Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ SZÓSTY

31. Roboty ręczne

Los uśmiechnął się do mnie dopiero w poniedziałek, choć żaden znak na niebie nie zapowiadał tego. Przeciwnie, trwała zła passa: dzień zaczął się fatalnie. (Być może była to reszta na dnie czary goryczy, którą musiałem wypić, aby okupić los.)

Ledwo przybyłem do szkoły, doszły mnie gromkie echa mojej scysji ze Żmiją. Zapowiadały najgorsze. Według zgodnych relacji, nauczycielka biologii, po moim samowolnym, ostentacyjnym wyjściu, miała wpaść w istny szał („dostała ataku wścieklizny”, jak określano rzecz w skrócie): miotała się, srożyła, stwierdzała jadowicie, że mnie-w-tej-szkole-już-nie-ma, a w każdym razie matury w-tym-roku-nie-dostanę. Na radzie pedagogicznej postawi na ostrzu noża sprawę tego wybryku! – I, rzeczywiście, od razu musiała narobić wrzasku, bo przybiegł wychowawca – historyk, zwany Kadłubkiem (tyleż ze względu na związek ze słynnym dziejopisem, co na swoją posturę: był bardzo niski i drobny) – i polecił mnie szukać; gdy zaś nie znaleziono, rozpoczął dochodzenie, które miało na celu ustalić przebieg zajścia. Niektórzy uważali, że zdawał się był mi sprzyjać, próbując wynaleźć coś, co mogłoby mnie tłumaczyć lub przynajmniej złagodzić kwalifikację czynu. Wiadomo było skądinąd, że nie przepada za Żmiją i nieraz drze z nią koty, natomiast mnie raczej lubi, a w każdym razie ceni. Inni jednak twierdzili, że to tylko pozory – był najwyżej bezstronny i nie robił niczego, by dolać oliwy do ognia.

Jakkolwiek rzecz się miała, nie ulegało kwestii, że ponad moją głową zebrały się czarne chmury i wkrótce uderzy grom. Klasa widziała we mnie czcigodnego zuchwalca, który miał pecha i wpadł, i czeka jak skazaniec na wykonanie wyroku. Okazywano mi serce, współczucie, solidarność. Częstowano tępioną w szkole gumą do żucia, a zwłaszcza papierosami.

– Nie martw się, zapal sobie – pocieszał mnie Prometeusz. – I nie bój się, nic ci nie zrobią! A gdyby nawet, to co? Najwyżej przezimujesz. No i co w tym strasznego? Będziesz miał rok spokoju.

Wbrew tej całej sensacji i złowróżbnym prognozom, które mnie przytłaczały, grom jakoś nie uderzał. Nie wzywano mnie nigdzie, nie odsyłano do domu, abym wrócił dopiero w towarzystwie rodziców, i nikt mnie oficjalnie o niczym nie powiadamiał. Lekcje zwyczajnie, ospale, toczyły się zgodnie z planem, który w tym dniu przewidywał – na koniec – roboty ręczne.

Był to przedmiot, za którym – jak najoględniej mówiąc – raczej nie przepadałem. Nie miałem zamiłowania ani specjalnych zdolności do prac praktyczno-technicznych; wszelkie majsterkowanie śmiertelnie mnie nudziło i w moim wykonaniu dawało marne efekty. Poza tym nie znosiłem tak zwanego „warsztatu”, gdzie miały miejsce zajęcia. Znajdował się on w piwnicy, obok kotłowni szkoły; panował w nim półmrok i zaduch, cuchnęło smarami i klejem. Przebywanie w tym wnętrzu wpędzało mnie w depresję, a trujące opary i okropne hałasy przyprawiały o ostrą, wielogodzinną migrenę. Na szczęście nauczyciel, który prowadził zajęcia, cieszący się sympatią i zwany Robociarzem, nie miał na swoim punkcie przewrażliwionej ambicji (jak choćby Żmija czy Eunuch) i nie zainteresowanych albo niewydarzonych, tak zwane „dwie lewe ręce”, traktował z tolerancją. Stawiał im troję („państwowy”) i wymagał jedynie obecności na lekcji.

Tym razem, jak na złość – wskutek pewnego zadania, jakim go obarczono – było nieco inaczej. Zlecono mu mianowicie przygotowanie studniówki, która się właśnie zbliżała, a to obejmowało, i to w poważnej mierze, wykonanie wystroju dla sali gimnastycznej, gdzie miała się odbyć zabawa, i jakichś dekoracji do planowanej szopki. W tym zakresie, rzecz jasna, najbardziej chciał się wykazać, zaostrzył więc dyscyplinę i zagnał nas do roboty.

Przypadło mi w udziale piłowanie gałęzi do imitacji ogniska. Zupełnie mi to nie szło i Robociarz co chwila strofował mnie i łajał:

– Co to ma być! Człowieku! – kręcił z niesmakiem głową. – Nawet piłować nie umiesz! Do czego ty się nadajesz! Zobaczysz, przekonasz się: nie zechce cię żadna kobita! – Przejmował ode mnie pilę, ustawiał ją na gałęzi pod odpowiednim kątem i kilkoma sprawnymi, płynnymi posunięciami przerzynał ją z łatwością. – Patrz – mówił do mnie – i ucz się! O tak… tak się to robi! Miarowo i lekuchno. I nie ma żadnej siły: każda deska ci puści.

Brałem od niego narzędzie i próbowałem powtórzyć, co mi zademonstrował. Niestety, już za drugim lub trzecim pociągnięciem ostrze się zacinało lub w niebezpieczny sposób wyskakiwało z rowka. I właśnie wskutek tego trafiło mnie wreszcie w rękę, którą trzymałem konar; dokładniej: w dolną część wskazującego palca.

Cięcie było głębokie. Zaczęło obficie krwawić.

– Zranił się! – krzyknął Mefisto, węsząc w wypadku pretekst do urwania się z zajęć.

– Czułem, że tak się to skończy – rzekł posępnie Robociarz i zakomenderował: – Brać go, do ambulatorium! Spirytus albo jodyna i zastrzyk przeciw tężcowi! No, jazda! Na co czekacie!

Drugim obok Mefista skwapliwym sanitariuszem okazał się Prometeusz. Odskoczył jak oparzony od wirującej tokarki i niczym rączy jeleń rzucił mi się z pomocą. Chwycili mnie pod ramiona i z poważnymi minami, mającymi wyrażać odpowiedzialność i troskę, wyprowadzili z warsztatu – jak towarzysza broni, rannego na polu bitwy.

– Ręka do góry! Do-gó-ry! – krzyknął za nami Robociarz. – Trzymajcie mu rękę w górze! Bo całkiem się wykrwawi i lepiej nie mówić, co będzie…

Gabinet lekarski, jak zwykle, gdy była potrzebna pomoc, okazał się zamknięty. Usiedliśmy na ławce służącej za poczekalnię, po chwili zaś Prometeusz pobiegł do kancelarii, aby zasięgnąć języka. Powrócił z wiadomością, że lekarz i pielęgniarka udali się przed południem po zakup medykamentów i dotąd nie powrócili. Lecz pani sekretarka (kobieta starej daty w rogowych okularach), podając tę informację robiła ponoć miny i przewracała oczami, co miało wyrażać jej dystans do tego wytłumaczenia. – Tak ją powiadomiono, to znaczy ci, których nie ma, lecz ona w to nie wierzy. Jak bowiem można wierzyć w tego rodzaju bajeczki, gdy gołym okiem widać, iż lekarz i pielęgniarka od dawna się mają ku sobie. Co do niej, sekretarki, nie ma zresztą nic przeciw, byleby tylko „te rzeczy” nie odbywały się kosztem zdrowia szkolnej młodzieży. No, ale cóż, niestety, takie są dzisiaj czasy, nie mówiąc o porządkach, jakie panują w tej szkole, odkąd… – nie dokończyła, znów robiąc wymowną minę, tym razem pod adresem gabinetu Madame.

Relacja Prometeusza spięła mnie jak ostroga. Wiedziałem, że Madame nie cieszy się sympatią wśród personelu szkoły, nie przyszło mi jednak do głowy, że może otaczać ją wrogość. Jeżeli sekretarka, będąca jej podwładną, i to niskiego szczebla, pozwala sobie czelnie na tego rodzaju uwagi, i to do kogo, do ucznia!, to znaczy coś więcej niż tyle, że się niczego nie boi. To znaczy, że sieje bunt; że z pełną premedytacją uprawia krecią robotę. Skoro zaś tak, to Madame może być zagrożona. A jeśli jest zagrożona, to taka sytuacja, jaka właśnie powstała, może być gwoździem do trumny. Ktoś z wrogów, na przykład Soliter, puszcza do kuratorium tak zwaną „notatkę służbową”, czyli po prostu donos, że w szkole panuje chaos i zaczyna być groźnie („poważnie ranny uczeń daremnie szuka pomocy w gabinecie lekarskim, bo nie ma dyscypliny i lekarz sobie bimba”), a tam, w kuratorium i wyżej, tylko na to czekają! Odpowiednia komórka zna przecież tło polityczne nominacji Madame i pewnie ma przykazane, aby ukręcić łeb sprawie, nim „eksperyment” w ogóle zdąży przynieść wyniki. Chodzi jedynie o to, aby mieć dobre alibi wobec strony francuskiej. „Jesteśmy elastyczni, zgodziliśmy się na wszystko, cóż, skoro wasz kandydat, być może niezrównany pod względem merytorycznym, nie ma kwalifikacji do kierowania placówką. Powierzona mu szkoła znalazła się w ruinie! Na takie eksperymenty, musicie nas zrozumieć, pozwolić sobie stanowczo, bezwględnie nie możemy”. Gdy więc przychodzi „notatka” zrobiona przez Solitera, jest to sygnał do boju. Zostaje zarządzona nadzwyczajna inspekcja i wszelkie niedostatki, a zwłaszcza uchybienia, które i tak miały miejsce, idą na konto Madame. I w trybie natychmiastowym zostaje odwołana.

Na ile ów czarny scenariusz, który powstał mi w głowie, był skutkiem upływu krwi i osłabienia umysłu, na ile zaś pozostawał całkiem prawdopodobny, trudno ocenić i orzec; w każdym razie jak oścień popchnął mnie do działania.

Udając, że tracę siły i za chwilę zemdleję, zwróciłem się do Mefista zamierającym głosem (niczym zraniony Hamlet, przed zgonem, do Horacego):

– Idź po Madame… Niech wie… niech wie, co tutaj się dzieje… To pachnie prokuratorem… Zobaczymy, co zrobi…

Tym razem nie musiałem specjalnie go przekonywać. Cokolwiek sobie myślał, pomknął z misją jak strzała.

Czekając na rozstrzygnięcie, myślałem z gorzkim uśmiechem, że oto los kpi ze mnie, parodiując mój pomysł wystawienia Madame na „próbę ognia dla serca”.

„Knułeś zdradziecki spisek przeciwko Dyrektorowi”, zdawał się szeptać do mnie przez lekko zmąconą świadomość, „chciałeś werbalnie go zgładzić lub choćby okaleczyć, by się przekonać w ten sposób, czy ona do niego coś czuje, czy ma zajęte serce… A czemuż to tak nieśmiało podchodzić do zagadnienia? Taką okrężną drogą? Nie lepiej sprawdzić wprost, czy ma serce dla ciebie? Serce to rzecz pojemna, pomieści niejednego. Czyż panna Champsmeslé, mając licznych kochanków, nie wielbiła Racine’a? Cóż więc tu ma do rzeczy uczucie do Dyrektora? Przede wszystkim jest ważne, czy ma uczucie dla ciebie. I właśnie po to został zrządzony ten wypadek, byś mógł się o tym przekonać…

Wtem moich uszu doszedł znajomy stuk obcasów.

„Nie, to maligna”, myślałem, czując, że tracę siły. „Wskutek upływu krwi mam omamy słuchowe”.

Nie był to jednak omam. Bo oto Prometeusz, czuwający nade mną, zerwał się naraz z miejsca i zgiął się w kornym ukłonie; następnie przypadł do mnie podniecony Mefisto; a wreszcie – niewątpliwie – ujrzałem przed sobą Madame.

Miała na sobie kostium z jasnego tweedu w kratkę, białą, jedwabną bluzkę ze srebrną broszką pod szyją i brązowe buciki na niewysokim obcasie, o długich, wysmukłych czubkach i wąskim pasku z klamerką obejmującym zgrabnie stopę poniżej kostki. Brwi, powieki i usta podkreślał dyskretny makijaż, a głowę koronowała szlachetna, zadbana fryzura.

72
{"b":"87923","o":1}