebycie zmienia obraz gwiazdy na niebie z migotliwego punktu w potężną tarczę słoneczną. Myślałem teraz o tym z uśmiechem pobłażania. Jeśli tamto być miało tak olbrzymim postępem, to czym dopiero jest to, co stało się dziś wieczorem? Co najmniej lądowaniem na powierzchni planety.

Tak jest, „stałem na ziemi”. Przed sobą miałem krajobraz – rozmaitość kolorów, kształtów, świateł i cieni. Czy jednak znaczyło to, że rozumiem, co widzę? Albo: czy to, co widzę, jest wiedzą ostateczną? Przecież to, co się widzi, to tylko pewien wygląd, jedna z wielu postaci lub masek rzeczywistości, pod którą kryją się dalsze – być może w nieskończoność. Błękit nieba, toń wody, masyw gór, zieleń lasu – to wszystko jest czymś innym, gdy bierze się to pod lupę, i innym – pod mikroskopem, i jeszcze, jeszcze innym – w świetle fizyki cząsteczek. Gdzie kończy się spojrzenie? Czy jest granica poznania?

Madame liczyła sobie niecałe trzydzieści dwa lata. Dokładnie, jak wyliczyłem, jedenaście tysięcy sześćset trzynaście dni. Szesnaście milionów minut. Miliard z groszami sekund. Jeśli połowę tego odjąć na sen, a nadto, powiedzmy, sto milionów na okres wczesnego dzieciństwa, czas świadomego jej życia wyrażał się, mniej więcej, w czterystu milionach sekund lub siedmiu milionach minut. Ile z nich upłynęło w zasięgu mego istnienia – na moich, by tak rzec, oczach? Jaki procent całości? Trzy setne? Cztery setne? A przecież nawet i wtedy, w tym znikomym ułamku, dane mi było poznanie ledwie wyglądu, powierzchni – tego, co w filozofii nazywa się zjawiskiem. Nie miałem dostępu w głąb, do rzeczy samej w sobie. Tymczasem każda z chwil była czymś wypełniona. Cóż o tym wszystkim wiedziałem? Nic, absolutnie nic. A co dopiero mówić o czasie spędzonym gdzie indziej, nie w mojej obecności…

Zacząłem o tym myśleć – o różnych chwilach jej życia: ważnych, mniej ważnych, błahych. Rok trzydziesty dziewiąty, Dworzec Główny w Warszawie, wieczór, wagon sypialny, Konstanty na peronie. Widzi go z okna przedziału… Przedziału czy korytarza? Pamięta taką scenę? Przynajmniej wie, że była? Czy zdaje sobie sprawę z dwuznacznej natury uczuć Konstantego do matki? Francja: dom, szkoła, lekcje, nauczyciele, koledzy. Dni sączące się wolno – poranki, popołudnia, pierwsza bezsenna noc. Wakacje: wycieczka w Alpy? Atlantyk? Morze Śródziemne? Godziny samotności. Marzenia. Dojrzewanie. Odkrycie własnego ciała. Wreszcie ta katastrofa. Śmierć matki. Dzień pogrzebu. Wiedza o życiu jej ojca, o jego przygodach w Hiszpanii, o całym tym uwikłaniu, które go w końcu zgubiło.

Co rozumiała z tego? I co rozumie teraz? Dlaczego jej nie było na tamtej akademii? I kim był dla niej ów człowiek, którego prosiła o ślub? I jak się rzecz miała z Jerzykiem? Było coś między nimi?

Piętrzące się pytania uprzytomniły mi naraz, że zdobywana wiedza działa na mnie odwrotnie, niżem się był spodziewał. Zamiast wprawiać mnie w nastrój miłego podniecenia, zaspokajać ciekawość i inspirować w planach słownego oblężenia, powodowała zamęt i rozstrajała nerwy. Oto im więcej wiedziałem, tym chciałem – jeszcze więcej; zarazem zaś świadomość, że ten „alpejski kwiat. – dumny, niezłomny, „zwycięski. – został dotkliwie zraniony i nosi piętno dramatu, zabarwiała beztroskie choć dręczące tęsknoty odcieniem niejakiej powagi, a to, paradoksalnie, jeszcze wzmagało torturę.

Dopóki się jawiła jako Królowa Śniegu, wyniosła i urodziwa, chłodna i niedostępna, marzenia z nią związane miały charakter drapieżny, były podszyte gwałtem. Chciało się ją „obnażyć”, wytrącić z równowagi, przyłapać na słabości – przekonać się, krótko mówiąc,, czy ma też inne oblicze, a jeśli tak, to jakie. Z chwilą zaś, gdy opowieść o kolejach jej życia strąciła ją z Olimpu i zesłała na ziemię, wyznaczając w dodatku los niecodziennie gorzki, zmienił się również rodzaj budzonych przez nią emocji. Miejsce mrocznych pożądań, dzikich i perwersyjnych, zajęło onieśmielenie i niema fascynacja, nacechowana respektem i niekłamanym współczuciem. I to właśnie było piekłem. Bo ginęła nadzieja na jakiekolwiek remedium. Gdy w grę wchodziła tylko dławiąca ekscytacja, podrażniona ambicja, poczucie podrzędności, to wszystko dawało się jeszcze tak czy inaczej łagodzić; przynajmniej istniała szansa na zadośćuczynienie – choćby ów plan zdobycia możliwie najszerszej wiedzy, a później igrania nią, zwracania na siebie ttwagi, niepokojenia, peszenia. Tymczasem urzeczenie brzemienne w szacunek i żal kompletnie wiązało ręce. Bo cóż można było począć z tą kombinacją uczuć? W jaki sposób im sprostać, w czym szukać ukojenia? Dalej w mówieniu, w słowach? W intrygowaniu aluzją, w gorszeniu dwuznacznością? W dawaniu do zrozumienia, że „wszystko. o niej wiem? Teraz, w tym stanie rzeczy, nie miałoby to sensu. Wręcz szkodziłoby sprawie. A poza tym przyrzekłem Konstantemu milczenie. Dałem mu słowo honoru. Wciąż jeszcze czułem na ręce jego żelazny uścisk.

Co robić? Co robić dalej? Jak wybrnąć z tej sytuacji? Tak żeby, z jednej strony, nie zawieść zaufania i nie zaszkodzić nikomu, a z drugiej… żeby jednak… żeby jednak coś wygrać. Przynajmniej złagodzenie zawstydzającej udręki.

Niestety, nic mądrego nie przychodziło mi na myśl. A jednocześnie sen pierzchał, rozpraszany gorączką wzbudzonej wyobraźni. Czułem, że wpadam w potrzask. Sięgnąłem po kontakt lampy i zapaliłem światło. Po chwili, zdjąwszy tom z półki, zacząłem – leżąc na boku – czytać Zwycięstwo Conrada.

Obudził mnie głos matki:

– Jest dwadzieścia po siódmej. Chcesz się spóźnić do szkoły?

Powrót do świata jawy kosztował mnie sporo wysiłku.

– Już wstaję – wymamrotałem.

– Coś ci jest? Źle się czujesz? – troszczyła się surowo. – Dlaczego lampa się pali?

Rozchyliłem powieki i zacisnąłem je zaraz, rażony blaskiem światła. „O której mogłem zasnąć?.

– Czytałem… – rzekłem sennie… – Widocznie zasnąłem nad książką. Czuję się bardzo dobrze – dodałem siadając wolno.

– Więc radzę ci się pośpieszyć – nawiązała z ironią do tempa mego ruchu i zniknęła za drzwiami.

Moje oczy, nawykłe ostatecznie do światła, spoczęły na rozpostartej, leżącej grzbietem do góry na podłodze przy łóżku powieści Josepha Conrada. Schyliłem się po nią leniwie i odwróciłem ku twarzy stronice w otwartym miejscu.

„Dam się unieść prądowi. – tak brzmiało pierwsze zdanie, na które padł mój wzrok. Uwydatnione przez odstęp i pokaźne myślniki, było sformułowaniem postanowienia Heysta. Cofnąłem się w tekście kawałek, do poprzedniego wcięcia. Było tam coś o rozwadze jako czymś destrukcyjnym, zasiewającym w duszy głęboką nieufność do życia. „Świat nie jest prowadzony przez ludzi przewidujących. – wyrażał pogląd narrator. Czyny, zwłaszcza te wielkie, miały się rodzić z odruchu, „w błogosławionej mgle”, nie z zimnej kalkulacji.

43
{"b":"87923","o":1}